Sheckley Robert - Zastoj w interesach.rtf

(19 KB) Pobierz
Robert Sheckley

Robert Sheckley

 

Zastój w interesach

 

Gdyby w interesach nie panował zastój, Slobold mógłby odmówić. Ale w interesach panował zastój. Wydawało się, że nikt nie potrzebuje usług damskiego krawca. W zeszłym miesiącu odprawił pomocnika. W przyszłym miesiącu będzie musiał odprawić sam siebie.

Slobold dumał nad tym, otoczony belami bawełny, wełny i gabardyny, zakurzonymi tekami wykrojów i odzianymi w kostiumy manekinami, kiedy do warsztatu wszedł jakiś mężczyzna.

— To pan jest Slobold? — zapytał gość.

— Tak jest, proszę pana — rzekł Slobold, zrywając się na nogi i wygładzając kamizelkę.

— Jestem Bellis. Przypuszczam, że Klish się z panem skontaktowała. W sprawie zamówienia na suknie.

Slobold myślał szybko, patrząc na niskiego, łysiejącego, starannie ubranego mężczyznę. Nic znał nikogo o nazwisku Klish. Bellis trafił nie do tego krawca. Slobold już otworzył usta, by wyjaśnić tę sprawę. Ale zaraz sobie przypomniał, że w interesach panuje ogromny zastój.

— Klish — rzekł w zadumie. — Och tak, wydaje mi się, że tak.

— Mogę to teraz panu powiedzieć — oświadczył surowo Bellis — płacimy bardzo dobrze za suknie. Ale jesteśmy wymagający. Niezwykle wymagający.

— Oczywiście, panie Bellis — odparł Slobold.

Miał lekkie poczucie winy, ale zignorował je. W gruncie rzeczy, powiedział sobie, wyświadczał Bellisowi przysługę, ponieważ niewątpliwie był w mieście najlepszym krawcem o nazwisku Slobold. Później, jeśli odkryją, że jest nie tym człowiekiem, co trzeba, będzie mógł wyjaśnić, że znał jakąś inną Klish.

— To doskonale — powiedział Bellis, ściągając irchowe rękawiczki. — Klish oczywiście zapoznała pana ze szczegółami?

Slobold nie odpowiedział, ale zastosował powolny uśmiech, którym dał do zrozumienia, że zna sprawę i jest rozbawiony.

— Muszę przyznać, że była to dla mnie rewelacja — stwierdził Bellis.

Slobold wzruszył ramionami.

— Cóż, jest pan człowiekiem opanowanym — rzekł z podziwem Bellis. — Przypuszczam, że dlatego właśnie Klish pana wybrała.

Slobold zajął się zapalaniem cygara, ponieważ nie wiedział, jaki ma przyjąć wyraz twarzy.

— A teraz do roboty — powiedział żwawo Bellis, wsuwając rękę do kieszeni na piersiach szarego, gabardynowego garnituru. — Oto lista wszystkich wymiarów pierwszej sukni. Oczywiście nie będzie żadnego przymierzania.

— Oczywiście — rzekł Slobold.

— I rzecz musi być gotowa za trzy dni. Tylko tyle Egrish może czekać.

— Oczywiście — przytaknął znowu Slobold.

Bellis wręczył mu złożony kawałek papieru.

— Klish musiała panu mówić o potrzebie zachowania całkowitej tajemnicy, lecz niech mi wolno będzie to powtórzyć. Żadna informacja nic może się wydostać, dopóki ich sekcja nie ugruntuje swej pozycji. A oto pańska zaliczka.

Slobold tak całkowicie panował nad sobą, że nawet nie mrugnął na widok pięciu szeleszczących banknotów studolarowych.

— Trzy dni — rzekł, wkładając pieniądze do kieszeni.

Pan Bellis stał przez chwilę w zadumie. Potem wzruszył ramionami i szybko wyszedł.

Slobold natychmiast rozwinął kartkę z wymiarami. Ponieważ nikt na niego nie patrzył, pozwolił sobie na to, by szczęka opadła mu ze zdziwienia.

Czegoś takiego jak ta suknia jeszcze nigdy nie widział. Pasowałaby może nieźle na osobę o wzroście dwa i pół metra, gdyby osoba ta zgodziła się poddać swe ciało pewnym modyfikacjom. Ale jakim modyfikacjom!

Po przeczytaniu pięćdziesięciu wymiarów i wskazówek Slobold zdał sobie sprawę, że właścicielka musiałaby mieć rozmieszczone nieregularnie na brzuchu trzy piersi, każda innego kształtu i rozmiarów. Na plecach — kilka wielkich garbów. Talia — tylko dwadzieścia centymetrów, natomiast cztery ramiona — jeśli sądzić po przeznaczonych na nie otworach — miały grubość młodych dębów. Nie zostawiono miejsca na pośladki, ale przewidziano kloszowate rozszerzenie na ogromne uda.

Tkanina — kaszmir. Kolor — smoliście czarny.

Slobold zrozumiał, dlaczego nie będzie żadnych przymiarek.

Patrzył na te wskazówki i delikatnie szarpał dolną wargę.

— To kostium teatralny — rzekł głośno, ale potrząsnął głową. Wskazówki wykroju kostiumów nigdy nie zawierały pięćdziesięciu oddzielnych pozycji, a kaszmir nie był do tego odpowiednią tkaniną.

Przeczytał znowu kartkę, chmurząc się. Czy to kosztowny dowcip? Wątpliwe. Ten Bellis wyglądał zbyt poważnie.

Slobold czuł całym swym krawieckim instynktem, że suknia przeznaczona jest dla kogoś, kto pasuje do jej kształtu.

Myśl ta przyprawiała o dreszcz. Mimo jasnego dnia Slobold włączył świetlówki.

Przyjął roboczą hipotezę, że suknia jest dla bogatej, acz potwornie zdeformowanej kobiety.

Lecz przecież, myślał, historia świata nie zna osoby w taki sposób zdeformowanej.

Ale w interesach panował zastój, a on dostał godziwą zapłatę. Za godziwą zapłatę skłonny był robić szmizjerki dla słoni i fartuszki dla hipopotamów.

Dlatego wkrótce wycofał się na zaplecze i włączywszy całe oświetlenie, zaczął rysować szablony.

Trzy dni później powrócił Bellis.

— Wspaniale — rzekł trzymając suknię przed sobą. Wyciągnął z kieszeni centymetr i zaczął sprawdzać rozmiary. — Nie poddaję w wątpliwość pańskiej pracy — wyjaśnił — ale suknia musi dokładnie pasować.

— Oczywiście — odparł Slobold. Bellis skończył i odłożył centymetr.

— Doskonale — stwierdził. — Egrish będzie zadowolona. Światło ją niepokoiło. Żadna z nich nie jest przyzwyczajona do światła, rozumie pan.

— Uhm.

— Nie jest łatwo, kiedy się spędziło całe życie w ciemności. Ale zaaklimatyzują się.

— Też tak przypuszczam — rzekł Slobold.

— I wkrótce rozpoczną pracę — oznajmił Bellis z pełnym zadowolenia uśmiechem.

Slobold zaczął pakować suknię, próbując gorączkowo znaleźć sens w słowach Bellisa. „Kiedy spędziło się całe życie w ciemności”, myślał, ciągnąc papier pakowy. „Zaaklimatyzują się”, mówił sobie, zamykając pudło.

I Egrish nie była jedyna. Bellis mówił coś o innych. Po raz pierwszy Slobold rozważył hipotezę, że Egrish i cała reszta nie są z Ziemi. Może z Marsa? Nie, tam za dużo światła. A ciemna strona Księżyca?

— Tutaj są rozmiary trzech dalszych sukni — powiedział Bellis.

— Mogę pracować na podstawie tych, które pan mi już dał — stwierdził Slobold, a w myślach wciąż przeglądał inne planety.

— W jaki sposób? — spytał Bellis. — Pozostałe nie zdołałyby zmieścić się w coś, co pasuje na Egrish.

— Och, zapomniałem — rzekł Slobold, usiłując skupić uwagę. — Czy Egrish chciałaby może jeszcze kilku sukien w tym samym fasonie?

— Nie. Po co?

Slobold mocno zacisnął usta. Bellis mógłby nabrać podejrzeń, jeśli strzeli jeszcze jaką gafę.

Obejrzał nowe rozmiary.

Teraz naprawdę musiał wykazać zimną krew, gdyż rozmiary te tak różniły się od rozmiarów Egrish, jak Egrish różniła się od człowieka.

— Czy mógłby je pan skończyć w ciągu tygodnia? — spytał Bellis. — Przykro mi, że pana popędzam, ale chciałbym, by oddział zaczął działać jak najszybciej.

— W ciągu tygodnia? Myślę, że tak — odparł Slobold, patrząc na studolarowe banknoty, które Bellis rozłożył na ladzie. — Tak, jestem pewien, że zdołam.

— Doskonale — powiedział Bellis. — Biedactwa, nie znoszą światła.

— Dlaczego nie zabrały ze sobą swych ubrań? — spytał Slobold i natychmiast tego pożałował.

— Jakich ubrań? — zdziwił się Bellis, kierując na Slobolda zachmurzony wzrok. — Nic mają żadnych ubrań. Nigdy nie miały. I niedługo znów nie będą ich potrzebowały.

— Zapomniałem — rzekł Slobold, pocąc się obficie.

— Dobrze, więc za tydzień. I to akurat wystarczy. — Bellis poszedł do drzwi. — Nawiasem mówiąc — rzekł — Klish wróci za dzień czy dwa z Krainy Ciemności.

I po tych słowach odszedł.

Slobold gorączkowo pracował przez tydzień. Cały czas palił światło w pracowni i unikał ciemnych zakamarków. Szyjąc suknie domyślił się, jak wyglądają jego klientki, i nie pomagało mu to spać po nocach. Szczerze żałował, że usłyszał jakieś aluzje od Bellisa, gdyż już i tak wiedział za dużo, by zachować spokój umysłu.

Wiedział, że Egrish i jej towarzyszki spędzały życie w ciemnościach. Przybyły zatem ze świata pozbawionego światła.

Jakiego świata? i zwykle nie nosiły odzieży. Dlaczego teraz potrzebowały ubrań?

Czym były? Dlaczego tu przybywały? 1 co miał na myśli Bellis, mówiąc o zaprzęgnięciu ich do roboty?

Slobold doszedł do wniosku, że szacowna śmierć głodowa jest lepsza od tego typu zatrudnienia.

— Egrish była w pełni zadowolona — powiedział tydzień później Bellis. Skończył właśnie sprawdzanie rozmiarów. — Jestem przekonany, że pozostałe będą również zadowolone.

— Miło mi to słyszeć — odparł Slobold.

— Nie spodziewałem się nawet, że są takie elastyczne — rzekł Bellis. — Już są zaaklimatyzowane. Oczywiście pańska praca będzie ogromnie pomocna.

— Niezmiernie się cieszę — odparł Slobold, uśmiechając się mechanicznie. Pragnął, by Bellis sobie poszedł.

Ale Bellis miał nastrój do rozmowy. Nachylił się nad ladą.

— Przecież nie ma powodu, dlaczego miałyby działać jedynie w ciemności — stwierdził. — To bardzo ogranicza. Właśnie dlatego zabrałem je z Krainy Ciemności.

Slobold kiwnął głową.

— Myślę, że to wszystko — rzekł Bellis, biorąc pudło z ubraniem pod pachę. — A propos — dodał. — Powinien mi pan był powiedzieć, że jest pan niewłaściwym Sloboldem.

Slobold zdołał tylko głupio się uśmiechnąć.

— Ale nic złego z tego nie wynikło — uspokoił go Bellis. — Egrish chce bowiem panu podziękować osobiście.

Delikatnie zamknął za sobą drzwi. Slobold stał, gapiąc się na wyjście. Potem dotknął studolarowych banknotów w kieszeni.

— To zabawne — rzekł do siebie. Szybko zamknął na klucz drzwi frontowe.

Następnie pośpieszył do tylnych drzwi i zaryglował je. Potem zapalił cygaro.

— Doprawdy zabawne — powiedział głośno.

Na zewnątrz był jasny dzień. Slobold uśmiechnął się do swych lęków i włączył oświetlenie pokoju.

Z tyłu posłyszał delikatny hałas.

Cygaro wyślizgnęło mu się z palców, ale Slobold nie poruszył się. Nic wydał żadnego dźwięku, choć wszystkie nerwy w jego ciele piszczały.

— Witam, panie Slobold — powiedział głos.

Slobold stał jak sparaliżowany pośrodku swej jasno oświetlonej pracowni.

— Chciałyśmy panu podziękować za doskonałą pracę — rzekł głos. — My wszystkie.

Slobold wiedział, że jeśli się nie obejrzy, to zaraz zwariuje. Powoli, nieubłaganie, zaczął się odwracać.

— Klish powiedziała, że możemy przyjść — oświadczył głos. — Klish powiedziała, że pan ma być pierwszą osobą, która nas zobaczy. W świetle dnia.

Slobold zakończył swój obrót i spojrzał. Była tam Egrish, i inne też tam były. Bez sukien.

„Bez sukien”. Jak mogły nosić suknie, skoro nie miały ciał? Cztery gigantyczne głowy dyndały przed nim w powietrzu. Głowy? Tak, przypuszczał, że te zniekształcone, wybrzuszone twory są głowami.

Było w nich coś niejasno znajomego.

Przez chwilę Slobold rozpaczliwie usiłował sobie wmówić, że to halucynacja. Nie mógł ich wcześniej widzieć. Bellis twierdził, że przybyły z Krainy Ciemności. Żyły i pracowały w ciemności. Nigdy nie posiadały ubrań i nie będą ich posiadały…

Wtedy Slobold przypomniał sobie. Spotkał je raz, w szczególnie przykrym śnie.

To były zmory.

Całkowicie zrozumiałe, pomyślał z logiką szaleńca. Może tylko dziwić, dlaczego tak późno. Czemużby zmory miały ograniczać się do działań nocnych? Dzień — to przecież ogromny, nie tknięty teren aktywności.

Bellis otworzył oddział zmór dziennych, i oto wynik. Ale po co suknie? Slobold miał przecież świadomość, co szył, a to było dla niego nieco za wiele. Jego umysł zaczął drżeć, dygotać i zawijać się na brzegach. Slobold żałował, że po prostu porządnie nie zwariował.

— Już odchodzimy — rzekła Egrish. — Światło wciąż nas niepokoi.

Slobold zobaczył, jak fantastyczne łby podpływają bliżej.

— Dziękujemy za maski do snu. Doskonale pasują.

Slobold upadł na podłogę.

— Będzie pan nas widywał — oznajmiła Egrish.

 

przekład: Grażyna Grygiel, Piotr Staniewski

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin