Grzegorz Babula A To Mistyka Dylemat I Jednostajny szmer pracuj�cych urz�dze� usypia�. Klei� oczy i osnuwa� ca�e cia�o sennym mrowieniem. By�oby to nawet przyjemne, gdyby mo�na zapa�� w drzemk�, uton�wszy w mi�kko wy�cie�anym fotelu. Niestety, chodzi�o o co� wr�cz przeciwnego. Najwa�niejsz� czynno�ci� (nie wiem, czy wolno to tak nazwa�) by�y czujno��. Ba, mia�a to by� czynno�� JEDYNA. Wszelkie dodatki - tarcie oczu, potrz�sanie g�ow�, przeci�ganie si� - by�y moim prywatnym, pozaregulaminowym dzie�em. Od czasu do czasu szczypa�em si� tak�e w policzki. Zasn�� bowiem znaczy�o narazi� si� na ci�kie nieprzyjemno�ci, nie wy��czaj�c rozmowy w cztery oczy z kapitanem, co (jak twierdz� do�wiadczeni) by�o prze�yciem strasznym: Rozmowa ta polega�a g��wnie na milczeniu. Kapitan patrzy� delikwentowi w oczy, jego pe�ne dezaprobaty spojrzenie nape�nia�o winowajc� przejmuj�cymi wyrzutami sumienia, powietrze nabrzmiewa�o d�wi�kami pogrzebowych dzwon�w, a wok� unosi� si� duch antycznej tragedii. Patrzenie w oczy potrafi�o trwa� kwadrans i d�u�ej. Podobno, niekt�rzy nie wytrzymywali i padali na kolana b�agaj�c o wybaczenie, bo spodziewali si� kar straszliwych. Wirowa�y im w g�owach jakie� sceny gilotynowa� czy wbijania na pal. Ja wola�em tego nie pr�bowa�, dlatego te� od trzech godzin sumiennie pe�ni�em wacht�. Ca�a za�oga, opr�cz mnie i Pipa, spa�a, trwa�a bowiem "noc pok�adowa". Moja wachta by�a w�a�ciwie pozbawiona sensu; wszystko przecie� pozostawa�o pod kontrol� elektroniczn� i w razie potrzeby komputery wspomagane robotami (b�d� te� na odwr�t) �wietnie dadz� sobie rad�. By�em wi�c zb�dny. Ale przepisy przepisami i oto siedzia�em tu, w g��wnej sterowni, otrzymawszy polecenie interweniowania w przypadkach NIETYPOWYCH... Nikt nie okre�li�, co to w�a�ciwie oznacza. Czego� "nietypowego" z definicji nie da si� przecie� opisa�. Tak wi�c nasz statek mkn�� w locie rekonesansowym przez pi�tnast� z kolei galaktyk�, a ja oczekiwa�em niezwyk�o�ci. Nic sensacyjnego w naszej trwaj�cej od trzech lat podr�y dotychczas si� nie zdarzy�o. Spotkali�my dziesi�tki typowych cywilizacji, o poziomie przewa�nie ni�szym od naszego, nawi�zali�my mn�stwo przyjaznych kontakt�w, do sukces�w nale�y zaliczy� zawarcie kilku obiecuj�cych kontrakt�w handlowych, co by�o naszym g��wnym celem. Prawd� m�wi�c, kontrakty nie by�y zbyt uczciwe. Paciorki za uran, jak to okre�li� g��wny mechanik. Musieli�my jednak zdobywa� �r�d�a energii dla ogo�oconej z naturalnych zasob�w Ziemi. Teraz jednak wyprawa dobiega�a kresu. "Kolumbowie przestworzy" mieli ju� wkr�tce powr�ci� do domu. Po raz enty zmienia�em pozycj� na fotelu stoj�cym na wprost migocz�cego �wiate�kami pulpitu sterowniczego, gdy w moj� ot�pia�� �wiadomo�� wcisn�� si� jaki� cichy d�wi�k. Z lekka otrze�wia�em. D�wi�k powt�rzy� si�. Dziwny. Jakby j�czenie czy co. Sprawia� wra�enie nie sztucznego, to znaczy mechanicznego, a wr�cz przeciwnie - naturalnego, wydawanego przez cz�owieka lub zwierz�, co z kolei na naszym statku by�o nienaturalne. Dobiega�, jak mi si� wyda�o, z korytarza g��wnego. Zn�w... I jeszcze raz... dr��ce "Eeeee... Eeee". Co� NIETYPOWEGO! Moja wachta nagle nabra�a sensu. Nie by�em tylko pewien, co mam robi�. Czy wolno mi opu�ci� sterowni�? Regulamin tego nie precyzowa�. Kolejna fala poj�kiwa� spowodowa�a, �e zerwa�em si� na r�wne nogi i wyszed�szy ze sterowni, ruszy�em w kierunku g��wnego korytarza. Tajemniczy g�os zyskiwa� na sile. Doszed�em do zakr�tu, za kt�rym, jak przypuszcza�em, znajdowa�o si� �r�d�o d�wi�ku, i ostro�nie wysun��em g�ow� zza framugi. W md�ym �wietle �ar�wek pracuj�cych na nocnym zasilaniu dostrzeg�em o kilkana�cie krok�w pochylon� ludzk� sylwetk�. By� to Pip ze swoj� nieod��czn� szczotk�. U jego n�g porusza� si� ma�y, bia�y ob�oczek. Wyszed�em zza rogu i staraj�c si� st�pa� jak najciszej, powoli zbli�a�em si� do odwr�conego ode mnie ty�em Pipa. Wzrok mia�em wbity w jego ma�ego towarzysza. Po kilku krokach zatrzyma�em si�. Cz�� zagadki wyja�nia�a si�. Ale tylko cz��. Dziwnym odg�osem by�o beczenie. Pip g�aska� male�kiego baranka. Chrz�kn��em. Pip drgn��, wyprostowa� si� i spostrzeg�szy mnie przybra� postaw� zasadnicz�. Szczotk�, niby karabin, przycisn�� do ramienia. Baranek nie zwr�ci� na mnie uwagi. - Co to jest, Pip? - zada�em pytanie, kt�re zaraz wyda�o mi si� idiotyczne. Wiedzia�em przecie�, co to jest. - Barrranek!!! - rykn�� s�u�bi�cie Pip wytrzeszczaj�c na mnie oczy i pochyli� si� lekko do przodu, okazuj�c w ten spos�b ch�� odpowiedzi na dalsze pytania. - A czemu on tak beczy? - zapyta�em bezradnie. - Beczy, bo zgubi� mamusi�! - wyja�ni� Pip. - Jak� mamusi�? - Baranic� - zameldowa� Pip i dla podkre�lenia wagi wypowiedzi trzasn�� obcasami. - Chyba owc� - poprawi�em bezwiednie. - Tak jest, owc�! - jeszcze jedno trza�ni�cie butami plus salutowanie do nie istniej�cej czapki. By� pe�en dobrych ch�ci, ale dalsze wypytywanie nie mia�o sensu. Pip mia� umys�owo�� kilkuletniego dziecka. Zosta� zatrudniony na statku w charakterze sprz�tacza i spe�nia� swoje obowi�zki sumiennie. Nie umia� jednak obs�ugiwa� �adnych urz�dze� mechanicznych, w swej pracy pos�ugiwa� si� wy��cznie szczotk� i dlatego sprz�tanie zajmowa�o mu trzy razy wi�cej czasu ni� powinno. Wszyscy go lubili, by� pracowity i do przesady uczynny, ale nikt nie pr�bowa� prowadzi� z nim dyskusji. Tote� przerwa�em wypytywanie i pochyli�em si� nad barankiem. Ten przestraszy� si� mojego ruchu; odwr�ci� si� nagle i z �a�osnym bekiem umkn�� w g��b statku. Pip popatrzy� na mnie z pretensj� i niezdarnie salutuj�c, r�wnie� wykona� obr�t i pobieg� za nim. Znikli za za�omem korytarza i tylko przez chwil� jeszcze s�ysza�em stukot drobnych kopytek i zag�uszaj�cy go �omot bucior�w Pipa. Sta�em jaki� czas znieruchomia�y, zdarzenie by�o przecie� nieprawdopodobne - �ywe zwierz� na statku kosmicznym. Fakt pozostawa� jednak faktem, nigdy nie cierpia�em na halucynacje. Teraz za� czeka�o mnie najgorsze. Musia�em z�o�y� meldunek dow�dcy. Par� minut p�niej wciska�em przycisk interkomu. G�os kapitana by� zaspany, lecz stanowczy: - Dow�dca, s�ucham! - Tu dy�urny, panie kapitanie. Zdarzy�o si� co� nie przewidzianego, dlatego o�mielam si� pana niepokoi�. W innym przypadku nigdy bym si� nie odwa�y� po nocy... - Mo�e by�cie sko�czyli z tym wersalem, Grandmer - przerwa� mu sucho kapitan. - M�wcie do rzeczy. A w og�le mogliby�cie si� dok�adniej przedstawia�. Dlaczego ja musz� si� domy�la� po g�osie, kto m�wi? - To z nerw�w, panie kapitanie - zaczyna�em si� poci�. - Nie bardzo wiem, co to s� nerwy - g�os p�yn�cy z g�o�nika osadza� si� szronem na �cianach. - Powiecie w ko�cu, o co chodzi? - Tak jest, panie kapitanie. Stwierdzi�em przed chwil� obecno�� baranka na pok�adzie. - Czego?! - Baranka - powt�rzy�em. - Takiej ma�ej owieczki. - Wiem, co to jest baranek. Nie musicie mi tego t�umaczy� zasycza� kapitan. - Czy wy si� dobrze czujecie, poruczniku? Co to za �arty? - To prawda, panie kapitanie. Widzia�em go na g��wnym korytarzu. Pip r�wnie�. W�a�nie pobieg� za nim. - Pip? - �wietnego sobie �wiadka dobrali�cie, Grandmer. Nadzwyczaj wiarygodnego - jego sarkazm wprost przygwa�d�a� mnie do fotela. - Wi�c kto w�a�ciwie za kim pobieg�? Baranek za Pipem? - Nie, Pip za barankiem - pospieszy�em z wyja�nieniem. - Rozumiem. Tak wi�c nikt wi�cej tego baranka nie widzia�. Taaak... Pos�uchajcie, Grandmer - g�os kapitana podejrzanie z�agodnia�. - Ja za chwil� si� ubior�, zejd� tam do was i je�eli poczuj� najmniejszy zapach alkoholu, to b�dziecie przeklina� moment, w kt�rym wasza mamusia od�o�y�a pigu�ki antykoncepcyjne. Suchy trzask z g�o�nika oznajmi� koniec po��czenia. Westchn��em ci�ko. Teraz pozostawa�o mi tylko oczekiwanie na przyj�cie dow�dcy. Co b�dzie dalej, trudno mi by�o sobie wyobrazi�. A nu� mi si� to przy�ni�o? Zrezygnowany, przesuwa�em wzrok po wska�nikach na pulpicie. Nagle co� mnie zastanowi�o. Higrometr wskazywa� najni�szy, alarmowy poziom. Nawil�acze pracowa�y pe�n� par�, w dos�ownym tego s�owa znaczeniu, a mimo to wilgotno�� powietrza by�a minimalna. Ca�a woda wprowadzana do naszej ma�ej atmosfery znika�a nie wiadomo gdzie. By�o to zastanawiaj�ce, ale nie niebezpieczne. Niemniej jednak przyczyn� nale�a�o wykry�. Nie zd��y�em si� nad tym zjawiskiem zastanowi�, gdy� do sterowni wpad� kapitan. Jego zje�one rude brwi nie wr�y�y nic dobrego. Zbli�y� si� do mnie na odleg�o�� wyci�gni�tej r�ki i rozszerzonymi nozdrzami g��boko wci�ga� powietrze. - Nic nie pi�em, panie kapitanie - wyja�ni�em. - Tego jeszcze nie jestem pewien - brzmia�a z�owroga odpowied�. - No, i gdzie wasz baranek, poruczniku? - Na g��wnym korytarzu. Tylko tam go nie ma. - Nadzwyczajna odpowied�, Grandmer. Niezwykle logiczna i inteligentna. Czy wasz przyjaciel Pip nie ma na was zbyt du�ego wp�ywu? - To nie jest m�j przyjaciel - protestowa�em rozpaczliwie. - Nie lubicie go? - kapitan za�o�y� r�ce na plecy i zacz�� si� ko�ysa� na obcasach. - Lubi�, ale... - Cisza!! - krzykn�� nagle kapitan i odwr�ciwszy g�ow� ku drzwiom, uni�s� r�k� nakazuj�c mi natychmiastowe zamilkni�cie. Zastyg� w bezruchu, nas�uchuj�c czego�. Ja te� to us�ysza�em. Z korytarza dobiega�y g�uche �omoty, rytmiczne postukiwanie, odg�osy szurania - chyba po �cianie - i ca�a masa innych, nie s�yszanych nigdy na statku d�wi�k�w. Kapitan Craig wpatrywa� si� z napi�ciem w zamkni�te drzwi, wreszcie powiedzia� nie patrz�c na mnie: - Ja sam sprawdz�, co si� tam dzieje. Wy zosta�cie, Grandmer. Jako� nie mam dzisiaj do was zaufania. Wyszed�, a ja oczekiwa�em w napi�ciu na jego powr�t. By�em przekonany, �e nast�pi� dalszy ci�g "baranka". D�ugo to nie trwa�o. Po kilku sekundach Craig wpad� jak bomba do sterowni i gwa�townie zatrzasn�� za sob� drzwi. By� blady. Najwyra�niej co� nim wstrz�sn�o. - Natychmiast w��czcie alarm. Dla ca�ej za�ogi - wyszepta� chrapliwie. - Na mi�o�� bosk�, co si�... - Czy ja co� powiedzia�em? - podni�s� g�os...
Msyogi