Dębski Rafał - Dotyk kata.pdf

(250 KB) Pobierz
1210616 UNPDF
Dotyk kata
Dopadli mnie w ciemnym zaułku, gdzieś pomiędzy rozsypującą się szopą a odrapanym
kamiennym murem. Zdołałbym zapewne umknąć, gdyby nie kupa desek pomieszanych
z wapiennym gruzem, która znienacka przede mną wyrosła.
Dwóch opryszków natychmiast chwyciło mnie pod ramiona, wykręcając je aż do bólu,
a trzeci przysunął wykrzywioną złością twarz do mojej. Doleciał odeń cuchnący oddech
zepsutych zębów, zmieszany z wonią cebuli i gorzałki.
– Nie lubimy tutaj obcych! A osobliwie obcych przybywających tuż przed zmierzchem!
Wyszczerzył się w drwiącym uśmiechu. Widywałem w życiu różne obrzydliwe rzeczy,
ale ta ospowata gęba z poczerniałymi pieńkami zębów mogła przyprawić o mdłości.
– Obszukaj go, Wojtek – poradził ten, który trzymał mnie z lewej. – Sprawdź sakwę.
– Milcz, Kusy! Na to będzie czas później. Czego tutaj szukasz, przybłędo?
Przełknąłem ślinę. Miałem chęć napluć w tę wstrętną fizjonomię. Cóż takiego im
uczyniłem, że chcą mnie skrzywdzić?
– Przybyłem do Akademii...
Natychmiast mnie puścili, odskoczyli jak oparzeni.
– Brać go, durnie! – wrzasnął ospowaty Wojtek. – Już za późno! Dotykaliście gada tak
czy siak!
Zanim zdążyłem cokolwiek uczynić, znowu trzymali mnie w bolesnym uścisku.
– Do Akademii chcesz? A zabiłeś już kogo?
Patrzyłem prosto w kaprawe oczy herszta prześladowców. Niech sam przeczyta
odpowiedź w moich źrenicach.
– Pewnie – sapnął. – Inaczej nie szukałbyś tej przeklętej szkoły! Musiałeś już zabić!
Nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle, że doszedł do takiej konkluzji. Czy w ogóle
istnieje w tej sytuacji coś, co można uznać za okoliczność pomyślną. W jego źrenicach
dostrzegłem charakterystyczny błysk. Od samego początku zamierzał mnie zabić,
czegokolwiek bym nie powiedział, czegokolwiek bym nie uczynił i to wcale nie dlatego,
że chciałem odnaleźć Akademię, ale po prostu ze zwykłej żądzy mordu, chciwości
i dzikiej nienawiści dla wszystkiego, co nieznane.
– Trza zmazać hańbę! – rzekł do towarzyszy. – Dotknęliście niedotykalnego! Położyliście
dłonie na tym, kogo nie można musnąć nawet skrajem płaszcza, komu nie wolno
pozwolić nastąpnąć na swój cień. Tylko krew może spłukać owo przekleństwo. Krew
i modlitwa! Módlcie się, gdy będę dokonywał oczyszczenia. Potem pójdziemy do
kapelana, żeby nas rozgrzeszył! I nie patrzcie teraz na tego biedronia, bo jaki urok gotów
rzucić.
Moi prześladowcy zaczęli mamrotać „Ojcze nasz”, a ospowaty sięgnął za pazuchę.
W zapadającym mroku błysnął zdobiony, długi sztylet, pewnie łup z jakiegoś rabunku.
Wojtek wykrzywił usta w uśmiechu okrutnym i zimnym jak stal, którą zamierzał
przeszyć moje serce. Słowa modlitwy mieszały się w upiornym tańcu z powietrzem
cuchnącego zaułka, zdawały się krwawo odbijać w mętnym blasku ostrza.
Zerknąłem na boki. Mężczyźni mamroczący modlitwę ujęli mnie jeszcze mocniej,
wpatrując się w połyskującą klingę. Ten nazywany Kusym oblizał szybko wargi.
Wyglądał na takiego, któremu widok krwi sprawia przyjemność większą niż obcowanie
z niewiastą.
– My tu nienawidzimy katowskich pachołków – mruknął ospowaty. – My tu tępimy
katostwo! Dowiedz się o tym, nim zdechniesz.
Wypuściłem ze świstem powietrze, zwisłem bezwładnie, głowa poleciała do przodu.
1210616.001.png
– Słaby coś jak na ich ucznia – rzekł Kusy. – Omdlał.
– Może nie zabił nikogo wcale, ino przyszedł tylko po nauki – odezwał się ten drugi.
– Do Akademii przychodzą tylko tacy, co już powąchali rzemiosła! Tak mówił mój
ojciec!
– Głupiś! Mój zaś prawił, że zdarza się też inaczej!
– Sameś głupi!
Musiałem im zacząć ciążyć, bo przełożyli dłonie głębiej pod pachy. Na to właśnie
czekałem.
– Trzymajcie mocno, durnie! – krzyknął Wojtek.
Jednak było za późno. Stało się dla nich za późno już w tej chwili, w której ospowaty,
zamiast natychmiast wbić mi nóż między żebra, zaczął słuchać sprzeczki kompanów.
Stanąłem nagle mocno na nogach. Moi prześladowcy, zaskoczeni, rozluźnili chwyt,
zachwiali się, wytrąceni z równowagi zdecydowanym ruchem. Z całych sił machnąłem
rękami w przód. Polecieli bezwładnie, niczym kukły, by spotkać się tuż przede mną
i zderzyć głowami. Rozległ się ohydny trzask, a po chwili obaj leżeli na ziemi.
Ospowaty Wojtek wydał z siebie przeciągły jęk, odwrócił się na pięcie i pędem ruszył
w stronę wyjścia z zaułku. W prześwicie między murami pojawiła się nagle ciemna,
zakapturzona postać. Uciekający dostrzegł ją w ostatniej chwili. Nie zdążył się
zatrzymać, wpadł na tamtego. Zakapturzony wykonał krótki ruch ręką. Doleciało mnie
ciche chrupnięcie i mój prześladowca osunął się na ziemię z dziwnie wykręconą głową.
Groźna postać ruszyła w moim kierunku. Odetchnąłem głęboko. Przyjaciel czy wróg?
Mistrz Eustachiusz przestrzegał mnie, że w tym dziwnym mieście nigdy nie mogę być
pewien. Jedno było dla mnie jasne – w starciu z tym człowiekiem nie miałem żadnych
szans.
Stanął przede mną, odrzucił kaptur. Ujrzałem siwe, długie włosy i błyszczące
w pomarszczonej twarzy, głęboko osadzone oczy.
– Szukasz Akademii? – zapytał.
Głos miał chropawy, wysoki. Zbyt wysoki jak na tak potężną postać. Skinąłem tylko
głową.
– W takim razie chodź za mną.
Widząc, że nadal stoję, strzepnął niecierpliwie dłonią.
– Bierz sakwę i chodź! W mieście Bieczu chadza się o tej porze przy szabli i z nabitym
bandoletem lubo w silnej grupie. Musisz mi zaufać. Tak, wiem, nauczono cię, że
małodobry nie ufa nikomu, jednak dziś uczynisz wyjątek! Chyba że masz lepszy koncept.
***
– Od dziś to będzie twój dom. – Bartosz rzucił tobołek na pryczę. – Nie patrz tak. Każdy
nowy dostaje podobną celę. Nie ma się na co oburzać. Od chwili, kiedy Mistrz Wojciech
wprowadził cię przez klauzurę, musisz poddać się naszym obyczajom.
Jednak mnie już nie w głowie były skargi. Bowiem w tej chwili rozległ się triumfalny
pisk. Ujrzałem stado szczurów skłębionych na mojej sakwie. Było ich ze dwadzieścia
albo i więcej! Postąpiłem krok naprzód, chcąc je odegnać, jednak Bartosz mnie
powstrzymał.
– Zostaw! Nie wolno płoszyć szczurów! Masz w torbie jedzenie? Zabronionym jest
trzymać w celi własną spyżę i napitki!
– Nie wiedziałem...
– Teraz wiesz! W celi należy oddawać się rozmyślaniom i nauce. A te stworzenia
dopilnują, żebyś nie miał innych pokus.
Z odrazą obserwowałem lśniące szare futerka i łyse różowe ogony. Ostre zęby bezlitośnie
cięły skórę sakwy.
– I nie patrz na nie z takim obrzydzeniem. Szczur to najlepszy przyjaciel kata. Jeszcze się
o tym przekonasz.
Zwierzęta dotarły wreszcie do chleba i kawałka wędzonej słoniny. Zagryzłem wargi.
Dopiero teraz, patrząc, jak ucztują, uświadomiłem sobie, jak w istocie jestem głodny. Od
poprzedniego wieczora nie miałem nic w ustach. Nie było czasu na jedzenie.
– To dzięki nim Akademia jest bezpieczna – ciągnął mój przewodnik. – To one sprawiają,
że władza musi nas tolerować, a spora część podatków spływa do kasy Zgromadzenia.
– Nie rozumiem...
– Zrozumiesz. Już niebawem, kiedy nadejdzie czas ofiary. A teraz powinieneś zapoznać
się bliżej ze swoimi podopiecznymi. Musisz pozyskać ich miłość, a w tym celu nie
można żałować niczego, nawet krwi.
Rozejrzał się, jakby czegoś szukał.
– Co znaczą twoje słowa? – spytałem.
– Niepokoisz się? – przywołał na twarz lekki uśmiech. – Ten, kto ma szafować cudzą
krwią, musi się najpierw nauczyć upuścić własnej. O, jest!
Podszedł do stolika w rogu, przyniósł stamtąd niewielką miseczkę. Potem sięgnął do
mieszka ukrytego w fałdach szaty, wyjął zeń jakieś zawiniątko. Powoli, obserwując mnie
uważnie, rozwijał lśniącą skórę. W tej samej chwili, w której zobaczyłem niewielkie
ostrze, doleciał mnie dziwny i ostry, ale przyjemny zapach nieznanych ziół.
– Podwiń rękaw – rozkazał.
Cofnąłem się pół kroku. Już drugi raz w ciągu jednego dnia ktoś wydobył przeciwko
mnie broń!
– Nie pamiętasz, co mówił Mistrz Romuald na klauzurze? Masz mnie słuchać we
wszystkim! Nie uczynię ci krzywdy. Gdyby chodziło o twoją śmierć, czyż nie
pojmalibyśmy cię tuż za bramą, by dokonać swego?
Na pewno miał słuszność, jednak nie do końca zdołał mnie uspokoić. Niemniej
podwinąłem rękaw bez protestów.
– Wspaniałe żyły – mruknął z podziwem. – Jak postronki. A mięśnie niby węzły na
grubej linie. Gdzieś tak wyćwiczył ciało?
– Mistrz Eustachiusz nie szczędził mi trudów. Zawsze powtarzał, że ten, kto się para
katowskim rzemiosłem, musi być sprawniejszy od innych.
– Mistrz Eustachiusz. – W głosie Bartosza znowu zabrzmiał podziw. – Miałeś wiele
szczęścia, żeś go napotkał. U nas opowiadają o nim legendy. Ponoć tak jest biegły, że
potrafi oskórować skazańca, nie roniąc kropli krwi... A właśnie – ocknął się
z zamyślenia. – Krew! Szczury powinny się jej wreszcie napić. Musisz im dać spróbować
posoki, aby cię przyjęły.
Wzdrygnąłem się.
– No już, Jakubie! Ja potrzymam naczynie, a ty sam dokonaj nacięcia. Nie bój się,
brzeszczot jest czysty, wygotowany i przelany najmocniejszą okowitą, żeby rana się nie
paprała. Uważaj, bo został bardzo wyostrzony!
Ujął miseczkę w obie dłonie i podstawił pod moje wyciągnięte ramię. Posłusznie
przeciągnąłem nożykiem po skórze. Rzeczywiście był ostry. Otworzył ranę o wiele
większą niż zamierzyłem. Siknęła krew, kilka kropelek osiadło na twarzy Bartosza.
– Przepraszam...
– Nie szkodzi. – Uśmiechnął się, oblizując z warg mokrą czerwień. Zadrżał przy tym,
jakby przeszedł go dreszcz niepohamowanej rozkoszy. Nagle zesztywniał, spoważniał
i spojrzał na mnie z dziwnym błyskiem w oczach. Z niechęcią? To było coś więcej niż
niechęć.
Pomyślałem, że chyba nie dam rady go polubić. Było w nim coś, co przywodziło na myśl
brud i odór lochów. Krew spływała do naczynia. Kiedy wypełniła je do połowy, Bartosz
wyjął pas lnianej materii.
– Opatrz nacięcie. A potem postaw miskę na ziemi i zobacz, co się zdarzy.
Ciasno owinąłem ranę. Czułem, jak krew wciąż sączy się z podciętej żyły. Wziąłem
miskę z rąk towarzysza, postawiłem na podłodze. W tej samej chwili szczury przerwały
buszowanie w zmasakrowanej torbie. Oczekiwałem, że teraz rzucą się równie
gwałtownie na nowy łup, jednak zamiast tego spojrzały na mnie ich małe, mądre ślepia.
Ze zdumieniem obserwowałem, jak po kolei, zapewne według starszeństwa, zeskakują
z pryczy i podchodzą do miseczki. Każdy wypijał tyle krwi, ile mu się należało, tak, aby
wystarczyło dla wszystkich. Kiedy ostatni skończył wylizywać naczynie, Bartosz
otworzył drzwi.
– Teraz już jesteś bezpieczny. Wystarczy, że od czasu do czasu, ale przynajmniej raz na
tydzień ofiarujesz im nieco posoki, by cię kochały i w razie potrzeby ostrzegły przed
niebezpieczeństwem. Teraz odpocznij. Jutro czeka cię spotkanie z Mistrzem Rektorem.
Rzucił jeszcze złe spojrzenie, zanim wyszedł. Rozejrzałem się po celi. Szczury znikły. Na
pryczy leżała podarta w strzępy sakwa. Nagle poczułem, jak bardzo jestem zmęczony.
Zapragnąłem zasnąć, nie zważając nawet na straszliwe ssanie w żołądku.
Niewiele myśląc, zrzuciłem na deski podłogi zrujnowane resztki skromnego dobytku, by
lec bezwładnie. Natychmiast zasnąłem. Czułem jeszcze, jak szczury wpełzają na łóżko,
potem mojej twarzy dotknęły ciekawe pyszczki, policzek owiały szybkie, łaskoczące
oddechy. Ale nawet to nie było w stanie przeszkodzić mi zapaść w głęboki, ciężki sen.
***
Mistrz Rektor okazał się niepozornym staruszkiem. Inaczej niż pozostali, których
widziałem do tej pory w Akademii, nie nosił na głowie kaptura. W wełnianej,
zniszczonej opończy mógłby uchodzić za proszalnego dziada. Jednak już po chwili
wnikliwej obserwacji można było w nim dostrzec drzemiącą wielką moc, coś, co kazało
z szacunkiem patrzeć na pochyloną postać. W dłoni trzymał list polecający, który dał mi
na pożegnanie Eustachiusz.
– Skoro pomyślnie przeszedłeś pierwszą próbę – zaskrzypiał cichym, łamiącym się
głosem – możemy chyba rozpocząć edukację... Czy chcesz o coś spytać?
– Tak, czcigodny panie – odparłem nieśmiało. – O jakiej próbie mówisz?
– Drogi chłopcze, skoro tej nocy nie zagryzły cię szczury, to znaczy, że zostałeś przyjęty
i możesz podjąć nauki w Akademii.
Zrobiło mi się zimno.
– Nie wiedziałem, że mogą mi wyrządzić krzywdę. Bartosz zapewniał...
– A co miał powiedzieć? Żebyś uważał? Wtedy być może przetrwałbyś noc, walcząc ze
zwierzętami, jednak cóż by była warta taka próba? Pamiętaj o głównej zasadzie naszej
uczelni i naszego fachu. Nie ufaj nigdy, nikomu i niczemu! Jeśli pojmiesz żonę i będziesz
miał z nią potomstwo, nie możesz zaufać ani małżonce, ani dzieciom! Rodzina może cię
zdradzić tak samo jak każdy. Sam siebie nawet możesz zdradzić, nie ufaj więc i samemu
sobie. Jeszcze coś?
– Słyszałem, że nie wolno nam wychodzić poza mury Akademii. Nie wiem jednak
dlaczego.
– To powinien wyjaśnić ten, kogo przydzielono ci za przewodnika. Jednak, jak zwykle,
zaniedbał swoich obowiązków. Nie obawiaj się, spotka go za to kara...
– Ale ja... nie chcę, żeby on przeze mnie...
– Dość, chłopcze! Nie ujmuj się za nikim, bo i za tobą nikt obstawać nie będzie.
Powtarzam, kat musi wiedzieć, że jest sam, tylko od siebie zależy i na siebie jedynie
może liczyć! A swoje obowiązki ma wykonywać rzetelnie i do końca! Jeśli ktoś, jak my,
sam nie ma prawa okazywać współczucia ni miłosierdzia, niechże i od innych go nie
wygląda. Tego was tutaj chcemy nauczyć. A wychodzić nie wolno, gdyż zarówno
ludność Biecza, jak władze miejskie i nawet sam książę nienawidzą nas gorzej diabłów.
Jawnie nic nie uczynią, jednak ludzie wiedzą, że po cichu można otrzymać od niektórych
możnych panów czy kupców sowitą nagrodę za zabicie kata. Czy to ucznia, czy Mistrza.
Dzięki nam kwitnie tutejszy handel, który onegdaj omal nie upadł z powodu grasujących
w okolicach band rzezimieszków. Gdyby nas brakło, zagrożenie powróci, bo wśród
miejscowej ludności chętnych na łatwy zysk szukać by długo nie trzeba, a jednak nas
nienawidzą... Co do wypraw poza Akademię, to jeśli się zasłużysz jak należy, będziesz
miał prawo wyjść, ale jedynie pod opieką Mistrza i tylko po zmroku. Czy Eustachiusz,
nim cię tu przysłał, nie uprzedzał, że zasady Akademii są bardzo surowe?
– Uprzedzał.
Mistrz Rektor skinął z zadowoleniem głową.
– Zatem od dzisiaj przystąpisz do nauki. Czytać i pisać umiesz?
– Umiem. Mistrz Eustachiusz wyuczył mnie tej sztuki na samym początku.
– Bardzo dobrze. Zatem tę kwestię mamy za sobą. Trzeba ci wiedzieć, że niewielu
przybywa do nas z ową rzadką umiejętnością. Ba, z przykrością muszę stwierdzić, że
wielu naszych wyzwolonych magistrów bardzo prędko o niej zapomina. Zresztą
nieważne, Jakubie. Teraz udasz się do Mistrza Ludwika na zajęcia post mortem . Będziesz
na początek terminował na martwych ciałach.
***
– Nic nie szkodzi, chłopcze – rzekł spokojnie Mistrz Ludwik.
Stałem w rozkroku nad wielką kadzią i wymiotowałem. Zwyczajny odór surowizny nie
przyprawiał mnie o mdłości. Kiedy byłem u Eustachiusza, zdążyłem do tego
przywyknąć. Ale bliskość rozkładającego się trupa okazała się nie do zniesienia.
– Chyba nie zdarzył mi się uczeń, który by nie dostał torsji na początku tych zajęć.
– Nie wiedziałem – wykrztusiłem z wysiłkiem – że w tym fachu można mieć do
czynienia z czymś podobnym.
– Zdarza się. Czasem na zlecenie władz trzeba wykopać i obejrzeć trupa, a wtedy
porządny kat nie ma prawa okazać słabości. Musisz po prostu do tego przywyknąć.
Dlatego na resztę dnia i dzisiejszą noc pozostaniesz tutaj, zamknięty z naszym
przyjacielem nieboszczykiem.
Zacisnąłem szczęki. Miałem ochotę zaprotestować, prosić o zmiłowanie, odroczenie tego
przeżycia. Jednak wiedziałem, że zda się to na nic. Każdy z uczniów musi przez to
przejść. Następna próba.
– Zostawię światło. W ścianach, jak widzisz, są łuczywa. Masz je także gotowe do
użytku w kolumnach nad katafalkiem. Możesz je zapalić i przyjrzeć się dokładnie
rozkładowi, jakiemu ciało ulega po śmierci. To daje do myślenia, chłopcze. Na tacy przy
drzwiach znajdziesz coś do jedzenia i picia.
Zostałem sam. Nie miałem zamiaru zbliżać się do cuchnącej postaci bliżej niż to
konieczne. Skoro trzeba przeżyć ten czas, trudno! Jeść i pić też na pewno nie będę. Przy
takim smrodzie!
Usiadłem jak najbliżej ściany, starając się nie patrzeć w kierunku kamiennego katafalku.
Jednak wzrok sam podążał w tamtą stronę, przyciągany straszliwym widokiem.
Ciekawość okazywała się powoli silniejsza niż wstręt. Ciekawość czy raczej strach?
Z początku trudno było odpowiedzieć, ale jednak chyba... tak, strach... Wiedziałem
z jednej strony, że przed sobą mam tylko martwe ciało, z drugiej jednak jest coś
niepokojącego w tym, że zostaje się samemu w głębokich podziemiach, w towarzystwie
gnijącego trupa. Wyglądał jak upstrzona paskudnymi plamami góra, wzdęty i cuchnący.
Przytłaczał swoją nieobecną duchowo trupią obecnością. Bałem się poruszyć, a nawet
głębiej odetchnąć, by hałasem nie obudzić przypadkiem tego okropnego zjawiska. Nie
wiem, ile czasu tak siedziałem. W każdym razie nogi porządnie mi zdrętwiały. Nie! –
powiedziałem sobie wreszcie, nie możesz tkwić w bezustannym lęku! Pewnie wielu
przed tobą musiało przeżyć taką próbę i wyszło z niej zwycięsko. Wstań przynajmniej!
Kiedy się podniosłem, czułem w stopach bolesne mrowienie. Podskoczyłem kilka razy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin