Jordan Penny - Upojny zapach lewkonii.doc

(537 KB) Pobierz
PENNY JORDAN

PENNY JORDAN

Upojny zapach lewkonii

 

 

 

Harlequin®

Toronto • Nowy Jork • Londyn

Amsterdam • Ateny • Budapeszt •   Hamburg

Istambuł • Madryt • Mediolan • Paryż • Praga

Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Uroczą twarzyczkę w kształcie serduszka wykrzywił grymas zniecierpliwienia, a piwne oczy Mollie straciły blask, gdy dziewczyna czytała, co przewiduje dla niej harmonogram zajęć.

"O czternastej trzydzieści wyjazd na farmę Edgehill w celu przeprowadzenia wywiadu z żoną farmera, Pat Lawson, która zgodziła się zdradzić czytelniczkom kilka przepisów na swe doskonałe przetwory".

To zadanie nie spowodowało przyspieszonego bicia serca, podobnie jak praca w prowincjonalnej gazecie angielskiej mieściny nie odpowiadała ambicjom rozbudzonym podczas studiów na wydziale dziennikarskim. Jednak Mollie zdawała sobie sprawę, że i tak miała szczęście, pracując w swoim zawodzie. Większość jej kolegów ze studiów nie osiągnęła nawet tego. Pocieszała się, że przynajmniej zdobyła już najniższy szczebel kariery, otwierający jej drogę - taką miała przynajmniej nadzieję - do wysokonakładowej prasy i telewizji.

Do podjęcia aktualnej pracy, uzyskanej za pośrednictwem jednego z uniwersyteckich wykładowców, nakłonili ją ostrożni i jednocześnie trzeźwo patrzący na życie rodzice. Żywiołowa i pełna energii Mollie stanowiła ich jaskrawe przeciwieństwo.

- Tato - protestowała, kiedy rozpoczęli dyskusję na ten temat - nie chcę pisać głupich reportaży ze ślubów i lokalnych jarmarków.

- Nie dziwi mnie to - odparł z uśmiechem i dorzucił z goryczą: - Zanim zaczniesz biegać, naucz się chodzić.

- Przynajmniej będziesz miała jakieś zajęcie - wtrąciła matka. - Choć wolałabym, żebyś znalazła sobie coś bliżej domu.

Jej rodzice mieszkali w małej miejscowości pod Londynem, a praca Mollie wymagała przeniesienia się do zachodniej Anglii, do nadmorskiego miasteczka, które bardziej nadawałoby się na do historycznego serialu niż na kopalnię dziennikarskich sensacji.

Mollie zawsze uważała się za osobę ciekawą świata, uwielbiającą wyzwania i nie stroniącą od ryzyka. Miała zatem poważne wątpliwości, czy wysłuchiwanie rodzinnych przepisów pani Lawson pobudzi jej wyobraźnię. Wiedziała, że jej rozmówczyni jest miłą kobietą, a gotowanie stanowi jej pasję - lecz gdzie tu temat dla dociekliwego i ambitnego dziennikarza?

Pracowała dopiero od tygodnia. Weekend zszedł jej na zagospodarowywaniu się w małym wynajętym domku w Fordcaster. Trzy pierwsze dni spędziła w redakcji "Ford-caster Gazette", przeglądając stare egzemplarze, by - jak zalecił wydawca i redaktor naczelny w jednej osobie – "poczuć pismo nosem".

- Przekonasz się, że praca z Bobem Fleury okaże się interesująca - oświadczył jej promotor, gdy dowiedział się, że przyjęła posadę. - To indywidualista, odbiegający od wszelkich stereotypów, podobnie jak i ty - dodał kwaśno, obserwując z rozbawieniem, jak Mollie zmaga się z pokusą odparowania subtelnego przytyku.

Podczas studiów doszło między nimi do kilku spięć. Profesor często zarzucał Mollie, że reaguje zbyt gwałtownie, bardziej kierując się emocjami niż rozsądkiem.

- Fleury to niezbyt często spotykane nazwisko - zauważyła z przekąsem.

- Owszem - odparł profesor. - Bob jest z pochodzenia Francuzem. Ta część wybrzeża słynęła z kontrabandy, a podczas rewolucji francuskiej przemycano nie tylko towary. Bob, choć trudno w to uwierzyć na pierwszy rzut oka, jest tradycjonalistą. Wierzy w z góry ustalony porządek. Samo Fordcaster stanowi wzorcowy przykład angielskiego miasteczka targowego. Lokalna społeczność, z Bobem na czele, pragnie ocalić charakter i koloryt tego miejsca.

Słuchając tej perory, Mollie popadała w coraz większe zniechęcenie. Ta praca była całkowitym zaprzeczeniem wszystkiego, o czym marzyła podczas studiów. Jednak jako realistka zdawała sobie sprawę, że dla osiągnięcia celu nie wystarczy dyplom z wyróżnieniem. Na razie nie miała żadnych znajomości, mogących jej pomóc zrobić prawdziwą karierę. W dodatku podejrzewała, że złośliwy promotor czerpał przewrotną satysfakcję z nakłonienia ambitnej absolwentki do podjęcia pracy wymagającej raczej cierpliwości i opanowania niż fachowej wiedzy.

- Możesz dużo nauczyć się od Boba, Mollie - ciągnął przemowę profesor. - Zanim zajął się redakcją gazety, która należy do jego rodziny od pokoleń, pracował dla telewizji jako jeden z bardziej wziętych korespondentów zagranicznych. To, czego Bob Fleury nie wie na temat reportażu, w ogóle nie jest warte uwagi. - Uśmiech, którym obdarzył Mollie, miał zapewne dodać jej otuchy.

Ona jednak była niemal pewna, że współpraca z Bobem Fleury nie będzie szła jak po maśle i że nieraz przyjdzie jej ugryźć się w język, by uniknąć otwartego konfliktu.

Już pojawiły się pierwsze zgrzyty związane z różnicą poglądów na temat polowań, a przecież to dopiero początek współpracy.

Fleury miał jednak swój wdzięk, a jego żona, Eileen, którą przedstawił Mollie, okazała się kobietą o zaskakująco nowoczesnych poglądach i ciepłym uśmiechu, który łagodził jej nieco oschły styl bycia. Chociaż oboje dobiegali sześćdziesiątki, nie stronili od towarzystwa młodych. Również ich urządzony z wyszukaną elegancją dom wywarł na Molly duże wrażenie.

Jednak to nie o Eileen rozmyślała, usiłując odnaleźć drogę na farmę. Już zdążyła kilka razy skręcić nie tam, gdzie trzeba. Główną przyczyną był fakt, że wszystkie grunty wokół miasteczka stanowiły prywatną własność, w konsekwencji czego wąskie dróżki były pozbawione jakichkolwiek drogowskazów i oznakowań.

Kiedy wreszcie doszła do wniosku, że teraz już podąża właściwą ścieżką, zrobiło się późno, a Bob, hołdujący staroświeckim manierom, przywiązywał wielką wagę do punktualności.

Wiał porywisty wiatr znad Atlantyku i kiedy Mollie wysiadła z samochodu, by rozejrzeć się po okolicy, natychmiast potargał jej włosy. Rozrzucił drobne loczki wokół twarzy, podkreślając w ten sposób jej delikatne rysy. Z irytacją zgarnęła niesforne kosmyki do tyłu i ruszyła w dalszą drogę.

Mocniej wcisnęła pedał gazu. Wąska droga była nie utwardzona i Mollie aż jęknęła, gdy jej samochodzik podskoczył gwałtownie na jakimś szczególnie dużym wyboju.

Tak zajęła się rozmyślaniami o czekającym ją wywiadzie, że nie zauważyła jadącego z naprzeciwka nieco poobijanego land-rovera. Szczęściem tamten kierowca ją spostrzegł i zatrzymał swój pojazd z rozdzierającym uszy piskiem hamulców, a Mollie poszła w jego ślady.

Zatrzymała się dosłownie kilka centymetrów przed maską auta Przeklinając pod nosem tę nieoczekiwaną zwłokę, zauważyła, że kierowca land-rovera wysiada z samochodu.

Tego jej tylko brakowało! Ze złością otworzyła drzwi, by wysiąść. Ktoś, kto nadjechał z przeciwka, z pewnością nie był farmerem. Mollie wciągnęła gwałtownie powietrze.

Mężczyzna, który szedł w jej stronę, miał ponad metr osiemdziesiąt i był bardzo barczysty. Gęste, ciemne włosy pięknie kontrastowały z błękitnymi oczami o przeszywającym spojrzeniu. Uniosła głowę, starając się przezwyciężyć zdenerwowanie i niezrozumiałe podniecenie.

Oceniła wiek nieznajomego na około trzydzieści dwa lata, prawdopodobnie był zatem od niej o dziesięć lat starszy. Ogorzała cera dowodziła, że mężczyzna spędza dużo czasu ha świeżym powietrzu, a choć kierował sfatygowanym autem i ubrany był w dość znoszone sportowe rzeczy, to i tak emanował niezwykłym urokiem.

Był bardzo pewny siebie i władczy w sposobie bycia. Energicznie otworzył szerzej drzwi samochodu Mollie, ge¬stem, który mógłby się wydawać szarmancki, lecz co bardziej wrażliwe osoby dopatrzyłyby się w nim również sporej dawki arogancji.

- Czy zdaje pan sobie sprawę, że to prywatna droga? - spytała napastliwie, wysiadając szybko i raźno z samochodu, by nieznajomy nie dostrzegł jej zmieszania.

Zauważyła, że tym oświadczeniem zupełnie zbiła go z tropu. Mężczyzna najpierw parsknął śmiechem, a potem spojrzał na nią surowo.

- Prywatna droga, którą jechała pani z nadmierną prędkością - odparował gładko.

Mollie pomyślała, że głos nieznajomego ma aksamitne brzmienie. Zawsze zwracała uwagę na brzmienie głosu, a ten... Ten był...

Opanuj się, skarciła się w duchu. On nie jest w twoim typie. Nigdy nie lubiłaś seksownych brunetów. Nigdy za nimi nie przepadałaś, a poza tym...

- Wcale nie jechałam za szybko - odparła niezbyt zgodnie z prawdą. - A skoro prowadził pan land-rovera - dodała z nieubłaganą logiką - musiał pan zauważyć, że się zbliżam.

- Owszem - przyznał. - Dlatego się zatrzymałem.

- Ja również.

Spojrzał na nią z tak ostentacyjnym zainteresowaniem, że poczerwieniała ze złości.

- To jest prywatna droga - zaczęła znów - a ja mam pozwolenie właściciela na przejazd i...

- Doprawdy? - przerwał cicho.

- Owszem. Pracuję dla "Fordcaster Gazette".

- Doprawdy? - powtórzył, lecz Mollie za bardzo się zaperzyła, by wychwycić subtelną groźbę kryjącą się w tym na pozór niewinnym słówku.

- Owszem - odparowała, ignorując głos wewnętrzny, nakazujący jej wycofanie się z tej słownej utarczki. Co więcej, poważyła się nawet na bezczelne kłamstwo. - A w dodatku tak się akurat składa, że właściciel tych ziem jest moim dobrym przyjacielem.

Czarne brwi uniosły się pytająco, w błękitnych oczach błysnęło rozbawienie, a twarz nieznajomego przybrała lekko cyniczny wyraz.

- Chyba raczej nie - oznajmił chłodno - ponieważ tak się akurat składa, że to ja jestem właścicielem tych ziem, a ta prywatna droga jest moją prywatną własnością.

Usta Mollie otworzyły się i zamknęły ponownie.

- Pan kłamie - odparła wojowniczo, gdy doszła do siebie. - Ta droga prowadzi do Edgehill Farm, należącej do państwa Lawsonów.

- Owszem, prowadzi do Edgehill Farm, ale nie należy do Lawsonów, tylko do mnie. Lawsonowie są moimi dzierżawcami.

- Nie wierzę panu - wykrztusiła.

- Raczej nie chce mi pani wierzyć - zauważył z chłodnym uśmieszkiem.

- Kim pan właściwie jest? - Doszła do wniosku, że najlepszą formą obrony jest atak.

Chłodny uśmiech stał się lodowaty, lecz Mollie zamiast zadrżeć, hardo uniosła podbródek.

- Peregrine Aleksander Kavanagh Stewart Villiers, earl na St. Otel - odpowiedział głośno i wyraźnie, z przesadną wręcz dbałością o staranną wymowę.

Mollie na chwilę wstrzymała oddech.

Bob Fleury wspomniał jej raz o nim, wyrażając się o młodym arystokracie z najwyższym podziwem i niekłamanym szacunkiem. Wiedziała, że jej rozmówca posiada ogromny majątek ziemski nie tylko w tej okolicy, lecz również w innych rejonach kraju, i że odziedziczy! prawo do używania kilku pradawnych tytułów. Swego czasu nie zrobiło to na niej większego wrażenia, jednak teraz...

Żałowała swej przeklętej zadziorności, która kazała jej oskarżyć rozmówcę o kłamstwo. Wielka szkoda, że nie posłuchała podszeptów intuicji i wdała się w tę bezsensowną sprzeczkę.

Nie powinna dopuścić do tego, by sobie pomyślał, że jego tytuł wywarł na niej wrażenie. Arogancki, zadufany i antypatyczny facet - oto kim naprawdę jest ten bubek wielu imion.

Hrabia. Wcale jej to nie wzruszało. Mollie gotowa była obdarzyć szacunkiem każdego, kto na to zasługiwał z racji konkretnych osiągnięć. Jednak sam tytuł arystokratyczny nie mógł być w jej mniemaniu żadnym powodem do chwały.

- Nie dbam o to, kim pan jest - odparła, ponownie lekceważąc podszepty własnej intuicji. - Jeśli choć przez chwilę sądził pan, że onieśmieli mnie swoim pochodzeniem, zachowując się niczym groteskowa postać z powieści Jane Austen[1] i grożąc mi skorzystaniem z droit du seigneur[2]

Czarne brwi uniosły się do góry, a w błękitnych oczach błysnęło coś, czego Mollie nawet nie miała odwagi zinterpretować.

- Bardzo wątpię, by Jane Austen obdarzała swoich męskich bohaterów tego rodzaju przywilejami. Chyba byłaby przeciwna takim sugestiom.

- W przeciwieństwie do pana - odpaliła Mollie bez namysłu.

-  To zależy... skoro jednak upiera się pani, bym skorzystał z tego prawa...

Zanim zdołała ochłonąć, przyciągnął ją do siebie i zamknął w ramionach. Pachniał wiatrem... Pod uniesionymi w obronnym geście dłońmi wyczuwała bicie serca.

Podczas gdy Mollie gorączkowo zmagała się z niebezpiecznymi myślami, napastnik przytrzymał ją jedną ręką, drugą zaś uniósł jej twarz do góry i pochylił się nad nią. Zrobił to tak zręcznie, że zanim ich usta zetknęły się, pomyślała sobie, że musi mieć w obezwładnianiu kobiet dużą wprawę.

- Kiedyś grałem wieśniaka w pantomimie - szepnął, jakby czytając w jej myślach.

- Chyba nie musiał pan się zbytnio starać - zdołała odpowiedzieć, zanim przywarł do niej mocniej, przez co dalsza wymiana zdań stała się niezwykle utrudniona.

Mollie rozchyliła wargi.

- Hmm - sapnęła po chwili, zdumiona tym, że jej usta, ciało i wszystkie zmysły zareagowały tak ochoczo na pieszczotę zupełnie obcego mężczyzny.

- Hmm...

- Hmm...?

Ku swemu żalowi Mollie zorientowała się, że mężczyzna powtarza wydawany przez nią pomruk nie dlatego, że pocałunek sprawia mu przyjemność. Było to raczej swego rodzaju pytanie…

Natychmiast przerwała pocałunek. Usiłowała przekonać samą siebie, że przecież nie robi nic złego, choć wciąż nie odrywała miękkich warg od gorących ust nieznajomego. Tak, po prostu padła ofiarą doświadczonego uwodziciela bez skrupułów.

Zaraz, przecież nie jest bezwolną marionetką…

- Jak śmiesz...? - powiedziała, wyślizgując się z jego ramion.

- Jak pan śmie, sir? Proszę mnie natychmiast puścić - poprawił ją.

Molly spojrzała na niego uważnie. Teraz kpił sobie z niej w żywe oczy.

- Nie miał pan prawa tego zrobić - odparła gniewnie.

- Nie? Zdawało mi się, że przyznaje mi pani droit du seigneur - przypomniał jej spokojnie, nie kryjąc wzrastającego rozbawienia.

- Czy zdaje pan sobie sprawę, że takie zachowanie można uznać za molestowanie seksualne?! - krzyknęła porywczo, układając w myślach kolejne zarzuty.

- I dlatego mnie pani tak podrapała? - spytał obojętnym tonem.

- Wcale nie... - Urwała, widząc, że zaczął podwijać rękaw. - Tarasuje mi pan drogę - dodała. - Jestem już spóźniona na spotkanie z panią Lawson.

- Pat wcale się nie zmartwi - zapewnił ją. - Jest zajęta opieką nad wnukami.

Pat może i nie, ale Bob Fleury na pewno nie będzie zachwycony, gdy dowie się, że Mollie dotarła na umówione spotkanie z tak wielkim opóźnieniem.

- Jeśli nie przestawi pan samochodu - skinęła głową w stronę land-rovera - będę musiała pójść pieszo.

Roześmiał się głośno, lecz po chwili zastosował się do jej prośby.

Arogancki brutal, przycięła mu w myślach i ze wzrokiem dumnie utkwionym w przestrzeń, przejechała obok. Jeśli choć przez chwilę wydawało mu się, że urzekł ją ten nachalny pocałunek, to... to...! Zaczerwieniła się gwałtownie, gdy pomyliła biegi i auto zaprotestowało głośnym rzężeniem.

 

 

 

 

Pół godziny później w bibliotece Otel Palace, Peregrine Aleksander Kavanagh Stewart Villiers, popijał własnoręcznie przyrządzoną kawę i wspominał swą przygodę z Mollie. Niechętnie przyznał, że zachował się w wysokim stopniu niewłaściwie i głupio.

Jedynym wytłumaczeniem karygodnego braku taktu była długa i niemiła rozmowa telefoniczna, jaką tego ranka odbył ze swoją macochą. Zadzwoniła, by poskarżyć się na córkę z pierwszego małżeństwa. Otóż Sylvie oznajmiła, że rzuca studia i wyrusza w drogę z bandą włóczęgów, którzy szumnie nazywali siebie wędrowcami.

- Aleks, zrób coś - nalegała macocha. - Ona zawsze cię słuchała.

- Belindo, twoja córka skończyła dwadzieścia jeden lat i jest dorosła - przypomniał jej nieśmiało, nie wspominając, że główną przyczyną buntu Sylvie była nadopiekuńczość i zaborczość matki. Jego zdaniem Sylvie była nieszczęśliwą młodą kobietą, lecz odkąd pamiętał, to właśnie Belinda wiecznie się na wszystko uskarżała.

Potem był kolejny uciążliwy i zabierający mnóstwo czasu telefon od organizacji dobroczynnej, której jego ojciec podarował stary zamek w szkockich górach. Pragnęli poznać historię malowideł ściennych, odkrytych podczas renowacji Wiktoriańskich tapet.

Aleksander skierował ich do rodzinnego archiwisty, zresztą kuzyna ojca, który mieszkał obecnie w posiadłości rodowej w Lincolnshire.

Jak wiele innych posiadłości, które odziedziczył, ta również została wydzierżawiona za śmiesznie niską cenę. Doradcy finansowi Aleksa wciąż wypominali mu, że w interesach nie można się kierować porywami serca. On jednak nic sobie z tego nie robił i nadal łożył na utrzymanie macochy, dla której wynajął drogi apartament w Londynie, jak również wspierał finansowo emerytowanych pracowników, zatrudnionych niegdyś w majątku. Ci ludzie poświęcili swe najlepsze lata jego rodzinie, dlatego też chciał im zapewnić godną i bezpieczną starość.

- Ależ, milordzie - denerwował się rozmawiający z nim prawnik. - Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, jak korzystne byłoby znalezienie nowych dzierżawców lub, co szczególnie bym doradzał, sprzedaż tych zabudowań. Nie chodzi nawet o to, że traci pan krocie, ustalając dla tych ludzi symboliczne opłaty czynszowe. Nie rozumiem jednak, po co pan w nich jeszcze inwestuje. Tylko w zeszłym roku przeznaczył pan olbrzymie kwoty na odnowienie kompleksu domków pracowniczych, nie wspominając...

- Przykro mi, ale nieste...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin