R182. Rutland Eva - Ponad granicami.pdf

(485 KB) Pobierz
Foreign affair
Eva Rutland
Ponad granicami
Rozdział 1
Rae Pascal, gnana przerażeniem, biegła przez szpitalny korytarz. Boże, spraw,
żeby to nie było nic groźnego! Na myśl o Kevinie ściskało ją w gardle. Ten
zrównoważony, spokojny chłopiec z Anglii mieszkał z nimi zaledwie od dwu
tygodni, a już zdołał podbić jej serce.
Co teraz będzie? Telefonowała do szpitala, ale odpowiedź brzmiała lakonicznie.
Uległ wypadkowi. Jechał rowerem i został potrącony przez samochód. Lekkie
zaburzenia świadomości. Nie określono jeszcze rozmiarów obrażeń. Leży w
szpitalu od trzech godzin, wciąż pod obserwacją. Biedny Kevin! Ranny,
wystraszony, sam wśród obcych! A jej przy nim nie ma! Zaburzenia świadomości!
Przeszył ją zimny dreszcz. Boże, spraw, by nie stało się nic złego – błagała,
dławiona poczuciem winy. Że też właśnie dzisiaj musiała wyjechać! Przyspieszyła,
ścigana wspomnieniem ostrzeżeń matki: „Uczeń? Z zagranicy? Chyba oszalałaś!
Ile ma lat? Szesnaście?! Doprawdy, Rae, mało ci kłopotów z własną dwójką?”
To moja wina – myślała. – Nie spodziewałam się czegoś takiego. Biedny
Kevin! Powinnam być przy nim! Zdruzgotana poczuciem winy, owładnięta
przerażeniem, minęła biegiem wysokiego mężczyznę, który stał w pobliżu recepcji.
– Kevin McKenzie... – zwróciła się do recepcjonisty ochrypłym głosem. –
Czy... Gdzie... W jakim jest stanie?
– McKenzie... – Recepcjonista wpisał nazwisko w komputer. – Jest na
radiologii, proszę pani.
– Ale czy... – Rae z trudem wydobywała słowa. Zasychało jej w gardle – ... to
nic poważnego? Chciałabym spytać...
– Proszę zwrócić się do doktora Langstona. Zaraz tu będzie.
– Tak, rozumiem. – Jasne, że recepcjonista nie może nic powiedzieć. Nie
oznacza to przecież najgorszego. O Boże, niech tylko Kevin z tego wyjdzie!
– Przyjechałam najszybciej, jak mogłam. Wyjeżdżałam z miasta i dopiero po
powrocie zastałam tę wiadomość. – Po co ja to mówię? – myślała, sięgając drżącą
ręką do eleganckiej skórzanej torebki, przewieszonej przez ramię. – Mam tu
niezbędne dokumenty. Kartę zdrowia i polisę ubezpieczeniową.
– Wszystko w porządku, proszę pani. – Recepcjonista spojrzał na nią
współczująco. – Te sprawy są już załatwione.
– Jak to? – nie pojmowała. W jaki sposób? Matka chłopca jest przecież w
Anglii. Zapewne... – Czy powiadomiono matkę? – wyszeptała przez zaschnięte
wargi.
– Nie, to nie było konieczne – rozległ się za nią głęboki męski głos. Obróciła
się gwałtownie.
– Pan jest lekarzem? Czy Kevin...
– Nie, ale rozmawiałem już z doktorem Langstonem. Twierdzi, że to lekki
wstrząs mózgu. Robią jeszcze badania. Chcą uzyskać pełny obraz sytuacji.
– Rozumiem... – ale napięcie nie opadało. Wciąż nie przestawała drżeć.
– Musimy po prostu czekać. Czemu pani nie siądzie? – Mężczyzna troskliwie
wziął ją pod ramię i poprowadził w stronę krzesła. Uświadomiła sobie niejasno, że
jest wysoki, ma na sobie sportową koszulę oraz sportowe spodnie i mówi z jakimś
śpiewnym, obcym akcentem. Szkot? Skąd się tu wziął?
Usiadła, by po chwili znów się zerwać. Przyszło jej na myśl, że to ten człowiek
potrącił chłopca.
– Czy pan... czy pan widział wypadek?
– Nie, przyjechałem tu przed godziną. Jestem ojcem Kevina.
– Proszę? – Czyżby źle zrozumiała?
– Nazywam się Nick McKenzie. Kevin jest moim synem.
– Myślałam... – urwała. Myślała, że ojciec Kevina nie żyje. Ale przecież nie
wypadało mu tego mówić. W stertach dokumentów dotyczących przyjazdu Kevina
nie było ani jednej wzmianki o jego ojcu. Sam Kevin również nie wspomniał o nim
ani razu. Mówił jedynie o swojej matce i ojczymie, lordzie i lady Fraserach, z
którymi mieszkał w Londynie. A także o dziadkach w Szkocji. Ach tak... stąd ten
akcent. Jakże odmienny od starannej angielszczyzny Kevina.
Ojciec? Przecież ten człowiek do tej pory w ogóle nie istniał! Może powinna
zażądać jakiegoś dowodu tożsamości?... Ogarniała ją na zmianę to histeryczna
potrzeba śmiechu, to znów płaczu. Jak zdołał dotrzeć tu przed nią? Z Anglii? Ze
Szkocji? I to właśnie teraz, gdy Kevin miał wypadek.
– Lekki wstrząs? – spytała z obawą. – Czy widział pan Kevina? Czy nie ma
obaw, że...
– Nie bądźmy pesymistami, proszę pani. Jeśli się nie mylę, mam przyjemność z
panią Pascal, prawda?
Przytaknęła, zastanawiając się, skąd ten człowiek o niej słyszał. A skoro
słyszał, to czemu wygląda na tak zaskoczonego? Zresztą nieważne – uznała. Nic
nie jest ważne prócz tego chłopca. Nie spędził jeszcze miesiąca pod jej opieką, a
już... Znów sparaliżował ją lęk I poczucie winy.
– Jest w szoku. Uderzenie było silne. Na domiar złego ten głuptas jechał bez
kasku. Ale nic mu nie będzie – stwierdził McKenzie z głębokim przekonaniem.
Kogo chce uspokoić? Mnie czy siebie? – zastanawiała się Rae.
– Jak do tego doszło? – spytała.
– Wyjdźmy stąd. Opowiem pani tyle, ile sam wiem.
Rae nie uświadamiała sobie niemal obecności innych ludzi w sali recepcyjnej –
jakiś mężczyzna chrapliwie kaszlał, kobieta spokojnie dziergała na drutach,
zawodziło dziecko. Pozwoliła wyprowadzić się na stosunkowo spokojny, długi
korytarz. Spacerowali tam i z powrotem, a on opowiadał jej o tym, czego sam
zdołał się dowiedzieć. Z raportu policji wynikało, że chłopiec chciał ominąć psa i
skręcił z pasa dla rowerzystów prosto pod nadjeżdżającą ciężarówkę.
– Chwała Bogu, jechała wolno, ale to był wóz o dużym tonażu... – Rozłożył
ręce. – No cóż, Kevin wyleciał w górę, spadł, złamał rękę i...
– O Boże!
– Proszę się uspokoić. Rękę łatwo nastawić.
– Tak, wiem. – Zarówno on, jak i ona zdawali sobie sprawę, że nie złamanie
ręki budzi największe obawy. Najgroźniejszy był wstrząs mózgu. – Mam nadzieję,
że to nie jest... – próbowała się opanować, lecz wciąż dygotała. – Skoro uznali, że
należy pana zawiadomić...
– Nic podobnego! – zaprzeczył energicznie. – Po prostu bez upoważnienia
opiekuna nie mogli podjąć żadnych działań. A ponieważ nie znaleźli pani ani matki
Kevina... – wzruszył ramionami – moja była żona, Jan, i lord Fraser podróżują po
Australii... więc zadzwonili do moich rodziców, do Szkocji. Ci z kolei zawiadomili
mnie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności byłem na miejscu.
Patrzyła na niego usiłując zrozumieć. A więc ten człowiek... nie wiedziała
nawet o jego istnieniu...
– Pan był tut aj?
– Tak, niedaleko, w Pebble Beach.
Znów na niego spojrzała. A więc w Stanach. Spędzał wakacje w Pebble Beach i
nawet nie próbował porozumieć się z synem? Najwyraźniej miała przed sobą
jednego z tych niedzielnych ojców, którym nie zależało na żadnym kontakcie,
którzy nie telefonowali i nie pisali, nie mówiąc już nawet o wzajemnych
odwiedzinach.
Uśmiechnął się, wyraźnie nieświadomy pogardy, jaką w niej wzbudził.
– Bogu dzięki, zdołałem wynająć samolot i przylecieć na miejsce. W gruncie
rzeczy miałem zamiar odwiedzić Kevina w przyszłym tygodniu. Myślałem, że
sprawię mu niespodziankę.
I mnie też – pomyślała Rae. A więc planował wizytę. Ładna historia! I to
skrycie, bez zapowiedzi. Zapewne chciał ją sprawdzić. Właściwie jakim prawem?!
Czuła, że ogarnia ją wściekłość. Pewnie niewiele łączyło go z synem, skoro przez
dwa tygodnie Kevin nawet nie wspomniał, że ma ojca. Na myśl o rannym chłopcu
jej wściekłość pobudzona odruchem samoobrony zupełnie ostygła. Powinna być na
miejscu wówczas, gdy najbardziej jej potrzebował.
– To straszne, że mnie nie było! To naprawdę straszne! – jęknęła na wpół do
siebie. Ale cóż, narada w odległym o dwie godziny Modesto zakończyła się o
piątej. Wyjechała natychmiast, mimo że Jack Weston zapraszał ją na kolację.
Zanim jednak odebrała Joeya i zrobiła zakupy... Dopiero po dziewiątej usłyszała
wiadomość nagraną przez automat zgłoszeniowy.
– Byłam pewna, że chłopcy są zupełnie bezpieczni – rozważała na głos. Czuła
potrzebę wytłumaczenia się przed kimś, choćby nawet przed tym mężczyzną, który
nie zasługiwał na żadne wyjaśnienia. – Mój dziesięcioletni Joey został u opiekunki,
a Greg miał wieczorem zajęcia sportowe. Sądziłam, że Kevin pójdzie razem z nim.
Widzi pan, te zajęcia nigdy nie kończą się przed dziewiątą i chłopcy zazwyczaj...
– wiedziała, że plecie, ale nie była w stanie zatamować potoku słów – ...
zazwyczaj po zajęciach idą na hamburgery. Myślałam, że Kevin... Tak, to moja
wina! Nie przyszło mi na myśl, że wsiądzie na rower w godzinach szczytu.
– Spokojnie, spokojnie... – Ujął jej ręce w swoje dłonie. – Proszę się nie
obwiniać. Mój dziadek mawiał: Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.
Jego śpiewny głos nieco ją uspokoił. Podniosła ku niemu głowę.
– Może to i słuszne, ale w tym wypadku...
– W tym wypadku na pewno słuszne – potwierdził.
– Pani wyjeżdżała służbowo, a Kevin załatwiał swoje sprawy.
Zaczęła protestować, ale on podniósł rękę, by ją uciszyć.
– Kevin nie jest dzieckiem. Ma szesnaście lat. To niemal mężczyzna. Mogę się
założyć, że gdyby nawet była pani w domu, nie na konferencji, również pojechałby
rowerem. Pewnie wybrał się do biblioteki lub do kliniki weterynaryjnej. A przecież
– jego usta lekko się wygięły – ten głuptas zawsze zlekceważy własne
bezpieczeństwo dla każdego zwierzaka, który wejdzie mu w drogę.
Próbował ją pocieszać. Rae ogarnęło dziwne wzruszenie. Po raz pierwszy
przyjrzała mu się uważniej. Mógł mieć trzydzieści pięć, może czterdzieści lat –
pomyślała. Surowe rysy twarzy, jakże różne od konwencjonalnych wyobrażeń o
męskiej urodzie. Głęboka opalenizna, niezwykle bujne czarne włosy i tak
intensywny błękit oczu, jakiego dotąd nigdy nie spotkała. Były to oczy ciepłe, oczy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin