KLUCZ SPOZA CZASU.doc

(743 KB) Pobierz
ANDRE NORTON

     ANDRE NORTON

     

     

  KLUCZ SPOZA

  CZASU

    

       TOM IV CYKLU ROSS MURDOCK

    

    

    

    

     

     

1. ŚWIAT LOTOSÓW

      

       Różany odcień ubarwił blade niebo, ciemniejsze nad linią horyzontu, gdzie morze dotykało obłoków poprzecinanych tęczowymi smugami. Ten sam kolor powlekał fale oceanu, usłane szkarłatnymi pręgami dryfujących wodorostów. Świat, skąpany w złotych promieniach słońca, znał jedynie łagodne wiatry, spokój... i słodkie nieróbstwo.

       Ross Murdock wychylił się poza krawędź półki skalnej, skąd rozpościerał się widok na plażę pokrytą drobnym różowawym piaskiem, pełnym lśniących krystalicznych “muszelek" - choć kto wie, czym naprawdę były te delikatne, żłobkowane, jajowate twory. Nawet fale rozbijały się o brzeg ospale. Powiew bryzy rozdmuchiwał Murdockowi włosy, głaskał i pieścił jego opalone, półnagie ciało. Nie docierał jednak w głąb lądu i nie wprawiał w ruch roślin zwanych przez ziemskich osadników “drzewami", które miały jednak w miejsce normalnych gałęzi olbrzymie ażurowe liście.

       Zwyczajny krajobraz Hawaiki - świata nawiązującego nazwą do dawnego polinezyjskiego raju - nie miał na pozór żadnych wad, może prócz jednej mało istotnej niedogodności: był zbyt idealny, przyjazny i kuszący. Długie, monotonne dni wywoływały w człowieku rozleniwienie, proponowały życie bez wysiłku. Gdyby nie tajemnica...

       Napotkany przez ziemskich kolonizatorów świat nie odpowiadał zarejestrowanym na taśmie obrazom, oglądanym przed wyprawą. Ta starożytna podróżna taśma była równocześnie mapą, przewodnikiem i zbiorem informacji. Swego czasu Ross brał udział w plądrowaniu magazynów na nieznanej planecie, gdzie natknął się na górę podobnych taśm. Musiały być niegdyś mapami nawigacyjnymi, pomocnymi nieznanej rasie lub rasom królującym na gwiezdnych szlakach przed dziesięcioma tysiącami lat w rachubie jego świata - pomocnymi cywilizacji, która dawno powróciła w mroki barbarzyństwa.

       Po ich przypadkowym znalezieniu taśmy zostały poddane badaniom naukowców, laborantów i kryptologów, najwybitniejszych umysłów epoki, a potem rozdzielone drogą losowania pomiędzy wiele podejrzliwych organów, sprawujących władzę nad Ziemią. Wplotło to w eksplorację kosmosu wątki żałosnych rywalizacji i zadawnionych nienawiści.

       To za sprawą jednej z tych taśm ich statek wylądował na Hawaice, w świecie płytkich mórz i archipelagów, które zastąpiły stałe kontynenty. Cóż z tego, że grupie osadników wpojono całą wiedzę zawartą na taśmie, skoro później wyszło na jaw, iż większość tych informacji nie odpowiada prawdzie?!

       Rzecz jasna, nikt się nie spodziewał napotkać tu miast i kultury zachowanej od zamierzchłych czasów. Jednak w dodatku żaden ciąg wysp nawet w przybliżeniu nie odpowiadał widniejącym na mapach zarysom i na razie nie znaleziono dowodów, by rozumne istoty kiedykolwiek przemierzały, zamieszkiwały czy kultywowały te przepiękne, uśpione atole. Co się więc stało z ukazaną na taśmie Hawaiką?

       Prawa dłoń Rossa potarła pokrywające lewą rękę wypukłe blizny, trwałą pamiątkę spotkania z gwiezdnymi wędrowcami w przeszłości jego własnego świata. Rozmyślnie oparzył wtedy ciało, aby rozerwać więzy mentalnej kontroli, jakie na niego nałożono. Tak zaczęła się bitwa, z której wyniósł innego rodzaju bliznę: nieprzyjemne uczucie na myśl o tamtej trwodze, kiedy to Ross Murdock, zawadiaka i buntownik skazany w swojej epoce na banicję, Ross Murdock, uważający siebie za niepokonanego twardziela, zahartowanego dodatkowo w czasie szkolenia jednostek agentów czasu, musiał stawić czoło sile, której nie rozumiał, a której nienawidził i bał się instynktownie.

       Odetchnął teraz pełną piersią, wdychając wraz z wiatrem zapach morza i aromaty roślin, obce, lecz przyjemne. Tak łatwo się odprężyć, poddać kojącym, delikatnym rytmom tej planety, na której nie natrafili na żadną skazę, żadne niebezpieczeństwo czy niedogodność. A przecież... byli tu kiedyś ci drudzy, bezwłose istoty w błękitnych kombinezonach, nazwane przez niego “Łysawcami". Co tu się wówczas wydarzyło...? Lub później?

      

       Czarna głowa, brązowe ramiona i wiotkie ciało zmąciły leniwie szemrzące fale. Połyskująca ogniście w słońcu maska zakrywała twarz. Dwie dłonie odsłoniły duże ciemne oczy, zaokrąglony, choć mocno zarysowany podbródek i usta stworzone raczej do śmiechu niż do dąsów. Karara Trenem z Alii, wywodząca się z rodu boskich naczelników Hawaiki, była prześliczną dziewczyną.

       Ross jednak patrzył na nią ze wzgardą i chłodem graniczącym z wrogością, kiedy wkładała maskę do właściwej przegródki w skrzelopaku. Zatrzymała się na lekko rozstawionych nogach pod skalną półką i figlarnie skrzywiła usta.

       - Czemu nie zejdziesz? Woda jest cudowna! - zawołała zaczepnie.

       - Idealna. Jak cała reszta - odpowiedział cierpko i z wyczuwalną irytacją. - Znowu zabrakło szczęścia?

       - Znowu - przyznała Karara. - Nawet jeśli istniała tu kiedyś cywilizacja, zaginęła tak dawno, że nie znajdziemy po niej żadnych śladów. Dlaczego po prostu nie wybierzesz odpowiedniego miejsca i nie wyślesz sondy na chybił trafił?

       Ross zmarszczył brwi. Bał się, że straci cierpliwość i nie zapanuje nad językiem.

       - Ponieważ został nam tylko jeden próbnik. Gdy go już raz ustawimy, nie damy rady łatwo przetransportować go w inne miejsce, a więc musimy być pewni, że w ogóle warto zaglądać w przeszłość.

       Karara zaczęła wyżymać wodę z długich włosów.

       - No cóż, mimo długich badań... ciągle nic. Następnym razem sam się pofatyguj. Tino-rau i Taua nie są jakimiś dziwadłami. Lubią towarzystwo.

       Wsunęła do ust dwa palce i zagwizdała. Z wody wyjrzały dwie bliźniacze głowy ze spiczastymi nosami i pyszczkami o kącikach uniesionych jak w miłym uśmiechu skierowanym do stojących na brzegu ludzi. Dwa delfiny - ssaki, których dalecy przodkowie wybrali życie w wodzie - odgwizdały, tak wiernie naśladując sygnał dziewczyny, że zabrzmiało to jak echo. Kilka lat temu inteligencja tego gatunku zadziwiła ludzi, prawdziwie nimi wstrząsnęła. Eksperymenty, szkolenia i współdziałanie zrodziły więź pozwalającą otoczonym zewsząd wodą przedstawicielom rodzaju ludzkiego uzyskać dodatkowe oczy, uszy i umysły zdolne do wnikliwego obserwowania, dokonywania ocen i składania raportów dotyczących środowiska, w którym istoty dwunożne czuły się skrępowane.

       Jednocześnie przeprowadzano też inne doświadczenia. Niewygodne, opancerzone skafandry z początków dwudziestego wieku pozwoliły człowiekowi rozpocząć penetrację nowego, pełnego zagadek świata; potem kombinezon płetwonurka umożliwił mu w tym świecie jeszcze większą swobodę ruchów. Teraz, wraz z pojawieniem się skrzelopaków, które czerpały z wody potrzebny tlen, nawet lekkie butle odstawiano do lamusa historii. Wciąż jednak pozostawały głębie, w które człowiek nie ważył się opuszczać, choć bardzo chciał poznać ich sekrety. Tam właśnie wędrowały delfiny, istoty myślące, nie głupsze od ludzi, choć trudno było się pogodzić z tym ostatnim faktem.

       Zdenerwowanie Rossa, choć sam uznawał je za nieuzasadnione, nie miało związku z Tino-rau czy Tauą. Uwielbiał te chwile, kiedy zakładał skrzelopak i nurkował w morzu u boku tej pary srebrzysto-czarnych gwardzistów, którzy towarzyszyli mu w czasie badań. Jednak Karara... Obecność Karary była zupełnie czymś innym.

       Jednostki agentów zawsze tworzyli wyłącznie mężczyźni. W skład każdej z nich wchodzili dwaj osobnicy o uzupełniających się zdolnościach i temperamentach. Razem przechodzili ćwiczenia, dopóki nie stali się dwiema połówkami zwartej i wydajnej całości. Zanim został znienacka powołany do udziału w Projekcie, Ross wiódł samotnicze życie, często na bakier z prawem. Był niestrawnym kęsem dla cywilizacji nazbyt uporządkowanej i “dopasowanej", by mogła tolerować typy jego pokroju. W ramach projektu poznał jednak innych mu podobnych - ludzi urodzonych niejako poza czasem, o zbyt indywidualnych upodobaniach i zanadto bezwzględnych jak na wymagania epoki, lecz radzących sobie z łatwością na niebezpiecznych ścieżkach, jakimi się poruszali agenci czasu.

       Kiedy poszukiwanie porzuconych statków kosmitów zakończyło się sukcesem, kiedy znaleziono, uruchomiono i zduplikowano pierwszy nietknięty okręt, przeszkolonym agentom kazano podróżować do gwiazd  zamiast dokonywać wypadów w przeszłość. Jeszcze niedawno był Ross Murdock kryminalista. Potem byli Ross Murdock i Gordon Ashe agenci czasu. Dzisiaj Ross Murdock i Gordon Ashe wykonywali misję nic mniej niebezpieczną niż wszystkie poprzednie, jednak tym razem musieli polegać na Kararze i jej delfinach.

       - Jutro. - Ross w dalszym ciągu miał zamęt w myślach. Drażniło go to niczym cierń wbity w palec. - Jutro popływam.

      

       - Świetnie! - Nawet jeśli Karara zauważyła jego wrogość, nie wydawała się nią przejmować. Ponownie zagwizdała na delfiny, machnęła niedbale ręką na pożegnanie i ruszyła plażą w kierunku głównego obozu. Ross wybrał mniej wygodną drogę nad krawędzią klifu.

       Dlaczego nie mogli znaleźć w okolicy tego, czego szukali? Przecież na starej mapie mniej więcej w tym miejscu postawiono gwiazdkę. Co oznaczała? Miasto? A może gwiezdny port?

       Ashe zgłosił się ochotniczo na wyprawę na Hawaikę. Zażądał tego przydziału po zakończonej katastrofą operacji na Topazie, gdzie grupę śmiałków - Apaczów wysłano zbyt wcześnie, by mogli poradzić sobie z potajemnie wybudowaną osadą Czerwonych. Ross nadal wspominał z bólem tamte miesiące, kiedy tylko major Kelgarries i w pewnym stopniu on sam zdołali zatrzymać Gordona Ashe'a w Projekcie. Fiasko wyprawy na Topaza stało się oczywiste, kiedy nie powrócił statek kolonizacyjny. Ashe'a gnębiły wyrzuty sumienia, sam bowiem rekrutował i częściowo wyszkolił zaginioną jednostkę.

       Wśród tych, którzy wyruszyli pomimo jego stanowczych protestów, był Travis Fox, towarzysz Ashe'a i Rossa w pierwszej podróży przez galaktykę wysłużonym, porzuconym przez swoich budowniczych okrętem. Czy Travis Fox, archeolog z plemienia Apaczów, dotarł kiedykolwiek na Topaza? A może będzie po wieczne czasy wędrował wraz z całą grupą między światami? Czy też wylądowali na planecie, gdzie jakaś wroga forma tubylczego życia lub Czerwoni zgotowali im odpowiednie przyjęcie? Nieznajomość ich losu bezustannie dręczyła Ashe'a.

       Nalegał więc, by pozwolono mu wyruszyć wraz z drugą osiedleńczą grupą ochotników o hawajskim i samoańskim pochodzeniu, by przeprowadzić jeszcze bardziej ekscytujące i niebezpieczne badania. Podobnie jak wysłannicy Projektu wnikali niegdyś w przeszłość Ziemi, tak teraz Ashe i Ross mieli podjąć próbę odkrycia, zbierając możliwie najwięcej wiadomości o prekursorach współczesnych wypraw międzygwiezdnych, co kryje przeszłość Hawaiki i jak ten świat wyglądał za dni chwały galaktycznego imperium. Tajemnica, z którą się spotkali po wylądowaniu, wzmogła jeszcze potrzebę odkrywania.

       Gdyby los się do nich uśmiechnął, ich próbnik mógł otworzyć bramę w czasie. Konstrukcja została bardzo unowocześniona w porównaniu z tymi przejściowymi instalacjami, które budowano dawniej. Wiedza techniczna odnotowała znaczny postęp, gdy ziemskim inżynierom i naukowcom udostępniono zapisy gwiezdnej cywilizacji. Dokonano mnóstwa poprawek i uproszczeń, wdrażając w życie nową hybrydową technologię, wysnutą z wiedzy i doświadczeń dwóch kultur odległych od siebie w czasie o tysiące lat.

       Kiedy i jeśli on lub Ashe - czy też Karara wraz z jej delfinami - odkryją odpowiedni teren, obaj agenci będą mogli zainstalować swój sprzęt. Zarówno Ross, jak i Ashe zostali do tego właściwie przygotowani. Potrzebowali choćby jednego małego odkrycia, kamienia węgielnego, na którym szybko wznieśliby całe mury. Należało jednak odnaleźć jakiś relikt przeszłości, bodaj najdrobniejszy ślad starożytnych ruin, na które można byłoby nakierować sondę. Tymczasem od chwili wylądowania płynęły dnie, płynęły tygodnie i nadal nie natrafiono na żadne znalezisko.

       Ross przemierzył skalny grzbiet, wznoszący się niby koguci grzebień wzdłuż kręgosłupa wyspy. U podnóża tego wzniesienia założono wioskę. Polinezyjscy osadnicy umieli stosować miejscowe materiały przy budowie charakterystycznych dla ich plemienia domostw i narzędzi. Ta umiejętność czerpania z miejscowych dóbr była ogromnie istotna, bowiem ładownie statku mieściły tylko ograniczoną ilość zaopatrzenia. Kiedy już statek wystartuje w powrotną drogę, przez kilka lat będą zdani na własne siły. Srebrna kula stała na skalnej półce. Pilot i załoga zwlekali z odlotem w oczekiwaniu na wyniki poszukiwań Ashe'a. Za cztery dni będą musieli wyruszyć do domu, nawet jeśli agenci nie złożą raportu o pomyślnym rezultacie swoich starań.

       Ashe doznawał bolesnego uczucia rozczarowania. Podobnie jak przed sześcioma miesiącami, po całej sprawie z Topazem, dręczyły go wyrzuty sumienia i bezsilna wściekłość. Im dłużej Ross rozmyślał nad sugestią Karary, tym bardziej wydawała mu się racjonalna. Jeśli będzie polować większa liczba nurków, zwiększy się nieznacznie szansa na odnalezienie istotnej wskazówki. Do tej pory delfiny nie zawiadomiły o odkryciu żadnej niebezpiecznej formy podmorskiego życia czy zagrożeń innych niż te, z którymi nurek zawsze ma do czynienia w głębinie.

       Nie brakowało skrzelopaków, a wszyscy osadnicy umieli dobrze pływać. Zorganizowane łowy powinny pomóc Polinezyjczykom otrząsnąć się z dotychczasowego marazmu i nawyku odkładania wszelkich spraw na potem. Jak długo mieli do wykonania konkretne zadania: rozładowanie statku, założenie osady, prace związane z rozbudową bazy - okazywali entuzjazm i zaangażowanie. Dopiero w ciągu ostatnich dwóch tygodni niezauważalnie ogarnęło ich rozleniwienie, stanowiące poniekąd wynik tutejszej atmosfery. Zaczęli znajdować przyjemność w powolniejszym trybie życia. Ross przypomniał sobie, jak zeszłego wieczoru Ashe porównał Hawaikę do legendarnej ziemskiej wyspy, gdzie jej mieszkańcy wiedli żywot w półśnie, spożywając nasiona miejscowej rośliny. Hawaika w szybkim tempie przeistaczała się dla przybyszów z Ziemi w krainę lotosów.

       - Najpierw tędy, potem na zachód... - W pomieszczeniu o ścianach z palmowych mat Ashe pochylał się nad stołem zrobionym ze skrzyni. Gdy wszedł Ross, nie podniósł wzroku. Karara zwiesiła mokrą jeszcze głowę tak nisko, że czarne błyszczące loki, teraz przylegające do czaszki, niemal dotykały kasztanowych, krótko przystrzyżonych włosów mężczyzny. Studiowali razem mapę, jakby mieli przed sobą nie znaczki na papierze, ale prawdziwe zatoczki i laguny.

       - Jesteś pewien, Gordon, że warto po tylu latach porównywać okolicę z taśmą? - Dziewczyna odgarnęła palcami opadające na oczy włosy.

       Ashe wzruszył ramionami. Wokół ust zarysowały mu się zmarszczki, których nie było tam jeszcze przed sześcioma miesiącami. Poruszał się dziwnie nerwowo, nie z tak płynnym wdziękiem jak kiedyś. Wtedy żadna odległość do przebycia w trakcie podróży w czasie nie wywierała na nim najmniejszego wrażenia, a jego pewność siebie dodawała otuchy nowicjuszowi, jakim był Ross.

       - Ogólne zarysy tych dwóch wysp przypominają mi przylądki pokazane tutaj... - Przysunął kolejną mapę, sporządzoną na przezroczystej folii, i nałożył ją na poprzednią. Krawędzie przylądków znacznie większego lądu pokryły się idealnie z obecnymi wyspami. Po niegdyś rozległej ziemi, później popękanej i podzielonej, pozostały atole i zatoczki, te, które badali po przylocie na planetę.

       - Od jak dawna?... - zastanawiała się Karara na głos. - I dlaczego?

       Ashe potrząsnął ramionami.

       - Dziesięć tysięcy lat, pięć, dwa. - Pokiwał głową. - Nikt nie ma pojęcia. To oczywiste, że wydarzył się tu kiedyś kataklizm na skalę światową, skoro linia brzegowa uległa całkowitej zmianie. Może trzeba poczekać, aż statek w drodze powrotnej przywiezie nam śmigłowiec lub hydroplan, żebyśmy mogli rozszerzyć zakres badań. - Przesunął rękę poza granice mapy, mając na myśli całą resztę Hawaiki.

       - No to poczekamy z rok albo dwa - wtrącił Ross. - Nie wiadomo też, czy Rada uzna naszą prośbę za wystarczająco uzasadnioną. - Powiedział to bez namysłu, z czystej przekory; zawsze w obecności Karary świerzbił go język. Usta Ashe'a drgnęły i Ross zdał sobie sprawę z własnej pomyłki. Gordon potrzebował wsparcia, a nie recytacji listy przyczyn mogących ściągnąć klęskę na ich misję.

       - Tylko popatrz! - Ross podszedł do stołu i machnął ręką obok Karary, wskazując palcem na mapę. - Wiemy przecież, że to, czego szukamy, łatwo jest przeoczyć, nawet jeśli będą nam pomagać delfiny. To za duży obszar. Nie ulega wątpliwości, że cokolwiek kryje się pod wodą, zostało całkowicie obrośnięte wodorostami. A gdybyśmy tak w dziesięciu rozeszli się wachlarzem... gdzieś stąd i szli, dajmy na to, tutaj, w stronę lądu, filmując co ciekawsze miejsca? W razie potrzeby można by przeczesać cal po calu cały sektor. Mamy przecież mnóstwo czasu i męskich rąk do wykorzystania.

       Karara zaśmiała się cicho.

       - Męskich, zawsze męskich, co, Ross? A co z żeńskimi rękami? A kto wie, czy my nie mamy lepszego wzroku? Ale ogólnie to niezły pomysł, Gordon. Niech no pomyślę... - Zaczęła wyliczać na palcach. - PaKeeKee, Vaeoha, Hori, Liliha, Taema, Ui, Ho-no'ura... Ci są najlepsi w wodzie. Potem ja, ty, Gordon, Ross. A więc znalazłoby się dziesięciu z bystrymi oczyma. Nie licząc Tino-rau i Tauy. Zabierzmy prowiant i rozbijmy obóz na tej wyspie, która przypomina palec zakrzywiony w przyzywającym geście. Jakoś mi się wydaje, że ten przyzywający palec zapowiada nam, że w końcu szczęście. A więc jak, robimy plan?

       Ashe wyraźnie się rozluźnił, a Ross odzyskał spokój ducha. Tego właśnie Gordon potrzebował - nie ślęczenia nad mapami i raportami, wiecznego analizowania marnych tropów. Ashe zwykł działać w terenie. Praca przy zakładaniu bazy była dla niego wyczerpującym kieratem.

       Po odejściu Karary Ross opadł na łóżko przy ścianie.

       - Co tu się wydarzyło? Masz jakiś pomysł? - zapytał. Częściowo powodowała nim rzeczywista chęć wyświetlenia tajemnicy, nad którą tak często debatowali, odkąd wylądowali na Hawaice, zupełnie zmienionej w porównaniu z mapami, jakimi się posługiwali; częściowo zaś pragnął zająć myśli Ashe'a czymś innym niż bieżące zmartwienia. - Wojna atomowa?

       - Całkiem możliwe. Są przecież ślady dawnego napromieniowania. Tylko ciągle mi się zdaje, że rozwój tych obcych nie zatrzymał się na atomie. Załóżmy, po prostu załóżmy, że potrafili wpływać na pogodę, że naruszyli delikatną równowagę powłoki ziemi... Nic nam nie wiadomo o zakresie ich umiejętności ani o tym, jak je wykorzystywali. Założyli tu kiedyś kolonię, inaczej po co byłby im przewodnik na taśmie? Tylko tego jesteśmy pewni.

       - Załóżmy... - Ross położył się na brzuchu i skrzyżował ramiona pod brodą. - Załóżmy, że moglibyśmy odkryć cząstkę tej wiedzy...

       Wargi Ashe'a znów się zacisnęły.

       - Teraz już musimy podjąć to ryzyko.

       - Ryzyko?

       - A czy dałbyś dziecku jedną z tych broni ręcznych, które znaleźliśmy w porzuconym statku?

       - Jasne, że nie! - prychnął Ross. Zrozumiał aluzję. - To znaczy, że nie jesteśmy godni zaufania?

       Odpowiedź łatwo można było odczytać z twarzy Ashe'a.

       - Po co więc ten cały wysiłek, to polowanie na kłopoty?

       - Wciąż ten sam problem, nasze utrapienie. Co się stanie, jeśli Czerwoni odkryją coś pierwsi? Pamiętaj, że i oni wygrali kilka planet w loterii taśmowej. Są niczym piła: my ruszamy tam, oni odwrotnie. Albo uratujemy rasę, albo ją stracimy. Pewnie teraz równie gorączkowo przeczesują swoje gwiezdne kolonie w poszukiwaniu paru odpowiedzi.

       - Zatem udamy się w przeszłość, jeśli zajdzie potrzeba. Cóż, chyba mógłbym się obyć bez odpowiedzi, które znali Łysawcy. Przyznaję jednak, że chętnie bym się dowiedział, co tutaj zaszło dwa, pięć czy dziesięć tysięcy lat temu.

       Ashe wstał i rozprostował ramiona. Po raz pierwszy na jego ustach zagościł uśmiech.

       - Wiesz co, nawet podoba mi się ten pomysł z łowieniem ryb przy kiwającym palcu Karary. Może ma rację i wreszcie zacznie nam sprzyjać szczęście?

       Twarz Rossa nie zdradzała żadnych uczuć. Wstał, żeby przygotować kolację.

      

 

2. SIEDZIBA MANO NUI

      

       Tuż pod powierzchnią morza woda była ciepła. Dziwaczne życie mieniło się tymi kolorami, które Ross umiał nazwać, i takimi, których nie potrafił określić. Zamieszkujące oceany Ziemi korale, zwierzęta ukryte pod postacią roślin, a także rośliny przypominające kształtem zwierzęta miały tutaj swoje odpowiedniki. Osadnicy nadali im swojsko brzmiące nazwy, chociaż kraby, ryby, ukwiały i wodorosty płytkich lagun i raf nie wyglądały jak lustrzane odbicia stworzeń na Ziemi. Kłopot w tym, że wielkie bogactwo życia mamiło wzrok, odwracało uwagę i odciągało od bieżącej pracy: poszukiwań czegoś nienaturalnego, co nie pasowałoby do tego miejsca.

       Podobnie jak lądy upajały zmysły i rzucały czar na przybysza z innej planety, tak morze swoim urokiem kazało zapomnieć o obowiązkach. Ross przepływał opodal pogmatwanego, falującego gąszczu koronkowych roślin w kolorze przechodzącym od ciemnej, niemal czarnej zieleni do mętnego, trudnego do określenia odcienia oliwki. Wśród rozbujanych wachlarzy nurkowały rybki widma, pływaczki z płetwami o tak przezroczystych ciałach, że można było dojrzeć poprzez bladą skórę resztki niedawno połkniętego posiłku.

       Ziemianie rozpoczęli gruntowne poszukiwania przed półgodziną. Wyskoczyli z łodzi i wystartowali do punktu zbiórki na wyspie w kształcie palca - grupa doskonałych nurków, mężczyzn i dziewcząt czujących się pod wodą niczym u siebie w domu, pragnących dokonać odkrycia, na którym tak bardzo zależało Ashe'owi... Jeśli w ogóle było co odkrywać.

      

       Na Hawaice tajemnica goni tajemnicę, pomyślał Ross, trącając harpunem przepływającą obok kurtynę z wodorostów, ciekaw, co się pod nią chowa. Tubylcze życie na tej planecie musiało zawsze funkcjonować, opierając się na środowisku wodnym. Osadnicy napotkali na wyspach tylko parę gatunków niedużych zwierząt. Największym z nich był ryjec, istota o tyle podobna do miniaturowej małpy, że miała tylne nogi przeznaczone do chodzenia i przednie łapy uzbrojone w długie pazury przydatne do kopania, a używane z równą zręcznością i wprawą jak ręce przez ludzi. Bezwłose ciało umiało przybierać, niczym kameleon, barwę ziemi i kamieni, pośród których mieszkało. Głowa była osadzona bezpośrednio na pochyłych ramionach, z pominięciem szyi. Blisko czubka głowy widniały dwa okrągłe paciorki oczu, funkcję organu powonienia pełniła prosta pionowa szpara, a kły w szerokim pyszczku z łatwością miażdżyły okryte skorupą stworzenia - główny pokarm ryjca. Zwierzę wyglądało dość odpychająco, przynajmniej dla człowieka, jednak, zgodnie z dotychczasowymi ustaleniami osadników, była to najwyższa forma lądowego życia. Łupem ryjca padały mniejsze niby-gryzonie, dwa gatunki bezskrzydłych ptaków nurkujących w wodzie, grupka dziwacznych gadów i wychodzące czasem na ląd amfibie.

       Czy na tym świecie mórz i wysp kwitło niegdyś rozumne życie? Może istniała tu tylko galaktyczna kolonia, a przed przybyciem kosmitów planeta nie miała rodzimej populacji? Ross unosił się ponad ciemną czeluścią, gdzie dno zapadało się gwałtownie, tworząc zagłębienie w kształcie spodka. Wodorosty falowały wzdłuż krawędzi, nadając im poszarpany kształt, lecz ogólny zarys z czymś się nieodparcie kojarzył...

       Ross zaczął opływać dziurę dookoła. Biorąc poprawkę na zniekształcenie konturów przez rośliny, które tworzyły baryłkowate narośle lub na podobieństwo wież strzelały ku powierzchni, to miejsce wyglądało z pewnością nienormalnie! Zbyt równe wgłębienie miało regularny zarys. Ross wyzbył się wątpliwości. Zaczął opadać w głębię z dreszczykiem emocji, usiłując wypatrzyć oznaki potwierdzające jego założenie.

       Przez ile lat czy stuleci gromadziło się tu powoli podmorskie życie, rozrastało się, obumierało, dawało podłoże dla coraz to nowych stworzeń? Teraz tylko niewyraźne ślady świadczyły o nienaturalnym pochodzeniu dziury.

       Uchwyciwszy się jedną ręką kawałka hawaikańskiego koralu - gładszego niż odmiana spotykana na Ziemi - Ross sięgnął kolbą harpuna do najbliższej ściany spodka, próbując rozdzielić dwa krzaki wodorostów, aby sprawdzić, co się za nimi kryje. Ostrze odskoczyło. Tak delikatne narzędzie nie mogło przebić twardej pokrywy. Ale może gdy zejdzie niżej, lepiej mu się poszczęści.

       Nie przypuszczał, że otwór będzie taki głęboki. Światło rozjaśniające zagłębienie znikło zupełnie. Czerwienie i żółcie ustąpiły miejsca zieleniom i błękitom w odcieniach, jakich nie znalazłoby się wyżej. Ross włączył wodoszczelną latarkę i jasny snop światła przywrócił natychmiast dawne kolory. Kłąb wodorostów, w blasku latarki różowy, dalej przebarwiał się na ciemnoszmaragdowo, jakby miał kameleonowe zdolności ryjców.

       Fenomen ten zaciekawił Rossa do tego stopnia, że naruszył ważną zasadę nurkowania: zaabsorbowany otoczeniem, zapomniał o środkach ostrożności. Kiedy właściwie dostrzegł ten cień na dole? Czy wtedy, gdy spomiędzy zarośli wyskoczyła znienacka ławica rybek widm? Odprowadził je światłem latarki, a po chwili na skraju świetlnej smugi przemknął nieokreślony kształt. Zakołysała się woda w posępnej otchłani.

       Ross okręcił się dokoła własnej osi i wsparł plecami o ścianę uskoku, kierując latarkę na to, co sunęło do góry. Przez długą, pełną napięcia chwilę blask oblewał i wydobywał z mroku istotę jakby zrodzoną z koszmarów na jego własnej planecie. Wreszcie Ross zrozumiał, że potwór jest mniejszy, niż na to wyglądał w ciągu tej pierwszej przerażającej minuty; chyba nie większy od zwykłego delfina.

       Jako agent, odbył szkolenie na nawiedzanych przez rekiny morzach Ziemi. Wpojono mu umiejętność zachowania się w obliczu groźnych myśliwych z głębin i z oceanicznych dżungli. Ale takie stwory jak ten zamieszkiwały wyłącznie baśnie ludzi z jego rasy, jako smoki ze starych legend. Okryty łuskami łeb z szeroko rozstawionymi ślepiami, które łypały w świetle posępnie i nienawistnie, rozwarta paszcza pełna zębów, pysk uzbrojony w róg, długa falista szyja, a poniżej na wpół widoczne monstrualne cielsko.

       Ani harpun, ani nóż za pasem nie mógł uratować Rossa; nie śmiał jednak odwrócić się plecami do wznoszącej się głowy. Przylgnął do ściany wnęki. Stwór nie spieszył się wcale do ataku. Spostrzegł go najwyraźniej i podpływał teraz z opieszałością myśliwego, który dobrze wie, jak zakończą się łowy. Dokuczało mu chyba światło, a zatem Ross celował latarką prosto w złe oczy.

       Szok spowodowany nagłym spotkaniem z wolna ustępował. Ross wsunął płetwę w szczelinę, by nie stracić równowagi, a jego dłoń popełzła do pasa, gdzie chował komunikator działający na zasadzie sonaru. Wystukał sygnał o pomoc, który delfiny mogły przekazać pozostałym nurkom. Kiwający się na boki łeb potwora zamarł na wyciągniętej, sztywnej szyi - łuskowatym filarze pośrodku cylindrycznego wgłębienia. Fala ultradźwięków albo zaskoczyła, albo też dała do myślenia łowcy i kazała mu mieć się na baczności.

       Ross ponownie wystukał sygnał. Był coraz mocniej przeświadczony, że w przypadku próby ucieczki czeka go zguba, musiał więc zajrzeć w oczy niebezpieczeństwu. Uchwycił się kurczowo wodorostów. Łeb potwora zawisł ledwie kilka cali poniżej jego płetw.

       Znów zobaczył kołysanie, uniesienie głowy, drżenie przebiegające wzdłuż wężowej szyi, wzburzenie wody. Smok płynął. Ross skierował snop światła dokładnie na środek pyska. Łuski, o ile potrafił dostrzec, nie były rogowymi płytkami, tylko zachodzącymi na siebie srebrzystymi owalami jak u ryb. A podbrzusze poczwary można by chyba przebić harpunem. Jednak świadom, że trafiony strzałami z tej broni rekin potrafił przeżyć, Ross postanowił atakować dopiero w ostateczności.

       Powyżej i nieco na lewo widniała niewielka nisza, skąd kiedyś musiała oderwać się większa kępa wodorostów. Gdyby udało mu się tam schronić, kto wie, może zdołałby powstrzymać zapędy bestii do czasu nadejścia pomocy. Ross poruszał się z wyjątkową ostrożnością. Dłoń dotknęła brzegu niszy i agent dał nura do wnętrza, o włos unikając morderczych zębów szturmującego smoka. Potwierdziło się jego wcześniejsze przypuszczenie: stwór ma zwyczaj nacierać na wszystko, co zechce mu uciec. Prysły nadzieje dotarcia na powierzchnię.

       Stał teraz w szczelinie, wyglądał na zewnątrz i obserwował łeb przecinający wodę. Gdy wyłączył latarkę, nagłe ciemności oszołomiły gada na kilka cennych sekund. Ross cofnął się, ile mógł, do miejsca, gdzie ramię dotknęło śliskiej, gładkiej i zimnej powierzchni. Trwoga wywołana tym doznaniem omal nie wypchnęła go z powrotem na środek głębiny.

       Zaciskając kurczowo prawą dłoń na grocie harpuna, lewą ostrożnie badał ścianę. Opuszkami palców muskał równą powierzchnię tam, gdzie kępa wodorostów została wyrwana lub zdarta. Nie mógł ani nie śmiał odwrócić głowy, ale zdobył pewność, że ściany tego swoistego spodka zostały ukształtowane i umieszczone tu przez jakieś rozumne stworzenie.

       Zwierz tymczasem podpłynął wyżej. Unosił się teraz w wodzie dokładnie naprzeciwko wylotu niszy Rossa. Jego szyja falowała aż po sam kadłub. Ciało, u góry masywne, zwężające się ku dołowi, nasuwało Rossowi niejasne skojarzenia. Gdyby ktoś zaopatrzył ziemską fokę w głowę gorgony, a jej futro zamienił na łuski, efekt byłby podobny. Tyle że Ross w tej chwili nie patrzył na fokę.

       Nieznaczne ruchy płetw utrzymywały potwora w jednym miejscu, jakby znajdował oparcie na twardej powierzchni. Szyja przygięła się do tułowia, a łeb opadał łukiem, dopóki czubek rogu na pysku nie wskazał na brzuch Rossa. Ziemianin ważył w dłoni harpun. Oczy smoka stanowiły doskonały cel; gdyby stwór przystąpił do ataku, Ross strzeliłby prosto w te ślepia.

       Zarówno człowiek, jak i smok tak byli zajęci wstępem do pojedynku, że żaden nie zauważył nagłego wzburzenia wody ponad nimi. Połyskujący, ciemny kształt przeszył toń, mignął za garbatym grzbietem smoka. Niektórzy osadnicy wykształcili w sobie znaczną zdolność telepatycznego nawiązywania kontaktu z delfinami, lecz możliwości Rossa w tym względzie były nader skromne.

       Pewien przybywającej pomocy, znalazł okazję do ataku. Smoczy łeb wykonał gwałtowny skręt, gdy gad usiłował dostrzec, co się dzieje za jego długim ciałem. Jednak nieostra sylwetka delfina zaraz zniknęła z pola widzenia. Machnięcie głową kosztowało potwora utratę równowagi; cielsko znalazło się bliżej Rossa.

       Ziemianin nie wymierzył dobrze i wypalił za szybko; ostrze minęło więc głowę smoka. Tylko lina harpuna oplotła szyję bestii, która wydawała się tym speszona. Ross skulił się w kryjówce i dobył noża. W starciu z tymi kłami nóż stanowił dziecinną zabawkę, ale nie miał nic innego.

       Delfin dał nura, nacierając na gada, lecz tym razem schwycił pyskiem linę harpuna i tak nią szarpnął, że smok zachwiał się jeszcze bardziej i odpłynął od Rossa ku środkowi spodka.

       Ross dostrzegł, że dwa delfiny wodzą potwora za nos jak matadorzy byki - ani na chwilę nie dawały mu spokoju zręcznymi manewrami. Widocznie ofiary padające zazwyczaj łupem hawaikańskiej poczwary zachowywały się inaczej, stwór zatem nie umiał sobie poradzić ze śmiałą, dokuczliwą taktyką delfinów. Żaden z nich nie dotknął bestii, lecz oba bez ustanku próbowały sprowokować go do pościgu.

      

       Smok kręcił się w kółko, chcąc dopaść dręczycieli, ale wciąż pozostawał na wysokości niszy i raz po raz zwracał łeb do Rossa: nie chciał porzucić upatrzonej zdobyczy. Teraz już tylko jeden z delfinów miotał się obok. Komunikator umocowany do pasa zawibrował silnie u boku Rossa, uprzedzając o przygotowaniach do rozpoczęcia kolejnego etapu operacji. Gdzieś wysoko zbierali się jego towarzysze. W odpowiedzi Ross wystukał spiesznie kod swojego sygnału.

       Dwa delfiny znów się zakrzątnęły i ostatnią szarżą zepchnęły potwora na sam środek krateru. Mignęły jeszcze raz, po czym znikły. Smok popłynął do góry, jednak na spotkanie z hawaikańską bestią opadała już świetlista kula, w której blasku kontury nabierały ostrości, a kolory żywych odcieni.

       Ross uniósł szybko ramię, by zasłonić oczy. Wraz z błyskami światła rozchodziły się w wodzie tak intensywne wibracje, że zareagowały nawet jego nerwy, dużo mniej czułe niż otaczających go żywych organizmów. Zmrużył oczy za maską. Jakaś ryba popłynęła ku powierzchni spiralnym ruchem, brzuchem do góry. Wokoło wodorosty więdły w oczach, kołysały się martwo w wodzie. Na mroczne dno zagłębienia zsuwało się także nieruchome cielsko potwora. Broń, udoskonalona na Ziemi do zwalczania rekinów i barakud, działała również tutaj, zabijając znacznie groźniejsze istoty.

       Ziemianin wydobył się z niszy i ruszył do góry na spotkanie z drugim nurkiem. Ashe schodził coraz głębiej, a przez ten czas Ross składał relację za pośrednictwem komunikatora. Delfiny zapuściły się w otchłań w ślad za niedawnym wrogiem.

       - Popatrz tutaj. - Ross poprowadził Ashe'a do swojej zbawczej kryjówki i skierował się na nią strumień światła. Miał rację! W okrywie wodorostów widniało spore wyżłobienie, pionowy pas długi na dwa metry, jednolicie szary.

       Ashe dotknął znaleziska i krzyknął przez komunikator:

       - Nareszcie coś mamy!

       Ale co? Pełna ekipa nurków przez godzinę prowadziła badania, ale mimo specjalistycznej wiedzy Ashe'a w dziedzinie artefaktów i pozostałości dawnych kultur nadal nie rozwiązali zagadki. Oczyszczenie całego krateru wymagało wiele wysiłku i użycia narzędzi, jakich nie mieli przy sobie. Osiągnięto postęp tylko w szacowaniu rozmiarów i kształtu obiektu. Okazało się przy tym, że jego ściany zbudowane są z materiału, który, choć od dawna oblepiany przez morskie żyjątka, nie ulegał korozji. Na szarej powierzchni nie było najmniejszego śladu upływu czasu czy jakichkolwiek zarysowań.

       Na samym dole znaleziono leże smoka: łukowatą wnękę obrośniętą wodorostami, przed którą spoczęło martwe cielsko. Z pomocą delfinów wyciągnięto je na powierzchnię, by poddać oględzinom na brzegu. Ale ta wnęka... Czyżby stanowiła element dawnej konstrukcji?

       Oświetlając sobie drogę latarkami, wpłynęli między cienie, lecz zagadka wciąż pozostawała zagadką. Wewnątrz tu i ówdzie widzieli skrawki tej samej szarej powierzchni. Ashe wetknął w piasek podłoża kolbę harpuna, a przy okazji odkrył kolejne owalne zagłębienie. Ale co to wszystko oznaczało lub jakie było przeznaczenie tego miejsca, mogli tylko zgadywać.

       - Ustawimy tu próbnik? - zapytał Ross. Ashe pokręcił głową przecząco.

       - Trzeba szukać dalej. Poszerzyć krąg poszukiwań - wychrypiał komunikator.

       Już po kilku minutach delfiny meldowały odnalezienie następnych pozostałości - zauważyły jeszcze dwa spodki, większe od pierwszego, ustawione na dnie w linii prostej, nakierowanej dokładnie na Wyspę Palca Karary. Skrupulatna inspekcja nie natrafiła wewnątrz nich na groźne ślady życia; nie wypłoszono więcej smoków.

       Kiedy Ziemianie wyszli na brzeg Wyspy Palca, aby odpocząć i zjeść południowy posiłek, jeden z nich wymierzył krokami długość wywleczonego na plażę potwora. Na lądzie nie stracił on nic ze swojego groźnego wyglądu. Widząc martwe cielsko, Ross pomyślał, że chyba ma szczęście, skoro przeżył spotkanie z tym stworem bez żadnego uszczerbku.

       - Myślę, że to samotnik - orzekł PaKeeKee. - Drapieżniki tych rozmiarów żerują zwykle w pojedynkę.

       - To Mano-Nui! - Dziewczyna imieniem Taema z drżeniem w glosie uznała potwora za demona w rekiniej skórze, znanego z legend w jej szczepie. - W tych wodach to prawdziwie królewski rekin! Tylko czemu nie spotkaliśmy dotąd jego krewniaków? Tino-rau, Taua... niczego nie meldowały...

       - Może dlatego, że te stwory są tu bardzo rzadkie, jak twierdzi PaKeeKee - odparł Ashe. - Taki wielki mięsożerca musiał wytyczyć sobie rozległy obszar łowny, chociaż ślady dowodzą, że od dłuższego czasu przebywał w swoim legowisku. A to oznacza, że innym przedstawicielom tego samego gatunku nie wolno przekraczać określonych granic jego terytorium. Karara pokiwała głową.

       - Pewnie polował raz na jakiś czas, jadł do syta, a potem leżał spokojnie i trawił pokarm. Na Ziemi też żyją wielkie węże, które się podobnie zachowują. Jeden z nich zaatakował Rossa na podwórku przed domem...

       - Teraz już wiemy - Ashe wgryzł się w owoc - czego się wystrzegać i jaką bronią to niszczyć. Nie zapominajcie o tym.

       Czułe mechanizmy komunikatorów potrafiły rejestrować wibracje stanowiące ostrzeżenie o bliskości smoka, a kule głębinowe mogły zakończyć sprawę.

   ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin