R382. Wentworth Sally - Pokuta za niewinność.pdf

(738 KB) Pobierz
The guilty wife
SALLY WENTWORTH
Pokuta
za niewinność
153565455.061.png 153565455.072.png 153565455.083.png 153565455.094.png 153565455.001.png 153565455.012.png 153565455.013.png 153565455.014.png 153565455.015.png 153565455.016.png 153565455.017.png 153565455.018.png 153565455.019.png 153565455.020.png 153565455.021.png 153565455.022.png 153565455.023.png 153565455.024.png 153565455.025.png 153565455.026.png 153565455.027.png 153565455.028.png 153565455.029.png 153565455.030.png 153565455.031.png 153565455.032.png 153565455.033.png 153565455.034.png 153565455.035.png 153565455.036.png 153565455.037.png 153565455.038.png 153565455.039.png 153565455.040.png 153565455.041.png 153565455.042.png 153565455.043.png 153565455.044.png 153565455.045.png 153565455.046.png 153565455.047.png 153565455.048.png 153565455.049.png 153565455.050.png 153565455.051.png 153565455.052.png 153565455.053.png 153565455.054.png 153565455.055.png 153565455.056.png 153565455.057.png 153565455.058.png 153565455.059.png 153565455.060.png 153565455.062.png 153565455.063.png 153565455.064.png 153565455.065.png 153565455.066.png 153565455.067.png 153565455.068.png 153565455.069.png 153565455.070.png 153565455.071.png 153565455.073.png 153565455.074.png 153565455.075.png 153565455.076.png 153565455.077.png 153565455.078.png 153565455.079.png 153565455.080.png 153565455.081.png 153565455.082.png 153565455.084.png 153565455.085.png 153565455.086.png 153565455.087.png 153565455.088.png 153565455.089.png 153565455.090.png 153565455.091.png 153565455.092.png 153565455.093.png 153565455.095.png 153565455.096.png 153565455.097.png 153565455.098.png 153565455.099.png 153565455.100.png 153565455.101.png 153565455.102.png 153565455.103.png 153565455.104.png 153565455.002.png 153565455.003.png 153565455.004.png 153565455.005.png 153565455.006.png 153565455.007.png
PROLOG
To wszystko wydarzyło się tak nagle!
Późną wiosną, w pogodne i słoneczne sobotnie popołudnie, Lucie
Brownlow jechała na rowerze wysadzaną drzewami, boczną ulicą swojego
niewielkiego, prowincjonalnego miasteczka Hayford. Ulica, a właściwie
dzieląca miejski park na dwie części aleja, udostępniona dla ruchu kołowego,
ale często traktowana przez spacerowiczów jako deptak, była pusta: nikt nią
akurat nie szedł ani nikt - oprócz Lucie - nie jechał.
Rowerzystka pedałowała machinalnie i niemalże nie zwracała uwagi na
otoczenie, zamyślona nad jakimiś własnymi sprawami Kiedy spostrzegła kątem
oka nadjeżdżający z przeciwka samochód, nie zainteresowała się nim ani trochę.
Nie miała przecież absolutnie żadnego powodu, żeby się nim interesować.
Metalicznie lśniący sportowy wóz, w kolorze nasyconej czerwieni, powinien był
ją minąć w bezpiecznej odległości i pojechać w swoją stronę. Nagle jednak...
Nagle na samym środku jezdni pojawiła się piłka. A za nią duży pies. A
za psem chłopiec, zbyt mały, żeby utrzymać pokaźnego i silnego czworonoga na
smyczy!
Leniwą ciszę sobotniego popołudnia przerwał przenikliwy pisk
samochodowych opon i rozdzierający krzyk kobiety, która wybiegła z parku za
ciągniętym przez psa chłopcem i przerażona znieruchomiała na skraju jezdni.
Kierowca sportowego wozu przyhamował tak gwałtownie, że - chociaż zdołał
szczęśliwie uniknąć potrącenia malca i jego czworonożnego pupila - stracił na
moment panowanie nad swoim pojazdem.
Lśniący, ciemnoczerwony wóz jechał siłą rozpędu prosto w kierunku
rowerzystki!
To wszystko trwało sekundę, a co najwyżej parę sekund, ale Lucie miała
wrażenie, że mijają wieki. Mijają wieki lub może nawet tysiąclecia, a ona tkwi
- 1 -
153565455.008.png
na skraju drogi przy swoim rowerze, niezdolna ze strachu - jak w koszmarze
sennym - do wykonania jakiegokolwiek, najdrobniejszego choćby ruchu. Stoi
przy rowerze, w pełni świadoma tego, co się za chwilę stanie, ale pozbawiona
jakichkolwiek możliwości, żeby temu zapobiec. Całkowicie bezbronna stoi i
czeka. Bezczynnie, biernie czeka na atak rozpędzonego ciemnoczerwonego
potwora.
Widzi ognistą maskę samochodu, fantazyjnie przyozdobioną, srebrnym
ornamentem zderzaka, z ażurową osłoną chłodnicy i mieniącymi się w słońcu
reflektorami. Widzi połyskującą w słońcu przednią szybę. I przez tę szybę widzi
nawet pobladłą z przerażenia twarz kierowcy, który nadludzkim wysiłkiem
próbuje wykonać kolejny akrobatyczny manewr i po raz drugi w
kilkusekundowym odstępie czasu zapobiec niebezpiecznej kolizji.
Udało mu się o tyle, że samochód nie staranował Lucie, a tylko,
zakręciwszy się wokół własnej osi, trzepnął ją - z impetem już stosunkowo
niewielkim - tylnym błotnikiem. Rowerzystka wyskoczyła w powietrze niczym
piłka tenisowa uderzona w chwili serwu rakietą, przeleciała łukiem ładnych parę
metrów i opadła bezwładnie na rozpościerający się na skraju parku kwiatowy
klomb.
Przez cały czas była zatrważająco świadoma, co się z nią dzieje. Zdawała
sobie sprawę, że samochód uderzył w jej rower, że zamortyzowana w
nieznacznym tylko stopniu przez wątły opór przedniego rowerowego koła siła
uderzenia wyrzuciła ją w górę, że potem nastąpił krótkotrwały lot, podczas
którego miała niesamowite wrażenie, jakby jej nogi i ręce szybowały osobno, a
nie razem z głową i tułowiem.
Po locie nieuchronnie nastąpił upadek. Bolesny upadek, złagodzony na
szczęście przez sprężystą miękkość kwiatowego podłoża.
Lucie Brownlow leżała wśród bezlitośnie przez nią połamanych, lecz
nadal intensywnie pachnących kwiatów. Przeżyty szok zakłócił sprawność jej
rozumowania, więc przez moment była prawie pewna, że straciła w wypadku
- 2 -
153565455.009.png
życie i właśnie leży na ukwieconych marach... z zamkniętymi, jak przystało na
nieboszczyka, oczyma.
Rozlegający się gdzieś w pobliżu głośny płacz, chóralny, kobiecy i
dziecięcy, jeszcze utwierdził ją w przekonaniu, że nie żyje i już tylko jako duch
uczestniczy we własnej ceremonii pogrzebowej, z udziałem lamentujących
żałobników. Kiedy jednak usłyszała basowe poszczekiwanie, zwątpiła w
słuszność dotychczasowego mniemania. Wciąż półprzytomnie, ale ze wszech
miar logicznie, pomyślała: Pies na pogrzebie? To się przecież nie zdarza!
Zdecydowała się zaryzykować i uchylić zaciśnięte powieki. Ujrzała
pochyloną nad sobą twarz anioła. Nie! Pobladłą twarz ciemnowłosego
mężczyzny o regularnych rysach i szeroko otwartych z przerażenia
szmaragdowych oczach.
Mężczyzna, w którym Lucie natychmiast rozpoznała widzianego tuż
przed wypadkiem przez mgnienie oka, ale w jakiś niepojęty sposób doskonale, z
fotograficzną wręcz dokładnością zapamiętanego kierowcę samochodu, odezwał
się stłumionym, drżącym głosem:
- Wielki Boże! Czy pani żyje? Czy pani mnie słyszy?
Lucie otworzyła oczy nieco szerzej, dając w ten sposób najlepszy dowód,
że nie jest martwa.
- Słyszy mnie pani? - Kierowca powtórzył zadane przed chwilą pytanie,
najwyraźniej chcąc się upewnić, czy ofiara wypadku jest przytomna. - Czy coś
panią boli? Czy jest pani ranna?
- Nie wiem.
Tylko tyle zdołała wykrztusić w odpowiedzi, po czym pogrążyła się na
jakiś czas w ciemności, ciszy i niepamięci.
Straciła przytomność, ale chyba tylko na moment, bo kiedy ją znów
odzyskała, wszystko wokół niej było identyczne, jak przedtem. Kwiaty tak samo
pachniały, wystraszony pies tak samo skomlił i poszczekiwał, zapłakana kobieta
tak samo tuliła do siebie równie zapłakanego chłopca.
- 3 -
153565455.010.png
Jedyna dostrzeżona przez Lucie różnica polegała na tym, że mężczyzna
nie próbował już jej o nic wypytywać, tylko podniesionym ze zdenerwowania
głosem prowadził z kimś rozmowę przez telefon komórkowy.
Po chwili skończył i znów pochylił się nad Lucie. Właściwie - ukląkł przy
niej. Zdjął elegancką sportową marynarkę i zrolował ją w wałek, który następnie
podsunął delikatnie poszkodowanej rowerzystce pod głowę.
- Proszę się nie ruszać - szepnął. - Proszę spokojnie leżeć i o nic się nie
martwić. Ambulans jest już w drodze, właśnie powiadomiłem pogotowie o
wypadku. Policję drogową też. Zaraz będzie tu sanitariusz, udzieli pani
pierwszej pomocy. Proszę spokojnie czekać. Przed fachowymi oględzinami nie
powinna pani zmieniać pozycji.
- To pan prowadził ten wóz? - upewniła się Lucie.
Mężczyzna skinął głową.
- Tak, bardzo mi przykro - potwierdził. Po chwili milczenia dodał
pospiesznie:
- Ale to naprawdę nie ja zawiniłem, proszę pani. Jechałem całkowicie
przepisowo. I nawet niezbyt szybko, znacznie poniżej dopuszczalnej tu
prędkości. Na szczęście.
- Boże, to wszystko moja wina! - zaczęła się potulnie tłumaczyć przed
niezasłużenie poszkodowaną rowerzystką zapłakana kobieta. - Powinnam była
sama prowadzić psa. I pilnować małego, żeby nie bawił się piłką w pobliżu
jezdni.
- Czy chłopcu nic się nie stało? - zapytała Lucie.
- Nic, proszę pani, zupełnie nic. Jest cały i zdrów, dzięki Bogu!
- U niego skończyło się na strachu - odezwał się kierowca. - Gorzej z
panią. Czy coś panią boli?
- Zdaje mi się... że ręka. Tak, chyba tylko ręka, w nadgarstku -
odpowiedziała trochę niepewnie Lucie, dokonawszy w przyspieszonym tempie
swoistego przeglądu poszczególnych części własnego ciała. - Nie czuję, żeby
- 4 -
153565455.011.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin