Abercrombie Joe - Pierwsze prawo 2 - Nim zawisną na szubienicy.rtf

(1480 KB) Pobierz

PIERWSZE
PRAWO

 

Księga druga

 

Nim zawisną na szubienicy

 

Joe Abercrombie

 

PERN 2011


NIM ZAWISNĄ NA SZUBIENICY

Tytuł oryginału: BEFORE THEY ARE HANGED

Copyright © 2007 Joe Abercrombie. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Prawa do wydania polskiego należą do ISA Sp. z o.o., Warszawa 2011.

Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe.

Książka jest chroniona polskim i międzynarodowym prawem autorskim. Jakiekolwiek jej powielanie lub nieautoryzowany użytek jej zawartości jest zabronione bez pisemnej zgody wydawcy lub właściciela praw autorskich.

Ilustracja na okładce: Laura Brett

 

PERN 2011

 

Wydanie I

 

Wydawca: ISA Sp. z o.o.
Tłumaczenie: Jan Kabat
Korekta: Ewa Guttmejer
Skład: KOMPEJ

 

Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:

ISA Sp. z o.o.
Al. Krakowska 110/114, B-80
02-256 Warszawa
tel./fax (0-22) 846 27 59
e–mail: sklepik@isa.pl

 

ISBN: 978-83-7418-222-5

 

Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej:

www.isa.pl


Dla czterech czytelników
Wiecie, o kogo chodzi

             
CZĘŚĆ I

„Powinniśmy wybaczyć
naszym wrogom,
ale nie wcześniej,
nim zawisną na szubienicy”.

 

Heinrich Heine

             
Wielki rozjemca

Piekielna mgła. Wciska się w oczy i człowiek nie widzi dalej niż na kilka kroków. Wciska się w uszy i człowiek nic nie słyszy, a jeśli słyszy, to nie wie, skąd płynie dźwięk. Wciska się w nos i człowiek nie czuje nic z wyjątkiem wilgoci i wody. Piekielna mgła. Przekleństwo zwiadowcy.

Przebyli Biały Nurt kilka dni wcześniej, opuszczając granice Północy i wkraczając do Anglandu; Wilczarz był kłębkiem nerwów. Zapuszczali się na nieznany ląd, w samym środku wojny, która nie była ich sprawą. Oprócz Trójdrzewca żaden z nich nigdy nie opuścił Północy. Może jeszcze oprócz Ponuraka. Nie mówił, gdzie bywał.

Minęli kilka spalonych gospodarstw, jakąś wioskę, w której nie napotkali żywego ducha. Budynki Unii, wielkie i prostokątne. Widzieli ślady koni i ludzi. Mnóstwo śladów, ale nigdy żadnego człowieka. Wilczarz wiedział jednak, że Bethod jest gdzieś niedaleko; jego armia rozlała się szeroką falą po tej krainie, szukając miast, które można spalić, jedzenia, które można ukraść, ludzi, których można zabić. Szukając okazji do niegodziwości wszelkiego rodzaju. Miał zapewne swoich zwiadowców wszędzie. Gdyby schwytał Wilczarza albo któregokolwiek z pozostałych, powróciliby do ziemi, i to niezbyt szybko. Krwawy krzyż na brzuchu, głowy nadziane na włócznie i cała reszta, nad którą nie chciał się zastanawiać.

Gdyby zaś schwytali ich żołnierze Unii, też najpewniej oznaczałoby to śmierć. Toczyła się ostatecznie wojna, a ludzie podczas wojny nie myślą zbyt jasno. Wilczarz nie oczekiwał, że tamci będą tracić czas, starając się odróżnić przyjaźnie nastawionego człowieka Północy od wroga. Życie było najeżone niebezpieczeństwami. Wystarczyło, by komuś puściły nerwy i nieszczęście gotowe; znał to aż za dobrze.

Nietrudno było zatem sądzić, że mgła może się zamienić w sól szarpiącą ranę, by tak rzec.

Skradając się w mroku, zaczął odczuwać pragnienie, więc ruszył ostrożnie przez oślizgłe zarośla w stronę, skąd dobiegało trajkotanie rzeki. Ukląkł tuż nad wodą. Była błotnista, pełna zgnilizny i martwych liści, ale Wilczarz uważał, że odrobina mułu nie sprawi mu już różnicy; był tak brudny, jak tylko może być brudny człowiek. Zaczerpnął wodę dłońmi i napił się. Odezwało się gdzieś westchnienie wiatru, daleko za drzewami, mgła napływała i odpływała na przemian. Właśnie wtedy Wilczarz go zobaczył.

Leżał na brzuchu, z nogami w rzece, górną połową ciała na brzegu. Spoglądali na siebie przez chwilę, obaj szczerze przerażeni i zaskoczeni. Mężczyźnie sterczał z pleców długi kij. Złamane drzewce włóczni. Dopiero wówczas Wilczarz się zorientował, że tamten jest martwy.

Wypluł wodę i podpełzł bliżej, rozglądając się uważnie na boki, by się upewnić, że nikt nie czeka na stosowny moment, by i jemu wbić ostrze w plecy. Zwłoki należały do mężczyzny liczącego jakieś dwa tuziny lat. Płowe włosy, zbrązowiała krew na szarych wargach. Miał na sobie kurtkę podbitą miękkim materiałem, taką, jaką nosi się pod kolczugą. A zatem wojownik. Może maruder, który zgubił swoją kompanię i został śmiertelnie ugodzony. Człowiek z Unii bez wątpienia, ale nic różnił się specjalnie od Wilczarza czy kogokolwiek innego – teraz, gdy był martwy. Każdy trup wygląda z grubsza tak samo.

– Wielki Rozjemca – wyszeptał do siebie Wilczarz, gdyż był w nastroju do posępnych myśli. Tak nazywali ją ludzie wzgórz. To znaczy śmierć. Zrównuje wszelkie różnice. Ludzi Imiennych i będących niczym, na Południu i na Północy. Dopada w końcu wszystkich i każdego traktuje tak samo.

Wydawało się, że ten tutaj jest martwy od niespełna dwóch dni. To oznaczało, że ktokolwiek go zabił, wciąż mógł przebywać w pobliżu, co niepokoiło Wilczarza. Miał teraz wrażenie, że mgła pełna jest dźwięków. Może było to stu zbrojnych, którzy czekali niewidoczni. Może była to tylko rzeka chlupocząca o brzegi. Zostawił zwłoki tam, gdzie leżały, cofnął się chyłkiem między drzewa i zaczął przemykać między pniami drzew, ledwo majaczącymi w szarości.

Potknął się niemal o inne ciało, zakopane do połowy w stercie liści; leżało na plecach z rozrzuconymi rękami. Minął inne, wsparte na kolanach, z dwiema strzałami w boku, z twarzą w ziemi i tyłkiem wypiętym ku górze. Nic ma w śmierci ani krzty godności, to pewne. Wilczarz przyspieszył kroku, przynaglony chęcią powrotu do pozostałych, podzielenia się z nimi tym, co widział. Przynaglony chęcią oddalenia się od tych wszystkich trupów.

Ma się rozumieć, widział ich w życiu mnóstwo, więcej, niżby pragnął, ale nigdy nie czuł się w ich obecności spokojnie. Łatwo jest zrobić z człowieka zwłoki. Znał tysiące sposobów, jak to uczynić. Ale kiedy się to już dokona, nie ma powrotu. Jest się człowiekiem pełnym nadziei, myśli, marzeń. Człowiekiem obdarzonym przyjaciółmi, rodziną, miejscem, z którego pochodzi. A po chwili jest się tylko ziemią. Pomyślał bezwiednie o wszystkich tarapatach, w jakich kiedykolwiek się znalazł, o wszystkich bitwach i walkach, w jakich brał udział. Pomyślał, że ma szczęście, skoro jeszcze oddycha. Diabelne, głupie szczęście. I pomyślał, że nie trwa ono wiecznie.

Biegł teraz niemal. Był nieostrożny. Poruszał się po omacku we mgle jak niedoświadczony chłopak. Nie zastanawiał się, nie węszył w powietrzu, nic nasłuchiwał. Człowiek Imienny, taki jak on, powinien być mądrzejszy, ale nie sposób zachowywać czujności przez cały czas. Nie dostrzegł niebezpieczeństwa.

Coś uderzyło go w bok, mocno, walnęło prosto w twarz. Dźwignął się jakoś, ale ktoś rzucił go kopniakiem na ziemię. Wilczarz walczył, ale kimkolwiek był ten drań, odznaczał się budzącą grozę siłą. Nim zdążył się zorientować, leżał na plecach w błocie i mógł za to winić tylko siebie. Siebie, zwłoki i mgłę. Za szyję złapała go jakaś dłoń i zaczęła się zaciskać na tchawicy.

– Ghrrr – zaskrzeczał, szukając ręki tamtego; pomyślał, że nadszedł ostatni moment. Że wszystkie jego nadzieje obrócą się w ziemię. Wielki Rozjemca zjawił się w końcu i po niego...

Nagle palce przestały się zaciskać.

– Wilczarz? – wyszeptał mu ktoś do ucha. – To ty?

– Ghrrr.

Poczuł, jak dłoń puszcza jego krtań, i wciągnął ze świstem powietrze. Ktoś pociągnął go za kubrak.

– Do diabła, Wilczarz! Mogłem cię zabić!

Teraz rozpoznał ten głos. Czarny Dow, ten łajdak. Wilczarz nie mógł się zdecydować, czy ma być wściekły, że niemal został uduszony, czy szczęśliwy, że wciąż żyje. Słyszał, jak tamten śmieje się z niego. Dźwięk twardy i bezlitosny niczym wołanie kruka.

– Nic ci nie jest?

– Znosiłem już cieplejsze powitania – wydusił z siebie chrapliwie.

– Szczęściarz z ciebie, mogłem powitać cię chłodniej. Znacznie chłodniej. Wziąłem cię za jednego ze zwiadowców Bethoda. Myślałem, że jesteś gdzieś dalej, na zboczu doliny.

– Jak widzisz, myliłeś się – powiedział cicho Wilczarz. – Gdzie pozostali?

– Na wzgórzu, ponad tą przeklętą mgłą. Rozglądają się.

Wilczarz skinął głową w stronę, skąd przybył.

– Są tam trupy. Mnóstwo trupów.

– Mnóstwo, hę? – spytał Dow, jakby uważał, że jego przyjaciel nie wie, co znaczy mnóstwo trupów. – Ha!

– W każdym razie kilka. Ludzie Unii, jak mi się zdaje. Wygląda na to, że doszło tam do walki.

Czarny Dow znów wybuchnął śmiechem.

– Do walki? Tak myślisz?

Wilczarz nie bardzo wiedział, co jego towarzysz przez to rozumie.

* * *

– Kurwa – powiedział.

Stali na szczycie wzgórza, cała piątka. Mgła się przerzedziła, ale Wilczarz niemal żałował, że tak się stało. Zobaczył teraz to, co Dow miał na myśli. Dolina, jak długa i szeroka, zasłana była trupami. Leżały porozrzucane po zboczach, tkwiły między skałami, spoczywały na kolcolistach. Zaściełały trawiaste dno niczym gwoździe, które rozsypały się z worka, poskręcane i połamane na brunatnej grząskiej drodze. Piętrzyły się zwałami niedaleko rzeki i na jej brzegach. Z resztek mgły wyzierały ręce, nogi i połamana broń. Zwłoki były wszędzie. Naszpikowane strzałami, podźgane ostrzami mieczy, porąbane toporami. Wrony nawoływały się skrzekliwie, przeskakując od jednego posiłku do drugiego. To był dla nich dobry dzień. Upłynęło trochę czasu od chwili, gdy Wilczarz widział ostatnio prawdziwe pole bitwy, i obraz ten przywołał ponure wspomnienia. Straszliwie ponure.

– Kurwa – powtórzył. Nic innego nie przychodziło mu do głowy.

– Tak sobie myślę, że ci z Unii szli tą drogą. – Trójdrzewiec marszczył z wysiłkiem czoło. – Tak sobie myślę, że się spieszyli. Próbowali zaskoczyć Bethoda.

– Coś mi się zdaje, że nic spenetrowali dokładnie terenu – zagrzmiał Tul Duru. – Coś mi się zdaje, że to Bethod ich zaskoczył.

– Pewnie była mgła – wtrącił Wilczarz. – Tak jak dzisiaj.

Trójdrzewiec wzruszył ramionami.

– Może. Taka pora roku. W każdym razie byli na drodze, w kolumnie, zmęczeni po całodziennej wędrówce. Bethod zaatakował ich stąd i stamtąd, z grani. Najpierw strzały, żeby się rozproszyli, potem piesi, którzy nacierali z wysoka, wrzeszcząc i gnając na złamanie karku. Unia szybko uległa, jak mi się zdaje.

– Bardzo szybko – zgodził się Dow.

– A potem zaczęła się rzeź. Rozłożyli się na drodze. Za plecami mieli wodę. Nie było dokąd uciekać. Ludzi próbowali zrzucać zbroje albo przepłynąć rzekę w pancerzach. Tłoczyli się, włazili jeden na drugiego, a zewsząd padały strzały. Niektórzy mogli dotrzeć aż do tamtych drzew, ale jak znam Bethoda, trzymał w odwodzie kilku konnych, gotowych wylizać talerz do czysta.

– Kurwa – powtórzył znów Wilczarz; czuł coś więcej niż mdłości. Sam znalazł się kiedyś po stronie rozgromionej i wspomnienie to nie należało do przyjemnych.

– Zgrabnie jak dobra robota igłą – zauważył Trójdrzewiec. – To trzeba przyznać Bethodowi, temu łajdakowi. Zna się na robocie, nie ma co mówić.

– A zatem to koniec, wodzu? – spytał Wilczarz. – Bethod już wygrał?

Trójdrzewiec potrząsnął głową, wolno i z namysłem.

– Jest jeszcze wielu Południowców. Bardzo wielu. Większość żyje za morzem. Powiadają, że jest ich więcej, niż da się zliczyć. Więcej ludzi niż drzew na Północy. Może trochę potrwać, zanim tu dotrą, ale już tu zmierzają. To dopiero początek.

Wilczarz powiódł wzrokiem wzdłuż mokrej doliny, przyglądając się tym wszystkim martwym ludziom na ziemi, skulonym, rozciągniętym i poskręcanym; nie byli niczym więcej niż tylko padliną dla wron.

– Dla niech to kiepski początek.

Dow zwinął język i splunął, tak głośno, jak tylko potrafił.

– Spętani i pozarzynani jak stado owiec! Chcesz tak umrzeć, Trójdrzewiec? Hę? Chcesz stanąć po stronie takich jak oni? Pieprzona Unia! Nie mają pojęcia o wojnie!

Trójdrzewiec przytaknął.

– Więc myślę sobie, że trzeba by ich nauczyć.

* * *

Wokół bramy panował niewyobrażalny ścisk. Były tam kobiety, Wychudzone i wygłodzone. Były dzieci, obdarte i brudne. Byli mężczyźni, starzy i młodzi, pochyleni pod ciężkimi pakunkami lub przyciskający do siebie kurczowo swój dobytek. Niektórzy mieli muły, inni pchali wózki załadowane bezużytecznym sprzętem. Drewniane krzesła, cynowe garnki, narzędzia do uprawy ziemi. Wielu nie miało nic z wyjątkiem nędzy. Wilczarz przypuszczał, że jest jej tu wszędzie pod dostatkiem.

Dławili drogi swoimi ciałami i niepotrzebnym nikomu dobrem. Dławili powietrze błaganiem i złorzeczeniem. Wilczarz wyczuwał strach, gęsty w jego nozdrzach niczym maź. Wszyscy ci ludzie uciekali przed Bethodem.

Rozpychali się bezlitośnie, niektórzy brnęli do przodu, inni zostawali w tyle, gdzieniegdzie ktoś padał w błoto, ale wszyscy parli ku bramie, niczym do matczynego sutka. Tłum jednak nie mógł się nigdzie przedostać. Wilczarz widział ostrza włóczni rzucające blask ponad głowami ciżby, słyszał groźne krzyki. Z przodu byli żołnierze i nie wpuszczali nikogo do miasta.

Nachylił się do Trójdrzewca.

– Wygląda na to, że nie chcą nawet swoich – szepnął. – Myślisz, że z nami będzie inaczej, wodzu?

– Potrzebują nas, to pewne. Pogadamy z nimi, a potem się zobaczy, chyba że masz lepszy pomysł.

– Wrócić do domu i trzymać się od tego z daleka? – mruknął pod nosem Wilczarz, ale podążył posłusznie za Trójdrzewcem w głąb tej kłębiącej się ciżby.

Przeciskali się przez tłum Południowców gapiących się na nich ze zdumieniem. Była wśród nich mała dziewczynka; popatrzyła na Wilczarza wielkimi oczami, ściskając jakąś starą szmatę. Próbował się do niej uśmiechnąć, ale minęły wieki od czasu, gdy miał do czynienia z kimś innym niż twardzi ludzie i twarda stal, więc nie mogło mu to wyjść za dobrze. Dziewczynka uciekła z wrzaskiem i nie ona jedna była przerażona. Ludzie się rozstępowali, przezornie i w milczeniu, kiedy tylko dostrzegali nadchodzącego Wilczarza i Trójdrzewca, choć Północni zostawili broń w obozowisku.

Dotarli do bramy bez trudu, zmuszeni jedynie odepchnąć tego czy owego, żeby się prędzej ruszył. Wilczarz widział teraz żołnierzy, ze dwunastu, stali w szeregu przed bramą, jeden podobny do drugiego. Rzadko widywał tak ciężkie zbroje, jakie nosili ci tutaj, wielkie płachty stali od stóp po czubki głów, wypolerowane do oślepiającego połysku. Twarze przysłonięte hełmami. Byli nieruchomi niczym metalowe filary. Zastanawiał się, jak walczy się z kimś takim, jeśli człowiek jest do tego zmuszony. Nie wyobrażał sobie, by strzała mogła tu wyrządzić jakiekolwiek szkody, nawet miecz, chyba że ugodziłby szczęśliwie w jakieś złącze.

– Potrzebowałbyś do tego topora albo czegoś w tym rodzaju.

– Że co? – syknął Trójdrzewiec.

– Nic.

Nie ulegało wątpliwości, że tu, w Unii, mieli dziwne zapatrywania na walkę. Gdyby wojny wygrywała strona bardziej błyszcząca, już dawno sprawiliby cięgi Bethodowi, rozumował Wilczarz. Szkoda, że to tak nie działa.

Ich wódz siedział pośród swoich podwładnych, za stołem, na którym leżały jakieś skrawki papieru, i był najdziwniejszy z nich wszystkich. Miał na sobie kurtkę w jaskrawoczerwonym kolorze. Dziwne odzienie jak na dowódcę, pomyślał Wilczarz. Łatwo było go trafić z łuku. Wydawał się o wiele za młody na taką robotę. Ledwie sypał mu się zarost, choć jednocześnie sprawiał wrażenie niezwykle dumnego z siebie.

Kłócił się z nim wielki mężczyzna w podartym płaszczu. Wilczarz nadstawił ucha, starając się zrozumieć słowa obcego języka.

– Jestem tu z pięciorgiem dzieci – przekonywał farmer. – I z niczym, czym mógłbym je nakarmić. Co mam robić?

W tym momencie wtrącił się jakiś starzec.

– Jestem osobistym przyjacielem lorda gubernatora, żądam, byś pozwolił mi...

Młodzieniec nie pozwolił skończyć żadnemu z nich:

– Nie obchodzi mnie, kim są twoi przyjaciele, a jeśli chodzi o ciebie, to nie obchodzi mnie, czy masz setkę dzieci! Miasto Ostenhorm pęka w szwach. Lord marszałek Burr zarządził, że każdego dnia można przyjąć tylko dwustu uchodźców, a tylu już wpuściliśmy dziś rano. Sugeruję, byście wrócili jutro. I to wcześnie.

Obaj mężczyźni stali, patrząc bezradnie.

– Tylko dwustu? – warknął farmer.

– Ale lord gubernator...

– Niech was diabli! – wrzasnął młodzieniec, waląc pięścią w stół. – Spróbujcie nalegać, a ja wpuszczę was do miasta! A potem każę powiesić jako zdrajców!

Obu mężczyznom to wystarczyło, wycofali się pospiesznie. Wilczarz zaczął się zastanawiać, czy nie zrobić tego samego, ale Trójdrzewiec już zmierzał w stronę stołu. Chłopak skrzywił się na ich widok, jakby cuchnęli gorzej niż dwie kupy świeżego łajna. Wilczarz tak bardzo by się tym nie przejął, gdyby akurat nie umył się specjalnie na tę okazję. Od miesięcy nie był tak czysty.

– Czego u diabła chcecie? Nie potrzebujemy szpiegów ani żebraków!

– I słusznie – zgodził się Trójdrzewiec cierpliwie. – Ale my nie jesteśmy szpiegami ani żebrakami. Nazywam się Rudd Trójdrzewiec. A ten to Wilczarz. Przyszliśmy pomówić z człowiekiem, który tu dowodzi. Chcemy zaoferować swoje usługi waszemu królowi.

– Zaoferować swoje usługi? – Tamten zaczął krzywić twarz w uśmiechu, w którym nie było cienia przyjaźni. – Wilczarz, powiadasz? Interesujące imię. Trudno mi sobie wyobrazić, w jakich okolicznościach je zyskał.

Przy tej mądrej uwadze pozwolił sobie na złośliwy chichot, a Wilczarz usłyszał, jak pozostali mu zawtórowali. Banda głupców, zawyrokował w myślach, wtłoczonych w swoje dziwaczne stroje i zbroje. Banda głupców, ale nic by nie zyskał, mówiąc to głośno. Dobrze, że Czarny Dow z nimi nie poszedł. Najprawdopodobniej zdążyłby już wypatroszyć tego durnia i przy okazji sprowadzić na nich śmierć.

Młodzieniec nachylił się i przemówił bardzo wolno, jakby zwracał się do dzieci:

– Żaden Północny nie może wejść w obręb miasta, chyba że ma specjalne zezwolenie.

To, że Bethod przekroczył ich granice, wyrzynał armię i wszczynał wojnę na ich ziemiach, nie było, jak widać, wystarczająco specjalne. Trójdrzewiec brnął dalej, ale Wilczarz pomyślał sobie, że jego towarzysz próbuje przedostać się przez głębokie bagno.

– Nie prosimy o wiele. Tylko o jadło i miejsce do spania. Jest nas pięciu, każdy to Człowiek Imienny, wszystko weterani.

– Jego Wysokość ma dostatecznie wielu żołnierzy pod swoimi rozkazami. Brakuje nam jednak mułów. Może zechcielibyście przenosić dla nas dostawy?

Trójdrzewiec znany był ze swej cierpliwości, ale i ona miała swoje granice, i Wilczarz obawiał się, że niewiele jej już zostało. Ten młody głupiec nie miał pojęcia, czym ryzykuje. Rudd Trójdrzewiec nie był człowiekiem, z którym można bezkarnie igrać. Nosił imię, które cieszyło się sławą tam, skąd pochodził. Imię, które budziło w ludziach lęk albo odwagę, w zależności od tego, kim byli. Jego cierpliwość miała swoje granice, ale nie wyczerpała się jeszcze do końca. Na szczęście dla wszystkich.

– Muły, hę? – warknął. – Muły potrafią wierzgać kopytami. Pilnuj, żeby któryś nie kopnął cię w głowę, chłopcze.

Odwrócił się i odszedł tą samą drogą, którą przyszli; przestraszeni ludzie rozstępowali się przed nim, a potem tłum znów się zamknął. Wszyscy krzyczeli jednocześnie, tłumacząc żołnierzom, dlaczego właśnie oni powinni być wpuszczeni do miasta, a inni pozostać na zimnie.

– Nie było to powitanie, na jakie liczyliśmy – mruknął Wilczarz.

Trójdrzewiec nie odpowiedział, szedł tylko przed siebie ze spuszczoną głową.

– Co teraz, wodzu?

Stary wojownik rzucił ponure spojrzenie przez ramię.

– Znasz mnie. Myślisz, że ta pieprzona odpowiedź może mnie zniechęcić?

Wilczarz przypuszczał, że nie.

             
Najlepsze plany

W holu lorda gubernatora Anglandu było zimno. Wysokie ściany krył surowy tynk, rozległa posadzka była zrobiona z chłodnych kamiennych płyt, w ziejącej dziurze paleniska nie było niczego prócz wygasłych popiołów. Jedyną dekorację stanowił wielki gobelin na końcu sali, przedstawiający złote słońce Unii i skrzyżowane młoty Anglandu pośrodku.

Lord gubernator Meed siedział złamany na twardym fotelu przy ogromnym, nagim stole, wpatrując się w przestrzeń i obejmując prawą dłonią nóżkę kielicha z winem. Twarz miał bladą i zapadniętą, jego urzędowa szata była zmięta i poplamiona, rzadkie i siwe włosy w nieładzie. Major West, urodzony i wychowany w Anglandzie, często słyszał, jak mówiono o gubernatorze: silny przywódca, wielka osobowość, niezmordowany obrońca prowincji i jej ludu. Teraz wyglądał jak strzęp człowieka przygniecionego ciężarem wielkiego łańcucha – oznaki urzędu równie pustego i zimnego jak ziejący lodowatym chłodem kominek.

W pomieszczeniu panował chłód, ale atmosfera wydawała się jeszcze chłodniejsza. Pośrodku sali, na szeroko rozstawionych nogach, zaciskając za plecami dłonie o zbielałych kostkach, stał marszałek Burr. Obok zaś major West, sztywny jak kloc, ze spuszczoną głową, wyrzucając sobie, że zdjął wcześniej płaszcz. Tutaj było zimniej niż na dworze, a pogoda wydawała się koszmarna, nawet jak na jesienną porę.

– Napije się pan wina, lordzie marszałku? – mruknął Meed, nie podnosząc nawet wzroku. Jego głos w tej ogromnej przestrzeni sprawiał wrażenie słabego i piskliwego. West niemal wyobrażał sobie, że widzi parę oddechu starego człowieka.

– Nie, lordzie gubernatorze.

Burr marszczył czoło. Robił to bezustannie przez ostatnie miesiące, o ile West mógł sobie przypomnieć. Wydawało się, że jego twarz jest niezdolna do niczego innego. Marszczył czoło, wyrażając tym samym nadzieję, zadowolenie, zdziwienie. Tym razem był to najgłębszy gniew. West przerzucił ciężar ciała ze zdrętwiałej stopy na drugą, starając się pobudzić krążenie krwi; pragnął być gdzie indziej.

– A pan, majorze West? – spytał szeptem lord gubernator. – Zechce się pan napić wina?

West już otworzył usta, by odmówić, ale Burr odezwał się pierws...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin