Antologia - Władca czasu.doc

(1386 KB) Pobierz

 

 











Opracowanie graficzne Andrzej Pągowski

Tekst wg edycji

Państwowego Instytutu Wydawniczego 1953

Poprzednie wydania

I - Warszawa 1949 PIW

II - Warszawa 1952 PIW (wyd. rozszerzone, 2 t.)

III              - Warszawa 1953 PIW

IV              - Kraków 1976 WL

ISBN 83-7001-037-7 (całość)

ISBN 83-7001-039-3 (Władca czasu)

Wydawnictwa ALFA, Warszawa 1983

Wyd. 5. Nakład 60 000+250 egz. Ark. wyd. 13,6. Ark. druk. 16,00

Druk Łódzka Drukarnia Dziełowa Zam. 757/1100/83. M-17


 



Busk, 7 lipca 183...

Wczoraj tyle zarazem doznałem wrażeń, kochany Janie, iż nie mogę ani chwili opóźnić się z prze­laniem ich, chociaż nieco już ostygłych, lecz drżących jeszcze, w twoje serce. Sieć wypadków zajmu­jąca nas, a którą, mimo wiedzy lub woli, obydwa ogarnięci byliśmy, poczęła się wikłać, aby się rozwi­jać w moich oczach. Domyślisz się wnet, iż ci mó­wić będę o naszym  tajemniczym szaleńcu.

Przecież nareszcie ujrzałem go z bliska; tak jest, widziałem go przy świetle, przypatrzyłem mu się i słyszałem boską jego muzykę. To nie wariat, lecz geniusz!...

Ale nie będę uprzedzał wypadków. Dla mnie, znu­dzonego aż do odrazy tym życiem pełnym prozy po­wszedniej, dzień wczorajszy epokę stanowi; opowiem ci go więc od samego początku. Bez tego opowiada­nia nie zrozumiałbyś mojego usposobienia i wyrazy moje zmniejszałbyś według skali egzaltacji.

Wbrew zwyczajowi swemu wstałem niesłychanie rano, o piątej byłem przy źródle, gdzie mnóstwo pil­nych pacjentów Bóg wie już wiele kubków słonej wody wypiło; niebo zapowiadało

5


najpiękniejszą pogo­dę. Wiosna się skończyła, więc dzień wstawał nie jak młodziutka, kapryśna dziewczyna, której humor za­leży od rozwijających się, co dzień zmiennych wdzię­ków, ale jako stała i pewna siebie w blasku piękność, jednostajnie panująca swoimi powabami. Kiedym tak wodził okiem po cudnym widnokręgu, huczny pęk krakowskiego bicza i turkot kół, a potem zawołanie po imieniu kazały mi odwrócić głowę.

Wołającym był nie kto inny, jak jedyny mój tutej­szy towarzysz, prawie przyjaciel, znany ci z mych listów, lekarz Zenon.

W improwizowanym omnibusie, czterema dzielnymi końmi zaprzężonym, siedziało znajome mi towarzy­stwo. Pani sędzina, ładniutka jej siostrzenica Eliza, poczciwy pułkownik, jej ojciec, a na pierwszej ła­weczce, tyłem do koni obróceni, Zenon i młody jakiś, nieznajomy mi elegant.

Po krótkim a szczerym dzień dobry pułkownik zaprosił mnie do swego towarzystwa.

-              Jakby umyślnie zostało jedno miejsce dla cie­bie - dodał Zenon - nie namyślaj się długo i siadaj z nami.

Umieściłem się obok pułkownika, zacięte konie ru­szyły z kopyta.

-              Dokąd jedziemy?  - zapytałem.

-              Do Skorocic - rzekł pułkownik. - Moja Eliza jeszcze tam nie była i Adolf, który przedwczoraj do­piero  przybył.  Ale, ale...  nie znacie się?

Tu nastąpiły zwykłe wzajemne przedstawienia, za­kończone ukłonami. Zenon wskazał mi nieznacznie na Elizę i tym dopełnił wiadomości o nowym gościu. Zna­łem go już poniekąd z rozmów toczonych o nim. Jest to bogaty jedynak, urzędujący dla samej przyjemno­ści nie pamiętam już w jakim tam biurze w Warsza­wie. Z Elizą tak dobrze jak zaręczony. Lat ma około dwudziestu ośmiu, dosyć przystojny, włosy ciemne, płeć biała, wzrost średni, ubrany bardzo wytwornie, ale to wszystko tak pospolite, tak

6


zwyczajnie wpadające w oczy, iż gdyby nie rażące jego we wszystkim wymuszenie, dwadzieścia razy go widząc, jeszcze bym nie poznał na ulicy.

-              Istotnie - rzekł zapalając od hubki cygaro i kłaniając się Zenonowi - pan konsyliarz, zwłaszcza dnia wczorajszego, tyle głosił pięknych rzeczy o ska­łach i pejzażach owej włości, iż nader jestem rad zwiedzenia onychże, zwłaszcza w tak miłym towarzy­stwie - i kończył słodko spoglądając na Elizę, po czym odetchnął.

-              I je vous assure 1 - przemówiła pani sędzina dziękując mu jeszcze słodszym przymileniem się - que tout ce que vous verrez surpassera de beaucoup vos espérances 2! je vous assure    (fr.)   -   zapewniam   pana, que  tout  ce  que vous  verrez  surpas­sera de beaucoup vos espérances    (fr.) - te wszystko to, co pan zobaczy, przejdzie pańskie ocze­kiwania

-              Tylkoż tak nie uprzedzajcie - przerwał pułko­wnik. - Najgorzej jest zbytecznie co zachwalać. Wyobraźnia i tak lubi przesadę, a wtedy rzeczywistość łatwo nas obraża i na karb słów cudzych kładzie wła­sne oszukaństwo.

-              A wtedy - dodałem - zdaje mi się, iż Zenon całą winę na siebie przyjąć powinien.

-              Dla mnie to zupełnie co innego - ozwał się szybko Zenon. Alboż zaprzeczam, iż we mnie Skorocice więcej wzbudzają zajęcia, niżbym mógł wyma­gać po kimkolwiek. Wszyscy oglądają grobowce ariańskie, patrzą zimno i obojętnie, jak przy nich przewra­cają trumny i szkielety tyle lat spoczywające; potem idą w dolinę, do jaskini, i przy szczebiotaniu chłopa­ków przewodniczących, śród gwaru rozmów i śmie­chów wesołych bawią się jak wszędzie, a wracają z wspomnieniem, iż pod sklepieniem groty na chłod­nym mchu zjedli jedno śniadanie w Skorocicach. Dla takich to wszystko jest martwą literą, bo widok na­tury tego tylko zachwyca i trwałe na nim zostawia wrażenie, kto przeczuwa  i rozumie jej   duszę.  Ja  lubiłem te strony, niejedną godzinę tam

7


na rozkosznych marzeniach strawiłem, utworzyłem sobie w wyobra­źni ducha zaludniającego, ożywiającego igraszki na­tury i nagle przypadkiem spotkałem go na jawie, po­trzebował mej sztuki, cóż więc dziwnego, iż przywią­zawszy się do niego w całej tej okolicy więcej wi­dzę, więcej upatruję jak inni? Ale w tym nie moja wina, lecz wypadków; a niech mi, co chcą, mówią, człowiek ten nie jest pospolitym człowiekiem, sama jego  monomania  jest  tego   dowodem.

-              Ach, jakżebym go rada zobaczyć - rzekła Eliza.

-              Więc i panią nareszcie Zenon pobudził do współ­czucia nad swoim Duchem Jaskini?

-              O! ja i bez tego bardzo jestem ciekawa - od­parła wesoło Eliza - ale nie myśl pan, aby mnie taki wariat więcej interesował jak drugi, przyznam się, wolę zawsze rozsądek w najpospolitszej formie jak nawet bajronowskie i szekspirowskie szaleństwo. Roz­sądek przede wszystkim.

Każde słowo tej zimnej, wesołej dziewczyny, która na nieszczęście wszystko mówi, co myśli, robi na mnie przykre wrażenie; bliski jestem znienawidzenia jej.

Zenon wzruszył tylko  ramionami  i  rzekł:

-              Tym razem nie zaspokoisz pani swej ciekawo­ści. On dzień cały przepędza w chacie, a jeżeli kiedy wyjdzie zajrzeć do swej jaskini i strumienia, umie tak zręcznie przesuwać się krzakami niepostrzeżony, iż mnie samemu, przed którym się w domu nie ukry­wa, nie udało się w dzień pod gołym niebem spotkać go; a może by tym sposobem powoli oswoił się i dał wprowadzić między ludzi. Ta samotność jest dla każ­dego obłąkanego zgubną.

-              Comme il doit être malheureux ce pauvre dia­ble! 1 - szepnęła ciotka. Comme il doit être malheureux ce pauvre diable! (fr.) - Jaki on musi być nie­szczęśliwy ten biedny diabeł!

-               A mnie się zdaje, że powinien być bardzo szczęśliwym,

8


ponieważ nie czuje swego poniżenia - rzekła Eliza.

W ten sposób toczyła się dalej niezbyt zajmująca rozmowa i nasz omnibus podobnie, tylko nieco ży­wiej. Słońce już wzniesione zaczynało dokuczać i z wielką przyjemnością mijaliśmy Czerwony Ho­tel, a pół godziny potem stanęliśmy w Skorocicach.

Zenon, nie czekając na wydobywane i pięknie na serwetach na murawie rozstawiane przekąski, ciastka i butelki, pobiegł ku wsi, do chałupy wariata lub Ducha Jaskini, jak go powszechnie nazywano. Była to chata cokolwiek na uboczu stojąca, powierzcho­wnością nie różniąca się od innych; starość tylko, po­chylenie i kilka potężnych wierzb nadawały jej jakiś osobny malowniczy wdzięk. Wkrótce młody lekarz po­wrócił zasmucony; pacjenta jego nie było w domu.

Z kolei zwiedziliśmy kilka kopców grobowych, otwierano z nich niektóre. Sędzina z odrazą i obawą patrzała na trumny. Eliza z obojętną ciekawością, skarżąc się tylko na upał.

Wreszcie udaliśmy się w dolinę do jaskini. Po dro­dze spotkaliśmy innych. zwiedzających, damy, mod­nych kawalerów, słabowitych starców, matrony, zgoła rozmaitego rodzaju gości przybyłych z Buska i Solca. Z tych jedno grono było znajomych. Otoczono pułko­wnika i panią sędzinę, młodzież zbliżyła się do pan­ny Elizy i Adolfa. Śród tego głośnego gwaru i czczej paplaniny dla mnie w tej chwili cały urok tego miej­sca zginął; żałowałem, iż się tak lekkomyślnie dałem nakłonić do wycieczki i do stracenia pięknego dnia.

Zenon, zamyślony, mało co uważał dokoła. Na do­bitkę ułożono przejażdżkę do znajomych, w sąsiedz­two o pół mili. Nie było sposobu; na czyim wózku je­dziesz, tego piosnkę śpiewać musisz; żelazna koniecz­ność przysłowia okropnie mnie przycisnęła. Obejrze­liśmy grotę. Każdy robił projekty, na co by była zdatna. Ta przeklęta a panująca w tłumie myśl uży­tkowania wszystkiego i tę biedną jaskinię sprofano­wała. Jedni  radzili w  niej  założyć

9


cukiernię lub  restaurację; inni chcieli ją przystroić na kaplicę; ktoś wygłosił, iż tu wyborna byłaby scena do letnich wi­dowisk. Ciekawy byłem, jakie jej da przeznaczenie Eliza.

-              Ponieważ przyjemność głównym jest warunkiem, jeżeli nie celem naszego szczęśliwego życia odrzekła na moje pytanie - a tu jedynie prawie jest przy­jemnością spoczynek w chłodzie, przeto gdyby to w mojej było mocy, kazałabym urządzić tę grotę na
salon strojny, wesoły, w którym by w dzień chłodzić się, wieczorem rozgrzać tańcem można.

Tegom się po niej spodziewał; jej to ani przez myśl przejść nie mogło, że wszelkie przystrojenie groty zeszpeciłoby ją tylko. Wyczerpawszy te wszystkie projekta, pojechaliśmy. Przetrwałem przecie, znudzony do najwyższego stopnia, obiad, kilka śmiertelnie dłu­gich godzin po obiedzie i podwieczorek, bo niestety! dla wielu ludzi czas liczy się tylko porami jedzenia, a większość mego towarzystwa składała się z podob­nych. Na dobitkę nieszczęścia młodzież chciała ko­niecznie muzyki i tańca; byłoby się Bóg wie kiedy skończyło; już zaczynałem myśleć o zręcznym wy­mknięciu się i piechotnej rejteradzie do Buska, lecz pułkownik oświadczył stałą chęć do powrotu. Pomi­mo to wieczór nadszedł, kiedyśmy się pożegnali z uprzejmymi gospodarzami i wyjechali. Jaskrawa tarcza księżyca całym swym światłem oblewała te pyszne okolice. Droga nasza wiodła na powrót przez Skorocice.   Nagle  mi   wpadła   niespodziana   myśl.

-              Daleko do północy? - spytałem Zenona.

-              Dwie godziny -  odpowiedział.

-              O której twój tajemniczy muzyk rozpoczyna swe milczące koncerty?

-              Przecież wiesz, że o północy, wszakżeś go już tu widział.  Ale do czego to pytanie?

-              A co - rzekłem - gdybyśmy teraz zasiedli w grocie? któryś z tych młodych, co tam jadą na końcu, ma ze sobą skrzypce; gdybyśmy zaimprowi­zowali  bal,  muzykę  i  tańce.  Trzeba  by, tylko  wspomnieć wszystkim o twoim pacjencie, aby jego zjawie­nie

10


nie przeraziło nikogo. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin