Howard Robert E - Conan - Cien.pdf

(493 KB) Pobierz
Howard Robert E - Conan - Cien
Robert Ervin Howard
Cień Bestii
Przekład Jan S. Zaus, Irena Ciechanowska–Sudymont
Wąż ze snu The Dream Snake
Serce starego Garfielda Old Garfield’s Heart
Delenda est Delenda est
Cień bestii The Shadow of the Beast
Hiena The Hyena
Zguba Dermoda Dermod’s Bane
Człowiek na ziemi The Man on the Ground
Bestia z otchłani The Beast from the Abyss
Próżna nadziejaHope Empty of Meaning
Umarły pamięta The Dead Remember
Upiór pierścienia The Haunter of the Ring
Beznosy horror The Noseless Horror
Czarny kamień The Black Stone
Horror z kurhanu
The Horror from the Mount
Wąż ZE SNU
Noc była dziwnie cicha. Siedząc na szerokiej werandzie, patrzyliśmy na rozległe,
ocienione trawniki, cisza tej godziny wkradła się do naszych dusz i przez długą chwilę nikt
się nie odezwał.
Potem nad dalekimi, zamglonymi górami, obrzeżającymi wschodni nieboskłon, zaczęła
błyszczeć słaba mgiełka i w tym momencie wzeszedł wielki złoty księżyc, upiornie
rozjaśniając okolicę i ostro obrysowując cienie rzucane przez drzewa. Lekki wietrzyk
zaszemrał od wschodu, wysoka, nie skoszona trawa skłoniła się przed nim w długich, słabo
widocznych w świetle księżyca, sinusoidalnych falach; wśród osób siedzących na werandzie
dało się słyszeć zduszone westchnienie, szybkie wciągnięcie powietrza, co spowodowało, że
wszyscy odwrócili się i spojrzeli w tym kierunku.
Faming pochylał się do przodu, zaciskając dłonie na poręczach fotela, jego twarz była
dziwnie blada w tym widmowym świetle; z wargi, w którą wbił zęby, spływała cienka strużka
krwi. Patrzyliśmy na niego ze zdumieniem i nagle wstrząsnął nim krótki, niepewny śmiech.
— Nie musicie się tak na mnie gapić jak stado owiec! — rzucił ze złością i nagle przerwał.
Siedzieliśmy zaskoczeni, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć i wtedy znowu wybuchnął:
— Sądzę, że lepiej, jak wam wszystko opowiem, zanim odejdziecie myśląc, że jestem
lunatykiem. I niech mi nikt nie przerywa! Chcę wreszcie to wszystko wyrzucić z siebie.
Wszyscy wiecie, że nie posiadam zbyt bujnej wyobraźni; ale jest coś, co jest wytworem
czystej fantazji i co prześladuje mnie od dzieciństwa. Jest to pewien sen! — Wyraźnie
skurczył się w fotelu, mrucząc: — Sen! Boże, co to za sen! Pierwszy raz… nie, nie pamiętam,
kiedy miałem go po raz pierwszy… śniłem tę piekielną rzecz od niepamiętnych czasów. A oto
ten sen: jakiś bungalow stoi na wzgórzu, na rozległej łące — ale niepodobnej do tej, na której
znajduje się ta posiadłość — ta scena odbywa się w Afryce. I mieszkam w nim z kimś w
rodzaju służącego, Hindusem. Dlaczego tam jestem, tego po przebudzeniu nigdy nie wiem,
chociaż we śnie jestem całkowicie pewien, że wiem. Jako człowiek istniejący w tym śnie,
pamiętam dobrze moje poprzednie życie (które absolutnie nie zgadza się z moim życiem na
jawie), ale na jawie moja podświadomość nie transmituje tych wrażeń. Niemniej wydaje mi
się, że wymknąłem się z rąk sprawiedliwości i że ten Hindus również jest uciekinierem. Skąd
ten bungalow tam się wziął, tego nigdy nie pamiętam, nie wiem też, w jakiej znajduje się
części Afryki, chociaż moje śniące „ja” o wszystkim wie doskonale. Ten bungalow jest mały,
ma tylko kilka pokojów i, tak jak powiedziałem, stoi na samym szczycie wzgórza. Wokół nie
ma innych wzgórz i łąki rozpościerają się dookoła aż po horyzont; trawa sięga kolan, a
niekiedy nawet pasa.
Sen zawsze zaczyna się tym, że wchodzę na szczyt wzgórza w chwili, gdy zaczyna
zachodzić słońce. Mam ze sobą złamaną strzelbę, właśnie wracam z polowania. śniąc —
wyraźnie to pamiętam. Ale nigdy po obudzeniu się. Tak jakby uniosła się kurtyna i zaczęło
przedstawienie; albo tak, jakbym nagle został przeniesiony do ciała innego człowieka, w inne
 
życie, pamiętając minione lata tamtego życia i nie mając żadnego pojęcia o innej egzystencji.
I na tym polega ta przerażająca część tego wszystkiego! Jak wiecie, większość z nas miewa
sny, śnimy o czymś, co dzieje się gdzieś w naszej podświadomości, ale jednocześnie, bez
względu na to, o jak strasznych rzeczach śnimy, zawsze wiemy, że to był tylko sen. I w ten
sposób omija nas szaleństwo lub możliwość utraty życia. Jednak w tym moim, szczególnym
śnie, nie mam takiej świadomości. Mówię wam, to jest tak realne, tak kompletne w każdym
detalu, że czasem zastanawiam się, czy właśnie przypadkiem nie jest to moja prawdziwa
egzystencja, a ta, w której teraz żyję, jest właśnie snem! Ale nie — ponieważ gdyby tak było,
już od wielu lat musiałbym nie żyć.
Jak już powiedziałem, wchodzę na wzgórze i pierwsza rzecz, jaka mnie uderza, nie jest
czymś normalnym, jest to ślad wiodący nieregularnie w górę, widać go na zgniecionej trawie
tak, jakby wlokło się po niej coś ciężkiego. Jednak nie zwracam na to specjalnej uwagi,
ponieważ trochę poirytowany myślę, że trzymam w ręku złamaną strzelbę, jedyną broń, jaką
posiadam i że teraz będę musiał przestać polować do chwili, gdy postaram się o inną.
Jak widzicie, pamiętam dobrze myśli i wrażenia, jakie odczuwam we śnie, a także
wszystko, co się w nim zdarza. A zatem wchodzę na wzgórze, a potem do bungalowu. Drzwi
są otwarte, Hindusa nie ma. Ale w głównym pokoju panuje bałagan; krzesła połamane, stół
przewrócony. Na podłodze leży sztylet Hindusa, ale nigdzie nie widzę krwi.
Pragnę zwrócić uwagę, że w tym moim śnie nigdy nie pamiętam poprzednich snów, jak to
czasem ma miejsce u innych. Zawsze to jest mój pierwszy sen, zawsze to jest pierwszy raz.
Zawsze doznając tych samych sensacji, z takim samym natężeniem, mam wrażenie, że śnię
to
wszystko po raz pierwszy. Nie mogę tego zrozumieć. Hindusa nie ma, ale (zastanawiam się,’
stojąc pośrodku zdemolowanego pokoju) co się z nim stało? Gdyby to była banda
napastników murzyńskich, okradliby bungalow i prawdopodobnie spalili. Gdyby to był lew,
wszystko byłoby spryskane krwią. Teraz nagle przypominam sobie ślad, jaki widziałem
wspinając się na wzgórze i czuję dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa, natychmiast
wszystko staje się jasne — to coś, co wyszło z trawiastych równin, co spowodowało ten
bałagan, nie mogło być niczym innym jak tylko jakimś gigantycznym wężem. I kiedy myślę o
wielkości śladu, jaki zostawiło to zwierzę, zimny pot występuje mi na czoło i ręka trzymająca
złamaną strzelbę zaczyna drżeć.
Biegnę do drzwi w dzikim przerażeniu i myślę tylko o tym, aby jak najszybciej dotrzeć do
wybrzeża. Ale słońce już zachodzi i nad trawiastą równiną zapadają ciemności. Gdzieś, w
wysokiej trawie, czai się ten potwór — ten przerażający stwór. Boże! — Z jego ust wyrwał
się tak przejmujący okrzyk, że wszyscy podskoczyliśmy, nawet nie zdając sobie sprawy, jak
bardzo jesteśmy tym przejęci. Po chwili milczenia kontynuował:
— W tej sytuacji zamykam drzwi i okna, zapalam lampę i staję na środku pokoju. I stoję
tam nieruchomy jak posąg, czekając i słuchając. Potem, gdy wschodzi księżyc, przez okna
wpada upiorne światło. Stoję więc tak bez ruchu na środku pokoju; noc jest cicha — tak cicha
jak dzisiejsza noc; wśród traw szepcze wietrzyk, a ja za każdym razem wzdrygam się i
zaciskam palce wbijając paznokcie w ciało tak, że krew kapie na przeguby — stojąc słucham,
ale to „coś” tej nocy nie nadchodzi! — To zdanie rzucił tak gwałtownie, że podświadomie
wydaliśmy z siebie westchnienie; napięcie minęło.
— Podejmuję decyzję. Jeżeli przeżyję tę noc, jutro wcześnie rano ruszę na wybrzeże i
ucieknę temu potworowi kryjącemu się gdzieś na trawiastej równinie. Ale, gdy nadchodzi
poranek, brak mi odwagi. Nie wiem, w jakim kierunku skierowało się to monstrum, nie
uzbrojony nie mam odwagi podjąć ryzyka spotkania go na otwartym terenie. W takim
pomieszaniu zostaję w bungalowie, wpatrując się bez przerwy w słońce, które powoli,
bezlitośnie chyli się ku zachodowi. O Boże! Gdybym tylko mógł zatrzymać to słońce na
niebie!
Opowiadający znajdował się jakby w kleszczach jakiegoś potwornego horroru,
wypowiadane przez niego słowa niemal strzelały w nas.
— Potem słońce ześlizguje się z nieboskłonu i poprzez łąki zaczynają podchodzić cienie
drzew. Oszołomiony przerażeniem znowu zamykam drzwi i okna, zapalam lampę na długo,
zanim zgaśnie ostatni promień słońca i zapadnie zmierzch. światło padające z okien może
przyciągnąć monstrum, ale nie mam odwagi przebywać w ciemności. I znowu staję na środku
pokoju i czekam.
Potem zadrżał i przerwał. Po chwili zwilżając usta mówił dalej niemal szeptem:
— Nie mam pojęcia, jak długo tam stoję; wydaje się, że czas zatrzymał się, każda minuta
jest wiekiem, każda sekunda wiecznością rozciągającą się w nieskończoność. A potem…
Boże! Co to jest? — Pochylił się do przodu, światło księżyca padło na jego twarz, ukazując
wyraz napiętego nasłuchiwania, wszyscy zadrżeliśmy, rzucając szybkie spojrzenia przez
 
ramię.
— Tym razem to nie nocny podmuch wiatru — wyszeptał. — Coś szeleści w trawach —
coś, co jest duże, długie, wijące się wśród trawy. Szumi ponad bungalowem, a potem
zatrzymuje się — przed drzwiami, zawiasy zaczynają trzeszczeć i drzwi wybrzuszają się do
środka… wpierw nieznacznie… potem coraz więcej! — Opowiadający wyciągnął przed
siebie ręce jakby próbując coś odepchnąć od siebie, ciężko dyszał. — Wiem, że powinienem
zaprzeć drzwi, walczyć, żeby się nie otworzyły, ale nie mogę się ruszyć. Stoję bez ruchu jak
owca czekająca na rzeź — ale drzwi wytrzymują! — I znowu to westchnienie tłumionych w
sobie przeżyć.
Drżącą dłonią przetarł czoło.
— Przez całą noc stoję na środku pokoju bez ruchu, jak jakiś wizerunek na obrazie,
odwracając się tylko powoli na odgłos szmerów, którymi trawa daje znać, że ten stwór krąży
gdzieś wokół domu. Bez przerwy kieruję wzrok w stronę dochodzących łagodnych,
przerażających dźwięków. Czasami na chwilę cichną, wtedy stoję powstrzymując oddech i
spodziewając się, że wąż jakimś sposobem wśliźnie się do bungalowu, przerażony zaczynam
się odwracać raz w prawo, raz w lewo i nie wiedząc dlaczego, czuję, że to coś strasznego
znajduje się za moimi plecami. Potem znowu słyszę ten dźwięk i zamieram bez ruchu.
Teraz następuje jedyna chwila, gdy przez kurtynę snu przebija się świadomość prowadząca
mnie na jawie. Tkwię w tym śnie w żaden sposób nie zdając sobie sprawy, że to sen, ale w
jakiś oderwany sposób mój drugi umysł rozpoznaje pewne fakty i przekazuje dalej do snu —
chyba powinienem powiedzieć do mojego „ego”? Chcę przez to powiedzieć, że moja
osobowość przez krótką chwilę jest rozdzielona, jak lewe i prawe ramię, które są przecież
częścią tego samego ciała. Mój śniący umysł nie ma żadnego kontaktu z umysłem wyższym,
świadomym; w tym momencie ten mój drugi umysł jest całkowicie podporządkowany, a
podświadomość kontrolowana do tego stopnia, że nawet nie zdaje sobie sprawy z istnienia
tego drugiego umysłu. Jednak ten świadomy umysł zdaje sobie sprawę z istnienia słabych fal
płynących z umysłu śniącego. Wiem, że nie wytłumaczyłem wam tego zupełnie jasno, ale
faktem jest, że ten mój umysł świadomy i podświadomy bliskie są załamania. I kiedy tak stoję
w moim śnie, moja obsesja strachu polega na tym, że boję się, iż wąż może się unieść i
spojrzeć na mnie przez okno. We śnie wiem, że jeśli tak się zdarzy, wtedy oszaleję. To
wrażenie przenikające do mojej świadomości jest tak wyraźne dla śpiącego umysłu, że fale
myślowe poruszają ponure morza snu i w jakiś sposób czuję, że moja psychika balansuje w
ten sam sposób jak zdrowie psychiczne we śnie. To na mnie działa, chwiejąc mną tam i z
powrotem do tego stopnia, że ja sam, w moim śnie, również chwieję się z jednej pozycji w
drugą. Nie zawsze odczuwam to samo, ale mogę was zapewnić, że jeśli kiedykolwiek to coś
przerażającego ukaże swój straszliwy kształt i zakpi sobie ze mnie, jeśli kiedykolwiek
zobaczę we śnie tą przerażającą rzecz, wtedy z pewnością oszaleję.
Poruszyliśmy się niespokojnie.
— Boże! Jaka straszna perspektywa! — wyszeptał. — Oszaleć i co noc śnić ten sam sen!
Ale ciągle w nim stoję, przez okna zaczyna sączyć się mdłe światło, słabe, wężowe szmery
zamierają gdzieś w oddali i na wschodzie pojawia się czerwone, zmęczone słońce.
Odwracam
się wtedy, spoglądam w lustro i widzę, że moje włosy są całkiem siwe. Zataczam się do drzwi
i otwieram je szeroko. Nic, tylko szeroki ślad wiodący w dół wzgórza i ginący wśród traw
równiny — biegnący w przeciwnym kierunku aniżeli moja droga do wybrzeża. Z szalonym
śmiechem zbiegam ze wzgórza i pędzę przez łąki. Biegnę aż wreszcie padam z wyczerpania
i
tak długo leżę, aż w końcu mogę się podnieść, zatoczyć i iść dalej.
Przez cały dzień czynię nadludzkie wysiłki, popędzany ostrogami goniącego mnie horroru.
Wlokąc się na osłabłych nogach, upadając, leżąc i wstając, rozpaczliwie dysząc, cały czas
niespokojnie obserwuję słońce. Jakże szybko przesuwa się po niebie, gdy człowiek biegnie
ratując życie! To przegrany wyścig, wiem o tym patrząc, jak słońce zatapia się na horyzoncie,
a wzgórza, które jeszcze muszę pokonać do zachodu, wydają się tak dalekie… jak zawsze.
Jego głos przycichł i instynktownie pochyliliśmy się ku niemu: zaciskał dłonie na
poręczach, krew ciągle spływała z jego przegryzionej wargi.
— Potem słońce zachodzi, nadchodzą cienie, chwieję się, padam, wstaję, znów padam. I
śmieję się, śmieję, śmieję! Przestaję wraz ze wschodem księżyca zalewającego upiorną,
srebrną poświatą otaczające mnie łąki. Po całej okolicy rozlewa się białe światło, chociaż
księżyc wygląda jakby był skąpany we krwi. Patrzę do tyłu, tam skąd przyszedłem i … tam,
gdzieś daleko… — wszyscy pochyliliśmy się bliżej, jego głos zmienił się w upiorny szept: —
…daleko w tyle… widzę… falującą trawę. Powietrze stoi, nie porusza go nawet najlżejszy
wietrzyk, trawa rozdziela się, chwieje w świetle księżyca wąską, sinusoidalną linią… jest
 
jeszcze gdzieś daleko, ale coraz bardziej zbliża się ku mnie. — Jego szept zamarł.
Ktoś przerwał ciszę:
— A potem?…
— Potem się budzę. Jeszcze nigdy nie widziałem tego przerażającego potwora. Ale ten sen
prześladuje mnie, w dzieciństwie budziłem się z krzykiem, a teraz budzę się zlany zimnym
potem. Ten sen śnię w nieregularnych odstępach czasu, a ostatnio za każdym razem… —
zawahał się, a potem dokończył: — …za każdym razem ten potwór podchodzi ku mnie coraz
bliżej i bliżej… trawa faluje, zaznaczając jego zbliżanie się i z każdym snem jest bliżej mnie.
A kiedy mnie dosięgnie, wtedy…
Przerwał nagle, potem wstał bez słowa i wszedł do domu. Siedzieliśmy przez chwilę w
milczeniu, a potem poszliśmy za nim, gdyż było już późno.
Nie wiem, jak długo spałem, ale obudziłem się z uczuciem, że gdzieś w domu ktoś śmieje
się głośno i długo, jakimś potwornym, histerycznym śmiechem. Ze strachu nie byłem pewien,
czy nie był to sen, ale wybiegłem z pokoju w chwili, gdy po domu rozszedł się echem
przeraźliwy wrzask. Teraz wszędzie pełno było obudzonych ludzi, wszyscy popędziliśmy do
pokoju Faminga, skąd, jak się wydawało, dochodziły te dźwięki.
Faming leżał martwy na podłodze, zdawało się, że upadł tam tocząc zażartą walkę. Nie
miał żadnych śladów na ciele, ale jego twarz była potwornie zniekształcona, jak twarz
człowieka zmiażdżonego przez jakąś nadludzką siłę — podobną do gigantycznego węża.
SERCE STAREGO GARFIELDA
Siedziałem na werandzie, gdy przyczłapał mój dziadek, opadł na swój ulubiony miękki
fotel i zaczął nabijać fajkę z kaczana kukurydzy.
— Myślałem, że poszedłeś na tańce — powiedział.
— Czekam na doktora Blaine’a — odparłem — żeby pójść z nim do starego Garfielda.
Dziadek przez chwilę ssał fajkę, po czym dodał:
— le jest ze starym Jimem, prawda?
— Doktor nie daje mu szans.
— Kto się nim opiekuje?
— Joe Braxton… chociaż Garfield nie życzy sobie tego. Ale przecież ktoś musi być przy
nim.
Dziadek, ssąc fajkę i obserwując bezgłośne błyskawice na wzgórzach, powiedział:
— Pewnie myślisz, że stary Jim jest największym łgarzem w okolicy, co?
— Rzeczywiście, opowiada dość dziwne bajki — przyznałem. — Pewne zdarzenia, o
których mówi, musiały mieć miejsce przed jego urodzeniem.
— Ja przyjechałem z Tennesee do Teksasu w ą870 roku — rzucił nagle dziadek. —
Widziałem, jak miasto Lost Knob powstawało z niczego. Kiedyś nie było tu nawet sklepu w
szopie zbudowanej z pni. Ale stary Jim Garfield był tu stale, mieszkając w tym samym
miejscu, w którym teraz mieszka, tylko, że kiedyś była to chata z drewnianych pni. Teraz nie
wygląda nawet o jeden dzień starzej aniżeli wtedy, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy.
— Nigdy — mi o tym nie mówiłeś — zdziwiłem się.
— Wiedziałem, że przyjmiesz to jak bredzenie starego — odparł. — Stary Jim był
pierwszym białym osadnikiem w tej okolicy. Zbudował swoją chatę dobre pięćdziesiąt mil na
zachód od granicy. Bogowie tylko wiedzą, jak on to zrobił, ponieważ otaczające wzgórza
roiły się wtedy od Komanczów. Pamiętam, jak zobaczyłem go pierwszy raz. Już wtedy
wszyscy nazywali go starym Jimem. Pamiętam, że opowiadał to samo, co tobie, jak w
młodości walczył pod San Jacinto i jak jeździł z Ewenem Cameronem i Jackiem Hayesem.
Tylko że ja mu wierzyłem, a ty nie wierzysz.
— To było tak dawno… — zaprotestowałem.
— Ostatni napad Indian w tej okolicy miał miejsce w ą874 roku — rzekł dziadek,
pogrążony we wspomnieniach. — Walczyłem wtedy razem ze starym Jimem. Widziałem, jak
zrzucił żółtego Ogona z mustanga, strzelając do niego z odległości około siedmiuset jardów
ze strzelby na bawoły. Ale przedtem jeszcze walczyłem razem z nim u źródeł Locust Creek.
Razem z Mesquitalami, rabując i paląc, nadeszła banda Komanczów i pędząc przez wzgórza
wracała w stronę Locust Creek, a nasz zwiad deptał im po piętach. Kiedy dopędziliśmy ich,
reszta naszych przedzierała się pieszo przez zarośla. Jednak trzech z naszych padło a Jim
Garfield otrzymał cios włócznią w piersi. To była straszna rana. Leżał jak nieżywy i
wydawało się, że takiej rany nikt nie może przeżyć. Wtedy z zarośli wyszedł stary Indianin i
gdy wymierzyliśmy w niego, uczynił znak pokoju i zaczął mówić po hiszpańsku. Nie wiem,
dlaczego chłopcy nie strzelili do niego, gdy do nas podchodził, byliśmy wtedy rozpaleni
walką i zabijaniem, ale było w nim coś takiego, że nie wystrzeliliśmy. Powiedział, że nie
 
należy do Komanczów, jest starym przyjacielem Garfielda i chce mu pomóc. Poprosił,
żebyśmy zanieśli Jima w kępę zarośli i pozostawili go razem z nim. Do dziś nie wiem
dlaczego posłuchaliśmy go. To było straszne. Ranny wrzeszczał, błagał o wodę, wokół leżały
trupy z wytrzeszczonymi oczami, nadchodziła noc a, my nie mieliśmy najmniejszego pojęcia,
czy po zapadnięciu ciemności Indianie wrócą.
Rozbiliśmy obóz na miejscu, ponieważ konie’ były wykończone; przez całą noc
czuwaliśmy, ale Komańcze nie wrócili. Nie wiem, co działo się w tych zaroślach, gdzie leżał
Jim Garfield, już nigdy później nie widziałem tego dziwnego Indianina. W nocy słyszałem
jakieś jęki, jednak nie były to jęki umierającego, a od północy do świtu rozlegało się też
pohukiwanie sowy.
A o świcie Jim Garfield wyszedł z zarośli, był blady i osłabiony, jednak rana na piersi
zaczynała się zamykać i goić. Od tego czasu nigdy nie mówił o ranie, ani o walce, nie
wspomniał też tego dziwnego Indianina, który tak tajemniczo zjawił się i odszedł. I nawet ani
trochę się nie postarzał — teraz wygląda dokładnie tak samo jak wtedy — jakby miał
pięćdziesiąt lat.
Ciszę, jaka nastąpiła, przerwał warkot silnika samochodowego i zmrok przecięły dwa
snopy świateł reflektorów.
— To doktor Blaine — powiedziałem. — Po powrocie powiem ci, jak się czuje Garfield.
W czasie trzy milowej jazdy przez wzgórza dzielące Lost Knob od farmy Garfielda, doktor
Blaine chętnie rzucał różnymi przepowiedniami.
— Będę zaskoczony, jeśli znajdziemy go jeszcze żywym — mówił. — Człowiek w jego
wieku powinien mieć więcej rozsądku i nie próbować ujeżdżać młodego konia.
— On nie wygląda na takiego starego — zauważyłem.
— Wkrótce kończę pięćdziesiąt lat — odparł doktor Blaine. — Znam go od niepamiętnych
czasów i kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, musiał mieć przynajmniej pięćdziesiąt lat.
Jego wygląd jest mylący.
Miejsce, w którym mieszkał Garfield, przypominało czasy minione. ściany niskiego,
przysadzistego domu nigdy nie widziały farby. Ogrodzenie sadu i korrali wykonane było z
szyn kolejowych.
Stary Jim leżał na prostym łóżku pod opieką szorstkiego, lecz skutecznie działającego
człowieka, którego doktor Blaine zatrudnił, nie zważając na protesty starego. Kiedy
spojrzałem na Garfielda, znowu uderzyła mnie jego żywotność. Ciało miał skurczone, ale nie
zwiędłe, członki zaokrąglone i widać było sprężyste muskuły. Silny, muskularny kark i twarz
— chociaż teraz wykrzywiona z bólu — wyraźnie nosiły cechy męskiej siły. Jego oczy, choć
zamglone bólem, płonęły tą samą niepohamowaną żywotnością.
— Majaczył — rzekł poważnie Joe Braxton.
— Pierwszy biały w tych stronach — mruczał stary Jim niewyraźnie. — Wzgórza, na
których nigdy przedtem nie stanęła stopa białego człowieka. Jestem już za stary. Muszę się
ustatkować. Już dłużej nie mogę tak się włóczyć. Chyba osiedlę się tutaj. To była dobra
kraina, zanim wypełnili ją hodowcy krów i inni osiedleńcy. Mogłem ją lepiej obejrzeć z
Ewenem Cameronem. Ale zabili go Meksykanie. Niech będą przeklęci!
Doktor Blaine potrząsnął głową.
— Jest w środku kompletnie porozbijany. Nie dożyje rana.
Garfield niespodzianie uniósł głowę i spojrzał na nas całkiem przytomnym wzrokiem.
— Pomyłka, doktorze — wyrzęził głosem ochrypłym z bólu. — Będę żył. Co znaczą
połamane kości i powykręcane bebechy? Nic! Liczy się tylko serce. Tak długo, jak serce
pompuje, człowiek nie umiera. Moje serce jest zdrowe. Proszę posłuchać! Czuje pan?
Z wysiłkiem sięgnął po rękę doktora, przyciągnął ją do piersi i trzymał wpatrując się
intensywnie w jego twarz.
— Rytmicznie pracujące dynamo, prawda? — wykrztusił. — Silniejsze od motoru na
benzynę.
Blaine skinął na mnie.
— Przyłóż tu rękę — powiedział i chwyciwszy moją rękę położył ją na nagiej piersi
starego. — To serce bije niezwykle silnie.
W świetle lampy naftowej dostrzegłem dużą bliznę, jaką mogła zrobić włócznia o
krzemiennym ostrzu. Położyłem dłoń dokładnie na bliźnie i z ust wyrwał mi się okrzyk.
Czułem, jak pulsowało serce starego Jima Garfielda, ale uderzenia nie przypominały akcji
zwykłego serca, jakie kiedykolwiek mogłem zbadać. Biło zdumiewająco silnie; pod
rytmicznymi uderzeniami żebra aż wibrowały. Miałem wrażenie, że bardziej przypomina to
pracę maszyny aniżeli ludzkiego organu. Mogłem wyczuć płynącą z piersi zdumiewającą
żywotność, która oddziałując na moją dłoń wpływała w rękę i przepływając przez ramię
zdawała się w odpowiedzi przyspieszać bicie mego własnego serca.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin