Gołubiew Antoni - Bolesław Chrobry 1 - Puszcza.pdf

(1051 KB) Pobierz
994281376.002.png
ANTONI GOŁUBIEW
Bolesław Chrobry I
Puszcza
994281376.003.png
CZĘŚĆ PIERWSZA
Polana
994281376.004.png
1.
- Ludzie jakowyś od lasu!... Ludzieeee!
Kobiety dziobiące motykami grzędy podniosły się, wyprostowały bolące krzyże. Świętocha
odgarnęła włosy ze spoconego czoła, pytała:
- A kądy to lecisz, Żarek?
Nie zatrzymywał się w pędzie; tylko mu pięty migały.
- Ludzieeee! - zakrzyknął.
- Do dziada to ? - głos jej drgał ze zmęczenia i nagłego przestrachu.
- Do dziada! - kurz się za nim skłębił.
- Wielki otrok, a durny jak pień - jazgotała Żywula.
- ...dzieee! - doleciał z dala przerażony głos chłopca. Przysłoniły oczy od słońca, patrzyły nad
polami ku puszczy.
Droga wiła się tam kreto, zboże falowało... Przed polami Gza coś ruszało się, kurzyło. Coś
obcego!
- Lelum! - zaskrzypiała Żywula.
- Baby! - wrzasnęła Świętocha, oczy jej zabiegały, zmalałe, przerażone. - Zbierajcie motyki a
dzieciska... do dom... do dom... - biegła już w ślad za Żarkiem, kiwając się w biodrach, dudniąc
ciężko nogami.
Za nią łomotały inne. Był upał. Ciężko dyszały, w biegu obcierały czoła. Dzieci zawiązane w
chustach rozmazały się, krzyczały, udzielił się im strach matek. Bez tchu wpadały w obejście, każda
obzierała się za siebie, każda wykrzykiwała:
- Ludzie! Cudzy!
Dziad siedział na przyzbie, głowę wyciągał na długiej, pomarszczonej szyi - w zmarszczkach
osiadł mu czarny, wiekowy kurz. Mówił każdej:
- Głupie.
Ale Lubuszę wysłał, by zwiedział się, skąd ci goście. Lubusza dyrdał małowiele, dojrzał ich
wraz za Śliźniowym dębem. Skrył się za pień, przykucnął, głowę wysunął, patrzył. Przybyszów było
trzech, stanęli, uradzali. Pokazywali rękami na chaty Gza, na chaty dziada, widać - nie wiedzieli,
dokąd iść. Spierali się. Za nimi dwa wozy z białkami, z dziećmi, z dobytkiem. Woły czy krowy w
jarzmie skręcały z drogi, próbowały skubnąć co zielenizny. Białka z pierwszego wozu zlazła,
994281376.005.png
spędzała je witką na drogę. Dwie inne rozglądały się, coś krzyczały do chłopów. Lubusza patrzył
pilnie, mruknął do siebie:
- Że przejechały przez puszczę, no! - zawrócił z powrotem w obejście. Dziad podniósł nań z
przyzby milczące, blade oczy - mrukliwy był.
- Od boru... - syn kiwał szpakowatym kołtunem - widzi się, kmiecie.
- Siła?
- Trzech ich. Z wozami.
- Z wozami? - zdziwił się dziad i wstał.
Ogromny był, wyższy o głowę od Lubuszy, od Gza, suchy, kościsty. Twarz kwadratowa, usta
wąskie, zacięte, nad bladymi oczyma krzaczaste kępy brwi. Grzywa długa, do karku. Nie rzekł ni
słowa, wszedł do sieni.
- Ociec?
- Abo co? - nie odwrócił się do Lubuszy, tyle co przystanął.
- Co z gośćmi?
- Jeszcze nie są przyszli. Może do Gza nawrócą - zniknął w izbie. Lubusza zakłopotany kręcił
się po obejściu. Baby zbiły się w ciasną gromadę, jazgotały.
- Aże mię strzęsło - żaliła się Świętocha.
- Było co lecieć?
- Wszystkie leciały, jakże? Wżdyż cudzy. Co wiesz, jeszcze ją kto chyci.
- Chyciłby tam.
- A pomnisz, Dobek latoś bajał, jako woje żadnej nie puszczą.
- Kaj tam woje. Kmiecie.
- I z wozy, Lubusza pry, z dobytkiem.
- Do Gza nawrócą. Tamok bliżej.
- Abo i k'nam.
Dziad wyjrzał, srogo zatoczył oczyma, krzyknął na całe obejście:
- Białki do roboty! Co strzępić jęzory! Isto sroki na deszcz.
994281376.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin