Bratny Roman - Rok w trumnie.pdf

(580 KB) Pobierz
Microsoft Word - Bratny Roman - Rok w trumnie
tytuł: "ROK W TRUMNIE"
autor: Roman Bratny
Projekt okładki:
KRZYSZTOF SUCHAR
Redaktor techniczny
ANDRZEJ WIELOCHOWSK1
Korekta:
BARBARA CZECHOWICZ
Copyright by Roman Bratny, Warszawa, 1983
ISBN 83-03-00433-6
Co się właściwie stało? Co może mnie zmusić, abym
odebrał sobie ostatnie tygodnie wolności przed powro-
tem do więzienia po to, by spisać dzieje mojego bez
mała rocznego urlopu z kryminału? „Przerwa w karze"
dobiega końca. Żadnej ze swych spraw nie załatwiłem.
Chyba, żeby brać serio prognozy kardiologów, że je-
stem „w normie". Czy ci ludzie, którzy zawodowo piszą
książki, też ulegają takiemu złudzeniu, którego nie spo-
sób odeprzeć: że bez tego co napiszą świat, jakiś kawa-
łek świata, nie da się zrozumieć? I kto ma „zrozumieć"
ten rok, ten kawałek świata między sierpniem 1981 a
majem 1982, który mi się odsłonił, gdy stanąłem za bra-
mą więzienia? Na dobrą sprawę nie wiem, czy wyszedł
ten, którego zamknęli, czy ktoś zupełnie inny. Co zosta-
ło ze mnie, skoro uczeni powiadają, że organizm ludzki
co siedem lat „wymienia" wszystkie swoje składowe ko-
mórki? Chyba poza szarymi z kory mózgowej, skoro
zachowują pamięć? Tak, pamięć to jedyne co stanowi o
tożsamości. Może dla jakiejś pamięci wyższego rzędu
potrzebny jest obraz tego czasu odbity w moim koś-
lawym „na trzy kwartały" życiu? Nie wiem. Przecież
nigdy nie miałem skłonności do pióra. Nawet w więzie-
niu nienawidziłem tych rhwil, w których musiałem pisać
za kolegów listy do narzeczonych. Tak, bo do matki czy
siostry pisali jakoś sami. Ale te „zasadnicze" musiały być
inne. Takie tylko ja w celi, a ponoć „na całym korytarzu",
umiałem pisywać, „Tak mnie wzruszyło, że musiałem
polecieć w konia, ledwom przepisał" - przyznawał się
taki szczerze do onanistycznej ekstazy. Tak. To chyba
sukces więźnia Juliana Patryka, syna Anatola, jako »pi-
sarza". Jedyny dotychczas. Ale wiem, że jednak przepa-
skudzę parę dni czy tygodni, żeby opisać ten czas, ten
wspaniały i obrzydliwy, a także straszny okres mojej
wolności, który się rychło skończy. Moja siostra, Basia,
dokonała cudu. Napisałem kiedyś, że z moim sercem jest
„raczej średnio" i ona dokonała cudu. Po wielu komis-
jach lekarskich nagle dowiedziałem się, że w „celu prze-
prowadzenia obserwacji klinicznej (nie wyklucza się
operacji zastawki) zostaje mi udzielona przerwa w ka-
rze".
' „Przerwa w karze" w papierach zaczyna mi się od
pierwszego sierpnia i nie wiem, jaki diabeł ukradł mi
dwa pierwsze dni wolności, gdyż dopiero 3 sierpnia
zamknęły się za moimi plecami wrota więzienia. Prze-
straszyłem się. Tak. Wcale nie radość - przestrach. Lu-
dzie byli szaleni. Każdy dokądś się spieszył. Szedł sam.
Jeden naprzeciw drugiego. Czasem po dwóch. Ja też
ruszyłem stamtąd szybko. Nie chciałem, żeby widzieli tę
bramę za mymi plecami. Zresztą w tym miejscu czułem
na sobie spojrzenia wszystkich. Wiedzieli, oglądali mnie.
I ta przestrzeń. Poczucie własnej małości, bo horyzont
jest za daleko - na długość ulicy, nie korytarza. Ściany
domów po przeciwległej stronie nieosiągalnie daleko.
Przyspieszyłem kroku... Na rogu ulicy przystanąłem, bo
nie wiedziałem, gdzie jestem. Skąd mogłem wiedzieć,
skoro przywieźli mnie tu suką z zakratowanymi szyba-
mi, a wszystko co widziałem z okien naszych cel, w któ-
rych przyszło mi spędzić lata, to kominy okolicznych
kamienic. Zatrzymałem się na rogu ulicy i zrozumiałem,
że skoro nie wiem, gdzie jestem, to jestem na wolności.
Samochody jechały każdy w swoją stronę. Kupiłem ga-
zetę. Po prostu. Żeby się wprawić. A potem zobaczyłem
tramwaj. Tramwaj był wreszcie do czegoś podobny. Nie
rozumiałem z początku, dlaczego tak mnie uspokajał
widok tramwaju, aż za trzecim - bo stałem tam bardzo
długo przy tej budzie z gazetami („kiosk Ruchu" - nau-
czyłem się potem mówić)-- więc za trzecim tramwajem
to już wiedziałem, dlaczego mam zaufanie. Szyny - je-
chał tam, gdzie musiał jechać, nie tam gdzie mu się
podoba. Więc wsiadłem do tramwaju i dopiero potem
spytałem, jak dojechać do dworca autobusowego. Bo
Basia napisała w ostatnim liście, że mam do Warszawy
Eojechać autobusem. Podała nawet godziny. Ale teraz
yło mi wszystko jedno - musiałem jechać „dokądś", a
więc na ten dworzec. Nawet okazało się, że wsiadłem
jak trzeba. Jedna przesiadka. Nie, nie byliśmy tak cał-
kiem ciemni tam za murem. Trafiały się gazety. Ze dwa
razy miałem w ręku i „Solidarność".
Z tą „Solidarnością" była zresztą heca. Po jakimś tam
więziennym strajku-głodówce uzgodniono, że na od-
dział wolno będzie abonować 3 egzemplarze tygodnika.
Na nasz wpuścili jeden. Otrzymywał go siedzący w izo-
latce więzień z dwudziestopięcioletnim wyrokiem,
kompletnie ślepy. No, ale udało mi się parę razy dorwać
ten jego egzemplarz... Niektórym funkcjonariuszom
miękła rura. Woleli być za „swoich". Słyszeliśmy o bun-
cie więźniów w Kamieńsku, a i u nas mieliśmy głodów-
kę, co poskutkowała. W końcu dziś też wyglądam ina-
czej, niż gdybym wyszedł za mur przed pół rokiem.
Zaprowadzili mnie do fryzjera. Strażnik, z którym by-
łem zawsze dobrze, dogadał się z magazynierem i jego
żona przeprasowała mi w domu ubranie zmięte w wię-
ziennym depozytowym worku. Całkiem normalny ze
mnie mężczyzna. Przystojny - mogłem się ze zdziwie-
niem przekonać w lustrze dworcowej toalety. Człowiek
odzwyczaił się od widoku odbicia własnej gęby. Tak,
świat się zmienił. Coś drgnęło nawet w więzieniu. Ale co
innego domyślać się, co innego zobaczyć. Zresztą per-
spektywa spędzonych na wolności miesięcy już mi coś
zafałszowała w opisie pierwszych godzin.
Tak, widzę, że dzisiaj już niemal zapomniałem, co
było najważniejsze. Naprawdę najważniejsze - to ko-
bieta. Miejsce mi wypadło dobre. Nie przy oknie, ale
przy pani. Pachnąca czterdziestka. Ładna. Dla takich jak
ja, wyposzczonych, ładne było wszystko, co miało nogL
Ale ta była ładna. Przyglądać się mogłem swobodnie, bo
niby na to co za oknem. Ale ona szybko zauważyła, i jak
się uśmiechnęła, to byłem całkiem gotów. Autobus koły-
sał. Było jak na pierwszym w życiu filmie. Dziś zastana-
wiam się, już jako człowiek odzyskany przez swój daw-
ny świat, kim byłem tego dnia. Aktorem? Kiedyś wybit-
nym i cenionym, jednym z tych młodych, o których się
mówiło? (W naszym zawodzie człowiek, który ma po-
wodzenie, odnosi sukcesy, jest „młody", jak długo nie
zaproponują mu Króla Leara). Czy raczej już tylko
więźniem? Człowiekiem o umyśle odłączonym od kultu-
ry, od wrażliwości, od myślenia właściwie. Kim bym nie
był, to tam w autobusie byłem tylko nabrzmiały wście-
kłym pożądaniem kobiety; Patrzyłem na moją sąsiadkę
coraz bezczelniej. Z początku jakby się spłoszyła, ale
zaraz ją wzięło. Widziałem drobny ruch ręki, jakim po-
prawiła włosy. Uśmiechnęła się kącikiem warg. Zoba-
czyłem lekki rysunek zmarszczek i jeszcze bardziej
mnie wzięło. Wiele było godzin przegadanych w ciem-
ności celi, w pospiesznym sapaniu mechanicznego szu-
kania ulgi, i częste było to nawijanie o „czterdziestce"
jako „chętnej", „nauczonej", że z taką można „z przodu,
z tyłu, z boczku i jeszcze pod pazur i jak chcesz" (cytuję
naszego celowego seksuologa Zenka Siekierkę). A tym-
czasem coś się działo wokół nas. Na najbliższym przy-
stanku na peryferiach miasta wsiadł do autobusu młody
człowiek w dżinsach, rozpiętej koszuli. Zajął miejsce
plecami do kierowcy, którego zresztą pozdrowił cał-
kiem prywatnie. Usiadł na swój sposób. Tyłek na porę-
czy, nogi na siedzeniu. Przedstawił się. Był „Informacyj-
ną Służbą Solidarności". Wyjął jakąś kartkę i zaczął
uświadamiać podróżnych, dokąd zmierzamy. Usłysza-
łem, że wkrótce będziemy jednym z najbogatszych kra-
jów Europy... Ta pani była ciepła, udało mi się tak prze-
sunąć w fotelu, że biodra nam się zetknęły - była to niby
moja próba zbliżenia się do umieszczonej pod oknem
popielniczki... W Złotoryi, jak sama nazwa wskazuje,
znajdują się ogromne nie eksploatowane wobec presji
wielkiego sąsiada złoża drogocennego kruszcu. Boją się
naszej konkurencji na światowych rynkach złota... W
tym momencie uczułem ciepło na moim udzie. To ona
przysunęła nogę. Spojrzałem bezczelnie, ale patrzyła
niewinnie przez okno. Złoty kosmyk włosów za uchem
drgał w rytm wstrząsów autobusu, serce podchodziło mi
pod gardło... Ropy naftowej mamy w bród. Najlepiej
świadczy o tym niekontrolowany wybuch w Karlinie.
Sam wybuch zresztą też jest świadectwem. Ale teraz
knowania zewnętrznego wroga, który chce nas trzymać
na uwięzi monopolu swoich dostaw, zostaną przerwa-
ne... Gdyby energię z jaką wierciliśmy co noc nasze wię-
zienne sienniki obrócić na takie poszukiwania - pomyś-
lałem ze zgrywą, czując jak strasznie uwierają mnie
spodnie. Chyba to było widać. Moja sąsiadka miała oczy
spuszczone.
- Pan do Warszawy? - usłyszałem jej pytanie i prze-
stały do mnie dochodzić słowa agitującego „informatora".
Dowiedziała się, że jestem" aktorem. W końcu praw-
da. Skoro przestałem być więźniem, to kim jestem? Tym
kim byłem! I było nieprawdopodobnie. Za oknem zielo-
ny świat. Dokąd leci? Tam, gdzie ja chcę. Uwierzyć
trudno, że gdzieś tam daleko stoi nieruchomy budynek,
kraty, skrzynia na oknach, a w celach... Gdyby mnie
widzieli, całą noc waliliby w konia. Bo już trzymałem za
rączkę. Skóra kobiety. A rękę miała delikatną. W domu
gosposia. Dużo podróżowała. Truła mi o Grecji. Kupo-
wała wina dla naszej centrali. „Ubóstwiam słodkie". Wy-
pijemy? - pytam. - Figlarz - drapie mi paznokciem
wnętrze dłoni, a ja już nie wiem, co mam w spodniach.
Tamten nawija uparcie. Teraz o jakichś workach rzeko-
mego cementu, w których nasz rząd wysyła do NRD
smalec. Świat jest nieprawdopodobny. Dziś, kiedy
głaszczę ją przez sukienkę po biodrze, zgadzam się:
niech wysyłają. Ale czemu w tych workach? Jasne, ze
strachu przed głodującym ludem. Moja dłoń spoczywa
na jej udzie. To śmieszne, jak człowiek pisze frazesem.
Chyba świadomi - pisarze - spostrzegają takie rzeczy
od razu. Bo jak „spoczywa", skoro drży. Naprawdę drży
mi ręka, jak pijakowi gdy wyciąga ją do kieliszka. Ręka
drży. To się posunie o centymetr, to lekko zbierze trochę
materiału... Widzę opięte jedwabiem pończochy kola-
no... A ja mówię. Coś o graniu w filmie. Ona, że nigdy
mnie nie widziała na ekranie. Ja, że zerwałem z filmem.
Ona, że rzadko ma czas bywać w teatrze. Często w dele-
gacjach za granicą (kupuje te słodkie wina, o Jezu!), a
jak w kraju to mąż, „człowiek już starszy", często choru-
je... (No, teraz już jasne, śmiało naprzód. Zameldowała,
że szpara wolna - no tak, tak pomyślałem, trudno. Ja
mam czterdzieści lat, a może tylko te dziesięć, które spę-
dziłem w więzieniu. Nauczyłem się mówić tamtym języ-
kiem, ale także nim myślę.) Upuszczam paczkę papiero-
sów na podłogę. Zsuwam się w ciasnotę, przyciskam
plecami do fotela z poprzedniego rzędu, aż czuję jak
tamten pasażer kręci się niespokojnie, ale mam czego
szukać. Gdy lewa ręka udaje, że zbiera z podłogi, prawa
jest pod sukienką pani... Cudowny poślizg dłoni po jed-
wabiu pończochy... Nie broni... Nawet po sekundach
rozsuwa kolana. Młoty w skroniach. Ręka już czeka na
pasek nagiej skóry powyżej pończochy i sekunda roz-
czarowania - rajstopy - żadnego dostępu. Ale już czuję
jej paznokcie wbijające się w moją rękę i błogie spełnie-
nie. Wstrząsa mną raz i drugi pełnym wyzwoleniem z
napięcia. Jakbym te dziesięć lat wyrzucił tamtędy z sie-
bie. Wilgoć i cisza.
Teraz słychać,' że Ameryka jest potęgą, która nas nie
opuści. Ona sama bierze mnie za rękę. Ile to lat? Te raj-
stopy... były już, były, oczywiście. Ale pamięć dyktowała
dłoni ten dotyk nagiej skóry nad pończochą z tamtych
czasów, w których opuściłem świat pełen kobiecych
nóg... Cały świat, który teraz idzie znów w moją stronę.
10
Chyba pani nie spostrzegła co się ze mną stało. Klepie
mnie uspokajająco po dłoni, dostaję wizytówkę - tele-
fon do pracy - instruuje mnie cicho, jakby mąż siedział
na sąsiednim fotelu. Ale naprawdę to będzie na nią cze-
kał na dworcu. Pa. Jesteśmy w Warszawie;
To było dziwniejsze, niż gdybym tym autobusem wy-
lądował na lotnisku w Buenos Aires. (Kiedyś po raz
pierwszy i jedyny poleciałem na festiwal). Od pier-
wszych kroków prześladowało mnie wrażenie absurdal-
nej egzotyki. Nie, że dokądkolwiek „wróciłem", tylko że
gdzie się „znalazłem". Ale gdzie? Już na dworcu mega-
fon huczący triumfalnym marszem, moja pani zniknęła,
zanim zdążyłem wypatrzyć tego jej męża, byłem sam,
ale megafon mnie uratował. Triumfalnie komunikował,
że moim obywatelskim obowiązkiem („każdego Pola-
ka") jest znaleźć się wraz ze społeczeństwem stolicy, aby
„wziąć udział", w sposób „niepowtarzalny udowodnić" i
„dać nareszcie wyraz..."
„Na dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności oraz
pozbawienie praw publicznych na lat..." Tak mówił wy-
rok. Ale miałem „przerwę w karze". A ten megafon
zachęcał, abym wierzył, że i przerwę w owym „pozba-
wieniu" - no, zwracał mi prawa. Kiedy znalazłem się
tam, gdzie mnie wzywano - na Marszałkowskiej - poją-
łem, że trafiłem na czas, gdy każdy tworzy sobie prawa.
Byłem z wolnymi ludźmi. Gigantyczny ludowy festyn.
Nie widziałem karnawału w Rio, ale to musiało być to.
Więc wyszedłem niemal prosto z więzienia na tę ulicę
ubraną jak na pierwszego maja... Ale pierwszy maja bez
czerwieni, jakby nagle zmieniła się moda i miasto jak
kobieta pokazywało się pełne kokieterii w nowym stro-
ju. Biało-czerwone. Flagi. Transparenty. Ciężarówki
obandażowane wypisywanymi na białych szarfach ha-
słami. Wszystko stłoczone na ulicy w bezruchu, ale żyją-
ce szalonym życiem. Na platformie gigantycznej maszy-
ny zespół jazzowy. Gdzieś z megafonu usłyszałem nagle
11
nazwisko swego scenicznego kolegi i zaraz lawinowe
brawa. Jak nieprzytomny zacząłem się pchać w tamtą
stronę. Słyszałem skandowany phóralny śpiew. Rozu-
miałem słowa - śpiewali młodzi ludzie stojący na dachu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin