Zew Cthulhu.doc

(167 KB) Pobierz
Zew Cthulhu

Zew Cthulhu

(The Call Of Cthulhu)

by H. P. Lovecraft

Tlumaczenie: Ryszarda Grzybowska

 

 

Nie jest wykluczone, ze sa pozostalosci tych wielkich

sił i istot... pozostałosci bardzo odległego okresu,

kiedy... świadomość wyrażała się, być może, w

kształtach i formach dawno już zanikłych, jeszcze przed

zalewem rozwijającej się ludzkości... formach,

o których tylko poezja i legenda zachowały przelotne

wspomnienie, zwąc je bogami, potworami, mitycznymi

istotami wszelkiego gatunku i rodzaju...

 

Algernon Blackwood

 

 

 

I. Horror w glinie

Wydaje mi sie, ze największym dobrodziejstwem na tym świecie jest fakt, ze umysł ludzki nie jest w stanie skorelować całej swej istoty. Żyjemy na spokojnej wyspie ignorancji pośród czarnych mórz nieskończoności i wcale nie jest powiedziane, ze w swej podróży zawędrujemy daleko. Nauki - a każda z nich dąży we własnym kierunku - nie wyrządziły nam jak dotąd większej szkody; jednakże pewnego dnia, gdy połączymy rozproszoną wiedze, otworzą się przed nami tak przerażające perspektywy rzeczywistości, a równocześnie naszej strasznej sytuacji, ze albo oszalejemy z powodu tego odkrycia, albo uciekniemy od tego śmiercionośnego światła przenosząc się w spokój i bezpieczeństwo nowego mrocznego wieku.

Teozofowie w swoich domniemaniach wskazują na niesamowity ogrom kosmicznego cyklu, w którym nasz świat i rasa ludzka to tylko wydarzenia przejściowe. Napomykają o dziwnych pozostałościach stosując określenia, które zmroziły by krew w żyłach, gdyby nie zamaskowano ich łagodnym optymizmem. Ale to nie teozofowie przyczynili się do mego przelotnego zetknięcia się z zakazanymi eonami, które przeszywaja mnie dreszczem, gdy o nich mysle, i przyprawiaja niemal o szalenstwo, gdy o nich snie. Zetkniecie sie z nimi, tak jak i z wszystkimi przejawami straszliwej prawdy, nastapilo w momencie przypadkowego laczenia calkiem róznych rzeczy - wiadomosci z gazety i notatek zmarlego profesora. Mam nadzieje, ze juz nikt wiecej nie bedzie sie tym zajmowal; jedno jest pewne, ze jesli bede zyl, nigdy swiadomie nie dostarcze ogniwa do tego strasznego lancucha. Mysle, ze profesor takze zamierzal zachowac milczenie odnosnie tej czesci, która byla mu znana, i ze zniszczylby swoje notatki, gdyby nie zabrala go nagla smierc.

Moja znajomosc tej sprawy datuje sie od przelomu 1926 i 1927 roku, a konkretnie od smierci wujecznego dziadka, George'a Gammela Angella, emerytowanego profesora jezyków semickich w Brown University, Providence, Rhode Island. Profesor Angell byl powszechnie cenionym autorytetem w dziedzinie starozytnych zapisów i czesto zasiegali jego opinii dyrektorzy najslawniejszych muzeów; tak wiec jego odejscie w wieku dziewiecdziesieciu dwóch lat upamietnilo sie wielu znakomitym osobom. Jednakze tajemnicze okolicznosci jego smierci wzbudzily szerokie zainteresowanie wsród miejscowej ludnosci. Profesor zmarl wracajac z Newport; nagle sie przewrócil, jak powiadaja swiadkowie, potracony przez Murzyna, wygladajacego na marynarza, który wylonil sie z jednego z tych dziwnych mrocznych zaulków na stromym zboczu wzgórza, przez które wiodla krótsza droga do domu zmarlego profesora na Williams Street. Lekarze nie znalezli zadnych obrazen, a po burzliwej naradzie doszli do wniosku, ze przyczyna smierci byly dziwne zmiany patologiczne w sercu, spowodowane szybkim wejsciem starszego czlowieka na wzgórze. Wtedy nie widzialem powodu, by miec odmienne zdanie, z czasem jednak zrodzila sie we mnie watpliwosc, a nawet cos wiecej niz watpliwosc.

Jako spadkobierca i egzekutor mojego wujecznego dziadka - byl bowiem bezdzietnym wdowcem - mialem obowiazek przejrzec dokladnie wszystkie jego dokumenty. W tym celu przewiozlem caly komplet jego akt i skrzyneczek do mego domu w Bostonie. Duza czesc materialu, który polaczylem w jedna calosc, zostanie pózniej opublikowana prze Amerykanskie Stowarzyszenie Archeologiczne, oprócz zawartosci jednej skrzyneczki, która wydala mi sie niezwykle zagadkowa i której nie mialem ochoty ujawniac przed innymi. Byla zamknieta i nie moglem znalezc kluczyka, az wpadlem na pomysl, by obejrzec dokladnie pierscien, który profesor nosil zawsze w kieszeni. Udalo mi sie ja otworzyc, ale wtedy stanalem przed jeszcze wieksza i jeszcze trudniejsza do pokonania przeszkoda. Bo i cóz miala znaczyc dziwna plaskorzezba w glinie, bezladne zapiski i jakies wycinki? Czyzby mój wuj na starosc stal sie wyznawca najbardziej wyrafinowanej szarlatanerii? Postanowilem odszukac ekscentrycznego rzezbiarza, który byl odpowiedzialny za to oczywiste zaklócenie spokoju umyslowego starego czlowieka.

Plaskorzezba byla nierównym prostokatem o wymiarach piec na szesc cali, a grubosci okolo jednego cala; niewatpliwie nowoczesnie zaprojektowana, zostala jednak wykonana w sposób daleki od nowoczesnej techniki i koncepcji. Bo choc rozliczne i szalencze sa fantazje futuryzmu i kubizmu, nieczesto odtwarzaja one tajemnicza regularnosc, jaka sie kryje w prehistorycznych zapisach. A z pewnoscia ta rzezba kryla w sobie jakies zapisy; jednakze moja pamiec, chociaz posiadalem wnikliwa znajomosc dokumentów i zbiorów mego wuja, zawodzila mnie i w zaden sposób nie moglem zidentyfikowac tego szczególnego przypadku ani nawet domyslac sie jego odleglej przynaleznosci.

Oprócz zupelnie oczywistych hieroglifów, byla tam tez figura niewatpliwie obrazkowa w zamierzeniu, choc jej impresjonistyczne wykonanie uniemozliwialo odczytanie jakiejkolwiek koncepcji. Zdawala sie byc jakims potworem albo symbolem przedstawiajacym potwora, o ksztalcie, który tylko schorzala wyobraznia mogla wymyslic. Jezeli powiem, ze moja cokolwiek ekstrawagancka wyobraznia podsuwala mi jednoczesnie obrazy osmiornicy, smoka i karykatury czlowieka, nie bede niewierny duchowi tej plaskorzezby. Gabczasta, zakonczona mackami glowa wienczyla groteskowa i pokryta luskami figurke ze szczatkami skrzydel, ale najbardziej szokujacy i przerazajacy byl jej ogólny zarys. Tlo tej figurki przypominalo cyklopowa architekture.

Pismo towarzyszace tej osobliwosci, poza stosem wycinków gazetowych, wyszlo spod reki profesora Angella i to w ostatnich czasach, nie mialo ambicji stylu literackiego. Zasadniczy dokument nosil naglówek "KULT CTHULHU", starannie wypisany drukowanymi literami, zeby uniknac blednego odczytania niespotykanego slowa. Manuskrypt zostal podzielony na dwa dzialy, z których pierwszy byl zatytulowany "1925 - Sen i rozprawa na temat snu H. A. Wilcoxa, Thomas St. 7 Providence, R.I.", a drugi "Opowiesc inspektora Johna R. Legrasse, Bienville St. 121, Nowy Orlean, La., w 1908 roku A. A. S. Mtg. - Notatki na temat Same i prof. Webba sprawozdanie". Jedne rekopisy byly krótkie i pobiezne, inne zawieraly opowiesci dziwnych snów róznych osób, jeszcze inne znów cytaty z teozoficznych ksiag i czasopism (zwlaszcza z Atlantis i Lost Lemuria), a pozostale zawieraly komentarze na temat dlugotrwalych sekretnych stowarzyszen i tajemnych kultów, z odniesieniem do fragmentów mitologicznych i antropologicznych ksiazek zródlowych, takich jak "Zlota galaz" Frazera oraz "Kult wiedzm w Zachodniej Europie" Miss Murray. Wycinki odnosily sie glównie do outr, schorzen umyslowych i objawów szalenstwa lub manii przesladowczych z okresu wiosny 1925.

Pierwsza czesc glównego manuskryptu zawierala szczególnie niezwykla opowiesc. Okazuje sie, ze 1 marca 1925 roku szczuply, ciemnowlosy mlodzieniec o neurotycznych cechach, ogromnie podniecony, zlozyl profesorowi Angellowi wizyte przynoszac z soba osobliwa plaskorzezbe w glinie, która wtedy byla jeszcze mokra, swiezo wykonana. Okazal wizytówke z nadrukiem Henry Anthony Wilcox i wuj rozpoznal w nim najmlodszego syna znanej mu szacownej rodziny, studiujacego rzezbe w Szkole Modelarskiej w Rhode Island, a mieszkajacego samotnie w budynku Fleur-de-Lys w poblizu uczelni. Wilcox byl mlodziencem niezwyklym, uwazanym za geniusza, ale troche ekscentrycznym i od dziecinstwa zwracal na siebie uwage opowiadaniem dziwnych historii i dosc osobliwych snów. Sam okreslal siebie jako "psychicznie nadwrazliwego", ale stateczni mieszkancy starego handlowego miasta powiadali, ze jest po prostu "dziwny". Nigdy nie wlaczal sie w zycie otoczenia, az w koncu stopniowo przestano go w ogóle dostrzegac i znany byl tylko nielicznej grupie estetów z innych miast. Nawet Klub Artystyczny w Providence, usilujacy za wszelka cene zachowac swój konserwatyzm, uznal go za przypadek calkiem beznadziejny.

Z okazji tej wizyty, jak podawal manuskrypt profesora, rzezbiarz zwrócil sie z bezceremonialna prosba do gospodarza, jako znawcy archeologii, o zidentyfikowanie hieroglifów na plaskorzezbie. Mówil w jakis senny, sztuczny sposób, w którym czulo sie poze i odpychajaca ukladnosc; mój wuj odpowiadajac zareagowal dosc ostro, bo wyrazna swiezosc rzezby mogla swiadczyc o pokrewienstwie ze wszystkim, tylko nie z archeologia. Odpowiedz mlodego Wilcoxa, która wywarla takie wrazenie na wuju, ze zapamietal ja i zapisal doslownie, byla wprost fantastyczna i poetycka, co zapewne cechowalo tez cala z nim rozmowe, a co ja uznalem za wielce dla niego charakterystyczne. Powiedzial: "Bo rzeczywiscie jest nowa, jako ze wykonalem ja wczoraj w nocy sniac o dziwnych miastach, a sny sa starsze niz zadumany Tyr, pograzony w kontemplacji Sfinks czy opasany ogrodami Babilon".

I wtedy to rozpoczal te zawila opowiesc, która nagle zbudzila uspiona pamiec i goraczkowe zainteresowanie wuja. Ubieglej nocy mialo miejsce lekkie trzesienie ziemi, najbardziej odczuwalne w Nowej Anglii na przestrzeni kilku lat, co zywo pobudzilo wyobraznie Wilcoxa. Odpoczywajac zapadl w przedziwny sen o wielkich miastach Cyklopów zbudowanych z bloków Tytana i siegajacych nieba monolitów, które ociekaly zielonym szlamem i zialy groza tajemniczego horroru. Wszystkie sciany i kolumny pokryte byly hieroglifami, a z jakiegos nieokreslonego miejsca na dole dobywal sie glos, który nie byl glosem; chaotyczne doznanie, które tylko fantazja mogla przetworzyc w dzwiek, a które on usilowal przekazac za pomoca prawie nie do wymówienia galimatiasu liter: "Cthulhu fhtagn".

Ten werbalny galimatias stal sie kluczem do wspomnienia fascynujacego i niepokojacego dla profesora Angella. Wypytal rzezbiarza o wszystko z naukowa dokladnoscia i w wielkim skupieniu przyjrzal sie plaskorzezbie, która Wilcox wykonal podczas snu, zziebniety, tylko w pizamie, i nad która obudzil sie w kompletnym oszolomieniu. Wuj skladal wine na swój wiek - Wilcox potem zeznal - za to, ze tak powoli rozpoznal zarówno hieroglify, jak i obrazkowy wzór. Wiele jego pytan wydalo sie gosciowi zupelnie bez zwiazku, zwlaszcza te, w których usilowal powiazac wzór z kultami albo spolecznosciami; Wilcox nie mógl tez zrozumiec coraz to powtarzajacych sie obietnic milczenia, jakie mu skladal profesor w zamian za przyjecie na czlonka jakiegos rozpowszechnionego mistycznego czy poganskiego stowarzyszenia religijnego. Kiedy profesor Angell przekonal sie, ze rzezbiarz naprawde nie ma pojecia o kultach ani systemach tajemnej wiedzy, zwrócil sie do niego z prosba, aby zdawal mu relacje ze wszystkich swych snów. To zaowocowalo, bo w manuskrypcie sa opisy codziennych wizyt mlodego czlowieka, podczas których snul zdumiewajace opowiesci o swoich nocnych wizjach. Dominowal w nich straszny widok ciemnych, ociekajacych szlamem kamieni, oraz podziemny glos albo jakas informacja przekazywana monotonnie w sposób zagadkowy i pozbawiony sensu, dajacy sie okreslic tylko jako belkot. Dwa dzwieki powtarzane najczesciej mozna oddac za pomoca tych liter: "Cthulhu" i "R'lyeh".

23 marca, jak bylo dalej w manuskrypcie, Wilcox sie nie zjawil; po przeprowadzeniu wywiadu w miejscu zamieszkania okazalo sie, ze zapadl na jakas dziwna goraczke i rodzina zabrala go do domu na Waterman Street. Krzyczal przez cala noc, budzac wszystkich w tym budynku, na przemian to tracac swiadomosc, to popadajac w delirium. Wuj natychmiast zatelefonowal do rodziny i bacznie od tej pory obserwowal ten przypadek; odwiedzal tez czesto doktora Tobeya na Thayer Street, który opiekowal sie pacjentem. Rozgoraczkowany umysl Wilcoxa krazyl wokól jakichs dziwnych spraw, a doktor mówiac o tym az sie wzdrygal. Byly wiec opowiesci o jego dawnych snach, ale i o jakiejs przedziwnej wielkiej rzeczy na "milowych wysokosciach", która tam chodzi albo sie snuje dookola. Nigdy nie okreslil wyraznie tego obiektu, ale szalone slowa, jakie wypowiadal od czasu do czasu, powtórzone przez doktora Tobeya, przekonaly profesora, ze jest on identyczny jak owo nieokreslone monstrum, które chcial odtworzyc w rzezbie podczas snu. Wzmianki o tym obiekcie, wedle doktora, byly zawsze wstepem do letargu, w jaki popadal mlody czlowiek. Dziwna rzecz, ale jego temperatura niewiele przekraczala granice normy, natomiast stan ogólny swiadczyl raczej o autentycznej goraczce niz o jakimkolwiek zaklóceniu umyslowym.

2 kwietnia, okolo trzeciej po poludniu, ustapily wszelkie symptomy choroby Wilcoxa. Usiadl prosto na lózku, zdziwil sie swoja obecnoscia w domu, nieswiadom zupelnie tego, co zdarzylo sie we snie czy na jawie od 22 marca. Lekarz orzekl, ze stan jego zdrowia jest juz dobry i Wilcox wrócil po trzech dniach do swojego mieszkania; ale tez i przestal byc pomocny profesorowi Angellowi. Wraz z powrotem do zdrowia zniknely wszelkie slady dziwnych snów i mój wuj przestal prowadzic notatki z jego nocnych wizji po tygodniu bezcelowych i nie zwiazanych z tematem sprawozdan z najzupelniej normalnych snów.

Tu sie konczyla pierwsza czesc manuskryptu, lecz wzmianki odnoszace sie do pewnych rozproszonych zapisków dostarczyly mi duzo materialu do myslenia - w gruncie rzeczy tak duzo, ze tylko wrodzony sceptycyzm, ksztaltujacy wtedy moja filozofie, moze byc odpowiedzialny za ciagla nieufnosc w stosunku do artysty. Wspomniane notatki byly opisem snów rozmaitych osób z tego samego okresu, w którym mlody Wilcox skladal tak dziwne wizyty. Mój wuj, wydaje sie, szybko rozwinal ogromny, na szeroka skale zakrojony wywiad posród niemal wszystkich przyjaciól, do których mógl bez posadzenia o zuchwalstwo zwrócic sie z prosba o relacje z ich snów z podaniem daty co ciekawszych sennych wizji z przeszlosci. Na prosbe te reagowano w rózny sposób, jednakze spotkal sie ze znacznie wiekszym odzewem niz kazdy przecietny czlowiek posiadajacy do pomocy sekretarke. Korespondencja w wersji oryginalnej nie zachowala sie, ale jego notatki byly dokladnym i naprawde wiele znaczacym sprawozdaniem. Relacje przecietnych ludzi ze sfer towarzyskich i biznesu - stanowiacych tradycyjna "sól ziemi" Nowej Anglii - okazaly sie prawie zupelnym fiaskiem, jednak pojedyncze przypadki niespokojnych, acz nie sprecyzowanych impresji nocnych pojawiaja sie tu i ówdzie, zawsze miedzy 23 marca a 2 kwietnia - w okresie delirium mlodego Wilcoxa. Naukowcy byli troche pod ich wiekszym wplywem, choc dosc niejasny opis czterech przypadków nasuwa przelotne obrazy dziwnych krajobrazów, a jeden wspomina o leku przed czyms wykraczajacym poza przyjete granice wyobrazni.

To od artystów i poetów nadeszly owe trafne odpowiedzi i jestem przekonany, ze rozpetalaby sie panika, gdyby byli w stanie porównac zanotowane uwagi. W tej jednak sytuacji, z powodu braku oryginalnych listów, uznalem, ze kompilator musial zadawac wiodace pytania albo tez sam zredagowal listy bedace swiadectwem tego, co skrycie postanowil zobaczyc. Dlatego tez wciaz czulem, ze Wilcox w pewnym stopniu swiadom wszystkich danych bedacych od dawna w posiadaniu mego wuja, okpiwal starego naukowca. Odpowiedzi estetów stanowily bulwersujaca opowiesc. Miedzy 28 lutego a 2 kwietnia ogromna wiekszosc z nich snila o dziwnych rzeczach, a nasilenie tych snów znacznie narastalo w okresie delirium rzezbiarza. Ponad jedna czwarta sposród tych, którzy cokolwiek donosili, opisywala sceny i dzwieki niewiele odbiegajace od tych, które podawal Wilcox, a poniektórzy zwierzali sie z przeszywajacego ich leku przed ogromna i jakas nieslychana rzecza widziana pod koniec snu. Jeden przypadek, szczególnie podkreslany w tym opisie, byl bardzo smutny. Jego obiekt, powszechnie znany architekt sklaniajacy sie ku teozofii i okultyzmowi, ulegl gwaltownemu napadowi szalenstwa w okresie delirium Wilcoxa i po kilku miesiacach wyzional ducha wolajac bez ustanku, aby go ocalono przed jakims zbieglym z piekiel stworem. Gdyby wuj opatrywal owe przypadki imieniem, zamiast poslugiwac sie tylko cyfra, podjalbym osobiscie badania w celu potwierdzenia ich wiarygodnosci; w tej jednakze sytuacji udalo mi sie natrafic na slad ledwie kilku przypadków. Ale te byly dokladnie opisane. Czesto zastanawialem sie, czy wszystkie osoby, które profesor wypytywal, byly równie zaskoczone, jak te tu opisane. Dobrze sie sklada, ze zadne wyjasnienie do nich nie dotrze.

Wycinki prasowe, jak juz wspomnialem, wskazywaly na przypadki paniki, obledu i ekscentrycznosci w danym okresie. Profesor Angell zatrudnil chyba cale biuro wycinków prasowych, bo liczba notatek byla wprost niesamowita, a zródla rozproszone po calej kuli ziemskiej. Tu oto bylo samobójstwo noca w Londynie, czlowiek spiacy samotnie, krzyknawszy przerazliwie, wyskoczyl przez okno. Inny wycinek cytowal zaskakujacy list do wydawcy gazety w Poludniowej Ameryce, w którym jakis fanatyk przepowiada straszna przyszlosc na podstawie makabrycznej wizji sennej. Przeslane wycinki z Kalifornii opisuja kolonie teozofów odzianych en masse w biale szaty, dla jakiegos chwalebnego spelnienia zyczen, które nigdy sie nie ziszcza, podczas gdy wycinki z Indii mówia niejasno o niepokoju tamtejszych mieszkanców, jaki zauwazono pod koniec marca. Na Haiti nasilaja sie orgie czarnoksiezników, zas afrykanska forpoczta donosi o zlowieszczych rozruchach. Amerykanscy inspektorzy na Filipinach stwierdzaja, ze pewne plemiona sprawiaja im klopoty w tym czasie, a noca z 22 na 23 marca nowojorska policje atakuja rozhisteryzowani Lewantynczycy. W zachodniej czesci Irlandii wystepuja zamieszki i kraza rózne legendy, natomiast pelen fantazji malarz, Ardois-Bonnot, wystawia bluznierczy obraz "Pejzaz ze snu" na paryskim wiosennym wernisazu 1926 roku. A tak liczne klopoty zanotowano w zakladach dla psychicznie chorych, ze chyba tylko cudem lekarska korporacja nie dostrzegla dziwnego paralelizmu i nie wyciagnela mistycznych wniosków. Ogromny stos wycinków; a ja w tym czasie prawie nie dostrzegalem swego zimnego racjonalizmu, z jakim odkladalem je na bok. Bylem jednak wtedy przekonany, ze Wilcox znaj juz wczesniej sprawy, o jakich wspomina profesor.

II. Opowiesc inspektora Legrasse

Dawniejsze sprawy, z powodu których sen rzezbiarza i jego plaskorzezba staly sie kwestia tak wielkiej wagi dla mego wuja, sa tematem drugiej czesci obszernego manuskryptu. Okazuje sie, ze niegdys profesor Angell ujrzal piekielne zarysy niesamowitego potwora, glowiac sie nad jakimis nieznanymi hieroglifami, i uslyszal zlowieszcze sylaby, które mozna bylo odtworzyc tylko jako "Cthulhu"; a wszystko w tak pelnym zametu i strasznym powiazaniu, ze trudno sie dziwic, iz molestowal mlodego Wilcoxa pytaniami i domagal sie szczególowych danych.

To wczesniejsze zdarzenie mialo miejsce w 1908 roku, siedemnascie lat temu, podczas dorocznego zebrania Stowarzyszenia Amerykanskich Archeologów w St. Louis. Profesor Angell, stosownie do swego autorytetu i osiagniec naukowych, spelnial czolowa role we wszystkich rozwazaniach, byl tez jednym z pierwszych, do którego zglosilo sie kilka osób spoza stalego grona, jako do wybitnego przedstawiciela tego zebrania, z prosba o prawidlowa odpowiedz na ich pytania i fachowe rozwiazanie nurtujacych ich problemów.

Glównym przedstawicielem grona outsiderów, który zreszta wkrótce stal sie centralnym obiektem zainteresowania calego zgromadzenia, byl mezczyzna w srednim wieku, o dosc pospolitym wygladzie, który przyjechal az z Nowego Orleanu, aby zdobyc pewne informacje, raczej szczególnej natury, nieosiagalne w zadnym z lokalnych zródel. Nazywal sie John Raymond Legrasse i byl inspektorem policji. Przywiózl ze soba przedmiot bedacy celem tej wizyty, groteskowa, budzaca odraze i niewatpliwie bardzo stara kamienna statuetke, której pochodzenia nie byl w stanie ustalic.

Trudno przypuszczac, aby inspektor Legrasse interesowal sie chocby w najmniejszym stopniu archeologia. Wrecz przeciwnie, jego pragnienie, aby wyjasnic te zagadke, mialo charakter czysto profesjonalny. Statuetka, bozek, fetysz, cokolwiek to bylo, zostala znaleziona kilka miesiecy temu w lasach rosnacych na moczarach na poludnie od Nowego Orleanu podczas oblawy na czarnoksiezników, którzy mieli odbywac tam swoje zgromadzenia; tak niezwykle i tak niesamowite byly obrzedy zwiazane z ta statuetka, ze policja nie miala watpliwosci, iz natknela sie na jakis tajemniczy kult, zupelnie nieznany i o wiele bardziej szatanski niz wszelkie znane dotad, najbardziej mroczne kulty czarnoksiezników afrykanskich. O jej pochodzeniu, poza chaotycznymi i wprost niewiarygodnymi opowiesciami, jakie z trudem wydobyto od schwytanych czlonków zgromadzenia, nie dowiedziano sie absolutnie niczego; stad usilne dazenie policji, aby nauka o starozytnosci pomogla zidentyfikowac ten przerazajacy symbol i przyczynic sie do wysledzenia kultu az po samo jego zródlo.

Inspektor Legrasse nie spodziewal sie, ze statuetka wywola az taka sensacje. Jedno spojrzenie wystarczylo, aby wszyscy zebrani tam ludzie nauki popadli w stan euforycznego podniecenia; stloczyli sie wokól niego, by przyjrzec sie malenkiej statuetce, której niepojeta osobliwosc i autentyczny powiew najbardziej odleglej starozytnosci otwieraly zupelnie nieznane mozliwosci. Zadna ze slawnych szkól rzezbiarskich nie potrafila rzucic swiatla na ten niesamowity przedmiot, a jednak na jego zielonkawej powierzchni z nieznanego kamienia byly wyryte slady setek, a nawet tysiecy lat.

Figurka która zaczela przechodzic z rak do rak dla dokladniejszych ogledzin, miala okolo siedmiu a nawet osmiu cali wysokosci i zostala wykonana w sposób mistrzowski i wysoce artystyczny. Przedstawiala potwora o niewyraznych antropoidalnych ksztaltach, glowie osmiornicy i twarzy pelnej macek, tulowiu gabczastym i pokrytym luskami, ogromnych szponach na przednich i tylnych lapach i dlugich, waskich skrzydlach z tylu. Zdawala sie zionac przerazajaca i jakas nienaturalna zlosliwoscia, byla jakby troche wypukla i korpulentna i osadzona na kwadratowym bloku albo postumencie pokrytym nieczytelnymi znakami. Konce skrzydel dotykaly tylnego brzegu podstawy, podczas gdy dlugie, zakrzywione szpony skrzyzowanych i podkurczonych zadnich nóg obejmowaly brzeg od przodu i siegaly jedna czwarta dlugosci pod spód podstawy. Glowa wyrastajaca jakby z nóg byla pochylona do przodu, tak ze koniuszki czulek na twarzy ocieraly sie o wielkie przednie szpony obejmujace podkurczone i uniesione kolana. Statuetka wygladala jak zywa i tym bardziej budzila lek, ze jej pochodzenie bylo tak calkowicie nieznane. Nie ulegalo watpliwosci, ze jej wiek byl nieogarniony; nawet w najdrobniejszym szczególe nie wykazywala zwiazku z zadnym rodzajem sztuki przynaleznym do mlodej cywilizacji - a wlasciwie do zadnej cywilizacji znanej na tym swiecie.

W tej calkowitej odrebnosci i wyizolowaniu nawet tworzywo, z którego zostala wykonana, bylo tajemnicze, poniewaz miekki, zielonoczarny kamien ze zlocistymi i opalizujacymi cetkami i prazkami nie przypominal zadnego znanego w geologii czy mineralogii kamienia. Znaki na podstawie byly równie zaskakujace i nie do odczytania; nikt sposród obecnych, choc zgromadzila sie reprezentacja ekspertów w tej dziedzinie z polowy swiata, nie potrafil znalezc chocby najmniejszego podobienstwa do jakichkolwiek znanych im nawet najstarszych jezyków. Znaki te, podobnie jak sama statuetka i material z którego zostala wykonana, przynalezaly do jakichs bardzo odleglych czasów, nieznanych rodzajowi ludzkiemu; sugerowaly, napelniajac groza, ogromnie dawne i bezbozne zycie, w którym nasz swiat i nasze wyobrazenia nie maja zadnego udzialu.

A jednak, kiedy czlonkowie tego zgromadzenia potrzasali glowami jeden po drugim i przyznawali zgodnie, ze nie potrafia rozwiklac problemu inspektora, znalazl sie ktos, komu wydawalo sie, ze chyba wie co nieco o tej przerazajacej statuetce i pismie na postumencie, po czym z pewnym oniesmieleniem opowiedzial dziwna historie. Byl to William Channing Webb, profesor antropologii w Princeton University, badacz naukowy raczej malo znany.

Profesor Webb zostal zaangazowany czterdziesci osiem lat temu jako czlonek wyprawy badawczej do Grenlandii i Islandii w poszukiwaniu pewnych napisów runicznych, których jednak nie udalo mu sie znalezc; a daleko na zachodnim brzegu Grenlandii natknal sie na niezwykle plemie czy tez kult zdegenerowanych Eskimosów, odprawiajacych dziwne obrzedy ku czci szatana, a juz szczególnie zmrozila go ich pelna premedytacji i odrazajaca zadza krwi. Byla to religia, o której inni Eskimosi raczej malo wiedzieli, a na która reagowali jedynie wzruszeniem ramion mówiac, ze pochodzi z okresu bardzo dawnych eonów, jeszcze przed stworzeniem swiata. Oprócz potwornych obrzedów i ofiar skladanych z ludzi odprawiali jakies niesamowite, odziedziczone po przodkach rytualy, przeznaczone dla nadrzednego, starszego diabla albo tornasuka; z tych rytualów profesor Webb sporzadzil fonetyczny zapis sluchajac wiekowego angekoka albo duchownego-czarownika, odtworzywszy te dzwieki za pomoca rzymskich liter w miare mozliwosci jak najdokladniej. Teraz jednak najwieksze znaczenie mial bozek, którego w tym kulcie otaczano czcia i wokól którego wykonywano tance, gdy zorza polarna wznosila sie wysoko nad okryte lodem urwiska skalne. Byla to, jak stwierdzil profesor, bardzo prymitywnie wykonana kamienna plaskorzezba, a na niej szkaradny obraz i jakies tajemnicze pismo. Zgodnie z tym, co zapamietal, przypominala w ogólnych zarysach tego wlasnie lezacego teraz przed zebranymi potwora.

Powyzsze dane, przyjete przez zebranych z najwiekszym zdumieniem i powatpiewaniem, wzbudzily jeszcze wieksze zainteresowanie inspektora Legrasse; zasypal profesora pytaniami. Majac zanotowany i przepisany tekst rytualu czarowników na moczarach, których jego ludzie aresztowali, zwrócil sie z prosba do profesora, aby przypomnial sobie mozliwie najdokladniej sylaby, jakie zapisal wsród diabolicznych Eskimosów. Nastapily teraz wyczerpujace porównania szczególów, po czym zapanowal moment naprawde przerazajacej ciszy, kiedy zarówno detektyw jak i naukowiec ustalili identyczna zgodnosc frazy obu diabelskich rytualów odleglych od siebie o taki szmat swiata. To, co w istocie zarówno eskimoscy czarownicy, jak i kaplani na moczarach w Luizjanie spiewali malenkim bozkom, tak sie mniej wiecej przedstawialo - poszczególne slowa mozna bylo odgadnac na podstawie przerw ustalonych tradycyjnym zwyczajem w spiewanej frazie:

"Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagi fhtagn."

Legrasse mial w tym wzgledzie przewage nad profesorem Webbem, poniewaz kilku z jego wiezniów przekazalo mu znaczenie tej frazy, zgodnie z wyjasnieniem, jakie otrzymali od starszych celebrantów. Tekst brzmial mniej wiecej tak:

"W tym domu w R'lyeh czeka w uspieniu zmarly Cthulhu."

Teraz inspektor Legrasse na usilne nalegania zebranych zaczal opowiadac mozliwie najdokladniej swoja przeprawe z czcicielami bozka na moczarach; byla to opowiesc, do której mój wuj, jak sie zdolalem zorientowac, przywiazywal szczególna wage. Graniczyla ona z najdzikszymi mrzonkami mitomana i teozofa i ujawniala zadziwiajacy stopien kosmicznej wyobrazni posród takich mieszanców krwi i pariasów, po których najmniej mozna sie bylo tego spodziewac.

1 listopada 1907 roku nowoorleanska policja otrzymala pilne wezwanie na tereny moczarów i lagun, znajdujace sie na poludniu. Tamtejsi osadnicy, w wiekszosci prymitywni, ale prostoduszni potomkowie Lafitte'ów, zyli w panicznym leku przed czyms nieznanym, co zakradalo sie do nich noca. Byly to niewatpliwie praktyki czarnoksieskie, ale z takim okropienstwem jeszcze sie dotychczas nie spotkali; kilka ich kobiet i kilkoro dzieci zniknelo w momencie, gdy rozleglo sie zlowieszcze bicie bebna w glebi mrocznych, nawiedzonych lasów do których nie zagladal zaden z okolicznych mieszkanców. Dochodzily stamtad oszalale krzyki, jeki udreczonych i zawodzenia mrozace krew w zylach, pojawialy sie tez roztanczone, diabelskie plomienie; zastraszony poslaniec powiedzial, ze przekracza to juz wytrzymalosc miejscowej ludnosci.

Tak wiec grupa dwudziestu policjantów w dwóch wozach i automobilu wyruszyla póznym popoludniem z roztrzesionym poslancem jako przewodnikiem. Na koncu drogi wysiedli i dalej brneli pieszo pokonujac cale mile w milczeniu posród przerazajacych cyprysowych lasów, do których dzien nigdy nie zagladal. Paskudne korzenie i zwisajace zlowieszczo petle hiszpanskiego mchu zagradzaly im przejscie, a co pewien czas zwalisko wilgotnych kamieni albo szczatki zmurszalego muru bedace przypomnieniem, jak schorzale jest to miejsce, potegowaly nastrój grozy, która budzilo kazde znieksztalcone drzewo i kazda kepa porosla grzybami. W koncu wylonilo sie przed nimi osiedle bezladnie rozproszonych ubogich chat; rozhisteryzowani mieszkancy wybiegli i zgromadzili sie wokól migocacych latarek. Gdzies daleko rozlegalo sie ledwo slyszalne stlumione bicie w bebny; co pewien czas, wraz z powiewem wiatru, dobiegal scinajacy krew w zylach krzyk. Poprzez jasne poszycie, spoza bezkresnych sciezek lesistej nocy zdawalo sie przenikac czerwonawe swiatlo. Mieszkancy tej osady drzeli na mysl, ze musza sami pozostac, i kazdy z nich, zlekniony, kategorycznie odmawial aby zblizyc sie chocby na krok w strone tego diabelskiego miejsca obrzedów, wobec tego inspektor Legrasse wraz z dziewietnastoma kolegami zapuscil sie bez przewodnika w czarne arkana koszmaru, z jakim jeszcze sie w zyciu zaden z nich nie zetknal.

Teren, na który wkroczyla policja, mial z dawna ustalona zla reputacje, byl absolutnie nieznany, bo nie dotknela go stopa bialego czlowieka. Krazyly legendy o tajemniczym jeziorze, którego nie ujrzal jeszcze zaden smiertelnik, a w którym mieszka ogromny, bezksztaltny, bialy, polipowaty stwór, o blyszczacych slepiach; tubylcy szeptali, ze czarty o skrzydlach nietoperza wylatuja z jam w glebi ziemi, aby oddawac mu czesc o pólnocy. Powiadali, ze przebywal tam jeszcze przed d'Ibervillem, przed La Sallem, przed Indianami, nawet jeszcze wtedy, kiedy w lasach nie bylo ani zwierzat, ani ptaków. Byla to zmora nocna, a zobaczyc ja - znaczylo umrzec. Przesladowala jednak ludzi w snach, wiedzieli wiec o niej wystarczajaco duzo, aby sie trzymac z daleka. Orgia czarowników odbywala sie teraz na samym brzegu tego odrazajacego terenu, co bylo juz wystarczajaco okropne; miejsce odprawiania czarów przerazalo tubylców bardziej niz wstrzasajace odglosy i same wydarzenia.

Tylko poezja albo obled mogly usprawiedliwic wrzaski, jakie docieraly do Legrasse'a, kiedy brneli poprzez czarne grzezawisko w kierunku czerwonego blasku i przytlumionego bicia w bebny. Istnieja odglosy wlasciwe ludziom i wlasciwe zwierzetom; straszne jednak sa one wtedy, gdy slyszymy glosy ludzkie, a zdaja sie je wydawac dzikie bestie. Zwierzeca furia i wyuzdana orgia wzbijaly sie do demonicznych wyzyn, przecinane wyciem i skrzeczacym wrzaskiem najwyzszej ekstazy, która rozdzierala i wibrowala w tym spowitym noca lesie niczym zlowroga burza dobywajaca sie z piekielnych glebi. Od czasu do czasu slabiej sterowane zawodzenie cichlo i to, co zdawalo sie byc dobrze wycwiczonym chórem ochryplych glosów, przeradzalo sie w przyspiewke, w której rozbrzmiewala ta ohydna fraza czy tez rytual:

"Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagi fhtagn."

Kiedy dotarli do miejsca, w którym drzewa sie przerzedzaly, natkneli sie na prawdziwe widowisko. Czterech sposród ludzi Legrasse'a cofnelo sie, jeden zemdlal, a dwaj pod wplywem doznanego wstrzasu, wydali z siebie przerazliwy krzyk, który na szczescie zagluszyla rozszalala kakofonia orgii. Legrasse chlusnal bagnista woda w twarz omdlalego policjanta, po czym wszyscy staneli dygocac, niemal zahipnotyzowani strasznym widowiskiem.

W naturalnej przesiece, jaka bylo bagnisko, widniala porosla trawa wyspa wielkosci okolo akra, bez drzew i w miare sucha. Na niej wlasnie podskakiwala i wila sie horda ludzkich potworów, jeszcze bardziej niesamowita niz na obrazach Sime'a Angaroli. Naga gromada hybrydów ryczala, wyla i spazmatycznie wyginala sie wokól ogromnego ognia w ksztalcie pierscienia; gdy rozchylala sie zaslona dymu, ukazywal sie stojacy w samym srodku ogniska wielki granitowy monolit, wysoki na jakies osiem stóp; na jego wierzcholku spoczywala absurdalnie mala i dziwacznie wyrzezbiona statuetka. Z szerokiego kregu dziesieciu platform rozstawionych w regularnych odstepach wokól spowitego ogniem monolitu zwisaly glowa w dól ciala owych mieszkanców osady, którzy znikneli. Posrodku tego wlasnie kregu stojacy kolem wierni skakali i ryczeli, przesuwajac sie w prawo w bezustannych bachanaliach pomiedzy kregiem cial i plonacym ogniskiem.

Moze zadzialala tu wyobraznia, a moze rozbrzmiewajace echo, ale jeden z czlonków wyprawy, Hiszpan, ogromnie podekscytowany, twierdzil, ze slyszal w dali, w glebi nie objetego blaskiem ognia lasu starych legend i koszmaru, odzew na odprawiany obrzed. Z czlowiekiem tym, który nazywal sie Joseph D. Galvez, spotkalem sie i rozmawialem; okazal sie roztargniony i sklonny do bujnej fantazji. W swoich rozwazaniach siegal nawet tak daleko, ze wspominal cos o cichym trzepocie wielkich skrzydel, o blyszczacych oczach i ogromnej bialej masie przeswitujacej spoza odleglych drzew - mysle jednak, ze nasluchal sie zbyt wielu tubylczych zabobonów.

Chwila przerazajacego milczenia, jakie ogarnelo ludzi Legrasse'a, nie trwala jednak dlugo. Pobudzil ich obowiazek; choc w tym tlumie celebrantów bylo okolo stu mieszanców krwi, policjanci zaopatrzeni w bron rzucili sie bez wahania na to budzace wstret zgromadzenie. Przez piec minut trwal zgielk i chaos nie do opisania. Padaly oszalale ciosy, strzaly, tlum rozproszyl sie na wszystkie strony; w koncu jednak Legrasse zdolal sie doliczyc okolo czterdziestu siedmiu ponurych jenców, którym natychmiast kazal sie ubrac i ustawic w szeregu pomiedzy dwoma rzedami policjantów. Pieciu sposród wyznawców tego obrzedu zostalo zabitych, dwóch ciezko rannych ich wspóltowarzysze odniesli na zaimprowizowanych noszach. Legrasse ostroznie zdjal z monolitu rzezbe i zabral ja ze soba.

Po bardzo forsownej i nuzacej podrózy jency zostali przesluchani na komendzie i okazalo sie, ze wszyscy sa ogromnie prymitywnymi mieszancami krwi i objawiaja zaburzenia umyslowe. W wiekszosci byli to marynarze, Murzyni i Mulaci, glównie z Indii Zachodnich albo portugalskiej Brava z wysp Cape Verde; wykonywali czarnoksieskie praktyki oddajac sie heterogenicznemu kultowi. Jednakze juz po zadaniu im kilku pytan stalo sie oczywiste, ze zachodzi tu zjawisko o wiele glebsze i starsze niz murzynski fetyszyzm. Choc tak zwyrodniali i ignoranccy, obstawali ze zdumiewajaca konsekwencja przy przewodniej idei swojej szkaradnej wiary.

Czcili, jak sami powiadali, Wielkie Dawne Bóstwa, które zyly przed wiekami, kiedy to jeszcze nie bylo ludzi, a które przybyly do tego mlodego swiata prosto z nieba. Teraz juz ich tutaj nie ma, sa gleboko pod ziemia i pod dnem oceanów; ale ich ciala zwierzyly swoje tajemnice pierwszemu czlowiekowi podczas snu i on to wlasnie stworzyl kult, który nigdy nie zaniknie. To wlasnie ich kult, który, jak twierdzili jency, zawsze istnial i zawsze bedzie istnial, skrywany na dalekich pustkowiach i w mrocznych zakatkach swiata, dopóki wielki Cthulhu nie powstanie ze swego spowitego mrokiem domu w poteznym miescie R'lyeh znajdujacym sie pod woda i nie obejmie znowu wladzy nad swiatem. Pewnego dnia, kiedy gwiazdy beda gotowe, rozlegnie sie jego wolanie, a tajemniczy kult bedzie trwal w oczekiwaniu na jego wyzwolenie.

Do tego czasu nic wiecej nie wolno mówic. Jest to tajemnica, której nie zdolaja wyjawic zadne tortury. Ludzkosc nie jest sama posród wszystkich rzeczy na ziemi, których jestesmy swiadomi, bowiem z ciemnosci przybywaja cienie i nawiedzaja swoich wiernych. Nie sa to jednak Wielkie Bóstwa. Czlowiek ich jeszcze nie widzial. Wyrzezbione bóstwo to wielki Cthulhu, ale nikt nie potrafilby powiedziec, czy tak wlasnie owe bóstwa wygladaja. Nikt tez nie potrafilby teraz odczytac starego napisu, ale slowa te zostaly kiedys wypowiedziane. Slowa nucone podczas obrzedu nie sa tajemnica - nigdy jednak nie mówi sie ich glosno, tylko szeptem. A znacza:

"W tym domu w R'lyeh czeka w uspieniu zmarly Cthulhu".

Tylko dwaj jency okazali sie na tyle zdrowi na umysle, aby ich mozna bylo powiesic, pozostalych przekazano do róznych zakladów psychiatrycznych. Wszyscy wyparli sie udzialu w morderstwie podczas obrzedów i twierdzili, ze ludzie ci zostali zabici przez Bóstwa o Czarnych Skrzydlach, które przybyly do nich ze swej siedziby posród nawiedzonych lasów. Jednak zadnego sensownego zeznania nie udalo sie wydobyc od tajemniczych sprzymierzenców. Jedynie od bardzo wiekowego Metysa nazwiskiem Castro policja zdolala nieco wyciagnac, on zas utrzymywal, ze zawijal do róznych dziwnych portów i tam rozmawial z niesmiertelnymi wodzami kultu, zyjacymi posród gór w Chinach.

Stary Castro pamietal fragmenty strasznych legend, które podwazaly teorie teozofów i dowodzily, ze zarówno swiat, jak i czlowiek istnieja od niedawna i sa rzeczywiscie zjawiskiem przemijajacym. Byly eony, podczas których inne rzeczy panowaly na ziemi i mialy swoje wielkie miasta. Pozostalosci tych Rzeczy - jak oswiecili go niesmiertelni Chinczycy - mozna jeszcze teraz spotkac w postaci gigantycznych skal na Pacyfiku. Zmarly one przed wieloma wiekami, nim jeszcze nastal czlowiek, sa jednak sposoby, za pomoca których mozna je przywrócic do zycia, kiedy gwiazdy osiagna wlasciwe polozenie w cyklu wiecznosci. Przybyly z gwiazd i sprowadzily ze soba swoje wizerunki.

Te Wielkie Stare Bóstwa, wyjasnial dalej Castro, nie mialy ciala ani krwi. Posiadaly ksztalt - czyz nie swiadczyl o tym ten posazek ? - ale nie byly zbudowane z materii. Kiedy gwiazdy ustawia sie we wlasciwej pozycji, Bóstwa beda mogly wedrowac poprzez niebo ze swiata do swiata; zas póki gwiazdy nie maja odpowiedniej konfiguracji, Bóstwa nie moga zyc. Ale chociaz teraz nie zyja, to naprawde nie umieraja nigdy. Spoczywaja w kamiennych domach w swoim wielkim miescie R'lyeh, zabezpieczone czarami poteznego Cthulhu do czasu chwalebnego zmartwychwstania, kiedy to gwiazdy i ziemia beda znowu gotowe na ich przyjecie. Wtedy jednak jakas sila z zewnatrz musi przyczynic sie do ich uwolnienia. Czary, dzieki którym istnieja, jednoczesnie powstrzymuja je od poruszania sie, wiec moga tylko lezec rozbudzone w ciemnosci i rozmyslac cale miliony uplywajacych lat. Wiedza o wszystkim, co sie dzieje we wszechswiecie, bowiem porozumiewaja sie za pomoca przekazywanych mysli. Nawet teraz rozmawiaja w swoich grobowcach. Kiedy po nieprzeliczonych wiekach chaosu nastali pierwsi ludzie, Wielkie Stare Bóstwa przemówily do najwrazliwszych sposród nich ksztaltujac ich sny, bo tylko ta droga ich jezyk mógl dosiegnac cielesnych ssaków.

- Wtedy to wlasnie - wyjawil szeptem Castro - pierwsi ludzie stworzyli kult malych bozków, które pokazaly im Wielkie Stare Bóstwa; bozki zostaly sprowadzone na ziemie w tajemniczych wiekach wprost z mrocznych gwiazd. Ten kult nie zaniknie, dopóki gwiazdy nie zajma wlasciwego miejsca, a tajemni kaplani nie wyzwola wielkiego Cthulhu z grobu, aby przywrócil do zycia swych podwladnych i objal panowanie na ziemi. Czas ten latwo bedzie rozpoznac, poniewaz ludzie stana sie podobni do Wielkich Starych Bóstw; wolni i swobodni, poza zasiegiem dobra i zla, odrzuca wszelkie prawa i zasady moralne, beda krzyczec, zabijac i plawic sie w radosci. Wyzwolone Stare Bóstwa naucza ludzi, jak krzyczec, jak zabijac, jak radowac sie i bawic, a cala ziemia rozgorzeje calopalna ofiara ekstazy i wolnosci. Tymczasem jednak ich kult, wyrazany w odpowiednich obrzedach, musi ozywiac pamiec tych dawnych zwyczajów i duchów, zapowiadajac ich powrót na ziemie.

Dawniej ludzie porozumiewali sie w snach ze Starymi Bóstwami spoczywajacymi w grobach, ale potem cos sie stalo. Wielkie kamienne miasto R'lyeh, wraz z monolitami i grobowcami, skrylo sie pod falami; glebokie wody, pelne pierwotnej tajemnicy, przez które nawet mysl nie moze przeniknac, odciely wszelki z nimi kontakt. Jednakze pamiec nigdy nie ginie, a wielcy kaplani twierdza, ze miasto znowu sie wyloni, gdy gwiazdy zajma prawidlowa pozycje. Wtedy wynurza sie z glebi ziemi czarne duchy, pokryte plesnia i widmowe, pelne tajemnych wiesci nagromadzonych w otchlaniach pod niedostepnym dnem oceanów. O nich jednak stary Castro nie mial odwagi mówic. Natychmiast przerwal swa opowiesc i zadne perswazje ani tez prosby nie zdolaly go naklonic do kontynuowania tego tematu. O rozmiarach Starych Bóstw nawet slowem nie chcial wspomniec. Wyjawil tylko, ze glówny osrodek kultu znajduje sie, jak przypuszczal, posród nieprzebytych arabskich pustyni, gdzie Irem, miasto Pillarów, spoczywa ukryte i nietkniete. Kult ten nie ma zadnego zwiazku z europejskim kultem czarownic i jest znany wylacznie czlonkom tego ugrupowania. Zadna ksiazka na swiecie nawet o nim nie wspomina, choc niesmiertelni Chinczycy twierdza, ze sa dwie wzmianki w "Necronomicon" Szalonego Araba, Abdula Alhazreda, które wtajemniczeni mogli by odczytac dowolnie, zwlaszcza ten czesto dyskutowany kuplet:

 

" Nie jest umarlym ten, który moze spoczywac wiekami,

Nawet smierc moze umrzec wraz z dziwnymi eonami. "

 

Legrasse, mocno poruszony i z lekka oszolomiony, na prózno wypytywal o historyczna przynaleznosc tego kultu. Castro, oczywiscie, wyznal prawde, kiedy powiedzial, ze jest to gleboka tajemnica. Uczeni z Tulane University nie potrafili rzucic zadnego swiatla ani na kult, ani na ten posazek, wobec tego detektyw przybyl do najwyzszych autorytetów w kraju i uslyszal niewiele wiecej poza grenlandzka opowiescia profesora Webba.

Goraczkowe zainteresowanie, jakie wzbudzila wsród zebranych opowiesc Legrasse'a, a takze przywieziona przez niego statuetka, znalazlo odbicie w korespondencji poszczególnych uczestników zebrania; natomiast w oficjalnej publikacji stowarzyszenia niewiele wzmiankowano na ten temat. Ostroznosc zawsze cechuje tych, którym zdarza sie zetknac z szarlataneria i czarami. Legrasse wypozyczyl na pewien czas statuetke profesorowi Webbowi, który jednak wkrótce zmarl. Zostala zwrócona Legrasse'owi i wciaz znajduje sie w jego posiadaniu, a niedawno mialem nawet moznosc ja sobie obejrzec. Jest rzeczywiscie potworna i bez watpienia podobna do rzezby mlodego Wilcoxa.

Nie dziwie sie, ze opowiesc rzezbiarza tak bardzo wzburzyla mego wuja, bo przeciez znal juz relacje Legrasse'a. Mozna sobie wyobrazic, jakie mysli wzbudzilo w nim to, co uslyszal od wrazliwego mlodego czlowieka, który ujrzal we snie nie tylko sama figurke i dokladny zapis hieroglificzny, jak na statuetce znalezionej na bagnach i na grenlandzkiej plaskorzezbie, ale jeszcze na dodatek uslyszal co najmniej trzy slowa formuly wymówionej przez eskimoskich wyznawców czarnej magii, a takze wyznawców kultu w Luizjanie....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin