Kałużyński Zygmunt - Śpiew w strusich piórach.pdf

(69 KB) Pobierz
Śpiew w strusich piórach
Śpiew w strusich piórach
Idol muzyki rockowej w kinie
Film „Idol” przynosi, w ciągu dwóch godzin, trzydzieści cztery pełne numery
rocka i stanowi sprzężenie muzyki z kinem tak kompletne, jakiego już dawno
nie było na ekranach. W związku z czym wyłania się pytanie, co jest warte
podobnie absolutne oddanie się kina w służbie gatunku najbardziej aktualnie
popularnego, lecz także najbardziej krytykowanego?
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Proszę wybaczyć, że zacznę od odwołania się do dyskusji, jaka odbyła się
niedawno w „Polityce”. W artykule „Mowa głuchego do głuchych” („Polityka” 46/98)
napisałem o rocku: „Uporczywa monotonna melodia, z paroma powracającymi
nutami, bywa że nie więcej ich jest jak trzy czy cztery, wykrzyczana ostrym,
chrapliwym tonem. Gitara elektryczna o płaskim, metalicznym, lepkim, jęczącym
dźwięku. Ogłuszająca perkusja powtarzająca tę samą figurę rytmiczną... Krytyka
branżowa zajmuje się nie stylem, techniką czy inwencją, lecz ogranicza się do
ustalenia, jakie miejsce muzyk zajmuje na liście sukcesów”.
Wypowiedź ta została przyjęta z oburzeniem przez amatorów rocka, którzy przysłali
listy protestujące, niektóre zostały opublikowane; zarzucono owej opinii
niewrażliwość, niezrozumienie, lekceważenie dla siły kulturalnej rocka, który dziś
odgrywa rolę olbrzymią. Zarzuty te jednak wzięły się z niedopatrzenia: bowiem
w tymże artykule znalazły się też zdania następujące: „Zadaniem tej roboty jest nie
tyle dać treść do słuchania, co wprowadzić w trans nastrojowy. Powodzenie mają
śpiewacy, którzy potrafią narzucić sugestię emocjonalną, bardziej sposobem
zachowania się niż wykonawstwem”.
Bowiem w owym artykule szło o wartość materiału samego w sobie muzycznego.
Przy takiej ocenie nawet najbardziej zagorzali entuzjaści rocka nie mogą
zaprzeczyć, że jego środki są ograniczone, choćby z racji instrumentacji:
porównajmy ją np. z orkiestrą symfoniczną, w której same tylko drewna obejmują
przynajmniej cztery grupy (flety, klarnety, oboje, fagoty), nie mówiąc już
o rozmaitości, jakiej dostarcza muzyka klasyczna. Siła rocka polega na czym
innym: na „sugestii emocjonalnej”, na „transie nastrojowym”, o których przecież
była mowa w owym artykule w „Polityce”. Otóż właśnie jako wyraziciel pasji
społecznych rock stał się potęgą, co jest niezależne od ograniczonej wartości jego
techniki: liczy się tu nie ona, lecz magiczna presja psychologiczna, a ta może się
skutecznie posłużyć byle bębnem.
Toteż jak najbardziej doceniam rock pod tym względem, mimo że nie należał on do
mojego pokolenia. To jest, przepraszam, powinienem raczej powiedzieć, że ma on
9441573.001.png 9441573.002.png
wagę właśnie dlatego, bo w mojej generacji go nie było: jest on rezultatem
wyjątkowego przewrotu obyczajowego w życiu młodzieży. Mianowicie, za moich
czasów granica między dzieciństwem i dojrzałością była wyraźna. Kończyło się
młode lata, zazwyczaj w okresie matury bądź innego terminatorstwa, i z miejsca
stawało się dorosłym, obywatelem, osobą odpowiedzialną. Otóż w latach 60. pod
tym względem nastąpiła istna rewolucja. Powstała luka czasowa, życiowa,
funkcjonalna: nie było się już uczniem, ale nie zostawało się też dojrzałym.
Wytworzyło się pośrednie miejsce ani takie, ani owakie, i był to rezerwat nowej
wolności.
Młodość nie była już skrępowana swoimi obowiązkami, lecz nie przestawała być
młodością; korzystało się z awantaży dorosłego, ale nie obowiązywały reguły z tym
stanem związane. Powstał nowy margines i odpowiadająca mu odrębna kultura,
zwana wręcz subkulturą, uprawiająca własne, odmienne zwyczaje, np. w ubraniu:
nie nosiło się już krawata i marynarki, ale bluzę, byle jaki sweter, ubranie robocze –
wtedy to zrobiły karierę dżinsy, które im bardziej były zabrudzone (celowo)
i dziurawe, tym więcej podkreślały niezależność; przyjęły się specjalne maniery,
język, literatura, i także muzyka; i był nią właśnie rock. Głos naszych czasów, który
rozbrzmiewa już wszędzie. Nie ma mowy, by go lekceważyć.
Czy to chłopiec, czy dziewczyna?
Co więcej, ma on już swoją przeszłość i film „Idol” jest pod tym względem
znaczący: jest historyczny! Co wydaje się paradoksem, zważywszy, że idzie
o najbardziej żywiołową muzykę współczesną. A jednak! Bowiem gatunek ten miał
okresy dramatyczne, które już odeszły do kroniki. Tak jest! Tak też było w Anglii,
która jest jedną z ojczyzn rocka, z jego odmianą glam (od glamorous – wystawny)
z lat 70., który mimo że ambitny – a może właśnie dlatego? – miał powodzenie
umiarkowane i nie utrzymał się długo. Nie przyjął się w Ameryce, może z tego
powodu, że nie był emocjonalny, lecz kładł nacisk na styl. Zresztą film o nim zrobił
właśnie Amerykanin Todd Haynes, który za młodu zetknął się z glamrockiem, i dla
którego był on oryginalnym zjawiskiem egzotycznym, właśnie angielskim: pierwsze
sceny nawiązują jeszcze do XIX wieku, do Oscara Wilde’a, dandysa, estety
i homoseksualisty, wówczas prześladowanego, jako do patrona glamrocka.
Kierunek ten był reakcją na poprzednie lata 60., kiedy to rock był społeczny,
agresywny i niósł wyzwanie przeciwko panującemu porządkowi: śpiewacy protest
songów nosili dżinsy powalane smarami, dziurawe podkoszulki i włosy
nieostrzyżone. Natomiast glam był politycznie obojętny, socjalnie nieobecny
i posługiwał się wyrafinowaną, wymyślną elegancją. Toteż nasz film jest istną
paradą fantastycznych kostiumów: pióra ptaków tropikalnych, strusi, papug, pawi;
srebrne peruki o przesadnych rozmiarach, migoczące cekiny, od których oczy bolą,
szminki we wszystkich kolorach pokrywające całe ciało, stroje ze złotej błyszczącej
materii, przylegające jak własna skóra. Znany był wypadek glamrockowca, któremu
ukradziono spodnie, jakie miał na sobie, bo udał się do ubikacji i musiał je zdjąć, bo
były zbyt obcisłe, by móc skorzystać z owego lokalu.
Jednak mimo tej prawie że cyrkowej popisowości, glamrock dążył do zatarcia
różnic międzyludzkich, do kreowania niejako postaci wyrażającej wszystkich, stąd
wzięła się maniera uniseksu, starająca się usunąć granicę między chłopcem
i dziewczyną, co prowadziło do mody na homoseksualizm, zresztą raczej
manifestowanej niż uprawianej. Wytworzył się swego rodzaju zimny erotyzm,
bardziej wykalkulowany niż przeżywany: jego najbardziej głośnym wyrazicielem był
David Bowie (wymawia się „baui”), o którym ktoś powiedział, że pociąga
jednocześnie odpychając, kokietuje, lecz jest niedostępny: ubrany w kostium
satrapy perskiego, w peruce w kolorach tęczy, wyniosły, lecz o świdrującym
spojrzeniu, wyrażał ostre uczucia, lecz w dystansowym metaforycznym języku: The
Spiders of Mars, czyli Pająki z Marsa: jak można było się spodziewać, że pod takim
szyldem usłyszymy coś ludzkiego? A jednak jego fani nie mogli od niego oczu
oderwać.
Właśnie on, czy raczej jego postać, do której dołączono też szczegóły życiorysów
innych muzyków glamrocka, jest tajemniczym bohaterem filmu. Głośni gwiazdorzy
rocka rzadko dożywali trzydziestki, przeważnie zatruci narkotykami lub alkoholem,
jak Jim Morrison z grupy Doors, zmarły w roku 1971 – czasy glamu – w wieku lat
28, w którego krwi jakoby wykryto więcej whisky niż hemoglobiny. Może jest to
tylko legenda, ale o nią właśnie idzie: rockowcy odchodzą w aurze poetycznej
rozpaczliwej tragedii.
W „Idolu” jest ona zaaranżowana, co odpowiada teatralności owego gatunku, Brian
Slade, adorowany mistrz glamrocka, zostaje zastrzelony na scenie podczas
koncertu: ale zabójstwo to okazuje się mistyfikacją, zorganizowaną przez samego
gwiazdora. Jest to gest znaczący: przyłącza się on, w tym wypadku symbolicznie,
do innych kolegów, którzy zeszli z tego świata, robi to w sposób sztuczny, pasujący
do całości stylu, który reprezentuje. Ale wymowa jest podobna: glamrock dobiegł
kresu i znika z widowni wraz ze swoim wyrazicielem. Otóż po dziesięciu latach
dawny fan Slade’a, który jest zarazem dziennikarzem, otrzymuje od swojej redakcji
misję odszukania śpiewaka, który od owego czasu przepadł bez wieści.
Tajemnica czy dezercja?
Tutaj film postępuje, rozmyślnie, za wzorem „Obywatela Kane” Orsona Wellesa,
filmu kultowego dla glamowców, w którym reporter starał się odtworzyć życiorys
magnata prasowego, rozmawiając z osobami, które go znały. Okazywało się, że ów
potentat wtedy tylko czuł się szczęśliwy, gdy jako chłopiec bawił się z rówieśnikami
na sankach w śniegu. Co odpowiadało klimatowi glam: wartością człowieka jest
jego życie wewnętrzne, nie szanowane społeczne sukcesy, zaś wszyscy ludzie są
podobni. Tak więc nasz dziennikarz spotyka kolejno: impresaria Slade’a, który
zrezygnował ze współpracy z nim, ponieważ Slade wręcz zakochał się
w amerykańskim śpiewaku Wildzie, nieudaczniku i narkomanie, i usiłował go
lansować bez powodzenia; z żoną Slade’a, która go porzuciła również z powodu
jego związku z Wildem; wreszcie z samym Wildem, obecnie wykolejonym, który
wypiera się – może nieszczerze – insynuacji homoseksualnej poprzednich
rozmówców, lecz wreszcie nie chce czy nie może powiedzieć niczego, co by
dawało jakieś wyjaśnienie. Wydaje się, że tajemnica nie zostanie odkryta – tak
zresztą było i w „Obywatelu Kane”, bo sugestia na temat sanek była co najwyżej
aluzją.
Tu jednak jest inaczej: reporter odnajduje ślad Slade’a: pod zmienionym
nazwiskiem śpiewa on dla kongregacji wyznaniowej w Ameryce, co stanowi akcent
ironicznej krytyki. Niespodziewany w filmie, który daje gloryfikację glamu?
Niezupełnie. Slade okazuje się renegatem, ale kierunek pozostaje wartością. Los
Slade’a jest li tylko rezultatem nieuniknionego biegu historii. Nastały czasy
reakcyjne i rock też stał się taki: służy obecnie nawrotowi obrządku społecznego.
Ów finał odbywa się w Nowym Jorku w roku 1984, ale w filmie występuje fikcyjny
prezydent USA o wymyślonym nazwisku, nie autentyczny ówczesny Reagan. Ta
ucieczka w fantazję sugeruje, że glam może nie ocalił się w codziennej
rzeczywistości, ale uratował się w sercach swoich fanów: był reakcją na nacisk
totalitarny lat 60., uległ z kolei presji totalitarnej lat 80., ale w owym swoim
międzyczasie bronił indywidualizmu, „który powinien być własnością każdego
człowieka”, jak powiada jeden z fanów, gdy mu wytykają, że glam jest jakoby „blagą
w połączeniu z elegancją”.
Jak jest rzeczywiście? Film jest bezustannym koncertem, bo każda kolejna scena
stanowi pretekst do występu estradowego. Co w dodatku podane jest w manierze
teledyskowo-klipowej, czyli w nieustającym potoku szarpanych obrazów,
unikających skojarzeń narracyjnych. Widz nie uprzedzony rychło stanie się ofiarą
monotonii, ale czy jest to film dla widzów nie uprzedzonych? Wasz sprawozdawca
jest właśnie taki, i jako taki stwierdzam, że ideologii glamowego indywidualizmu dla
wszystkich mogę udzielić poparcia, zaś muzykę „Idola” oceniam jako znakomitą,
a jest to oświadczenie silne ze strony nieprzychylnego dla rocka amatora klasyki
oraz jazzu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin