ROZDZIAŁ 12 WALKA KOSMICZNA, WIDOK Z BOKU Styczeń 2622 r. Planetolot Szczęliwy Orbita Wiosenna 1000-8", Układ Krokus - Czurogowie? - powtórzył Narzojew i zamiał się nerwowo. - Co w tym miesznego? - Nikita uniósł brwi urażony. - Mój drogi, czorugowie do lotów w atmosferze używajš dyskop-terów. A to były floggery. Nasze floggery! - Jak pan może mówić co takiego! Dlaczego nasze floggery miałyby palić naszš bazę? - oburzył się Baszkircew. - Nie mówię, że rosyjskie, tylko że stworzone przez ludzi. -A czyje? Czyje konkretnie? - Tego nie wiem. W czasie nalotu bałem się nawišzać łšcznoć, żeby mnie nie wykryli, a potem wywoływałem dyspozytornię orbitalnš i kosmodrom Pentamilia... ale milczš. - To niemożliwe - mamrotał Nikita. - Floggery Wielkiej Rasy? Gdzie tu sens? - A Black Velvet? - odezwała się Tania. - Nie można z nim porozmawiać? - Z Velvetem łšcznoci nie ma i być nie może, w każdym razie stałej. Planetoloty wyprowadza na niego orbitalna dyspozytornia i dopiero na ostatnim odcinku łšczę się z nim bezporednio - wyjanił cierpliwie Narzojew. Steinholtz, który tego ranka nie powiedział jeszcze ani słowa, odezwał się niespodziewanie twardo: - Przypuszczam, że dyspozytornię i kosmodrom spotkał ten sam los co bazę Alta- Kemado. Tania mylała to samo i poczuła wręcz ulgę, że to nie jej prywatna paranoja. - Bredzisz w malignie! - zawołał Baszkircew. - Dobrze by było, Juriju Pietrowiczu - rzekł Narzojew - ale fakty mówiš same za siebie: nierozpoznane floggery zlikwidowały bazę Narodów Zjednoczonych. Sytuacja jest jednoznaczna. Kto wszczšł przeciwko nam działania wojenne. - To jaka pomyłka... to jaka straszna pomyłka - bełkotał nieprzytomnie Nikita. Tania już się przymierzyła, żeby strzelić Nikitę w twarz, gdy poczuła, że nogi się pod niš uginajš i że kręci jej się w głowie. Nikita wariuje... cały wiat wariuje... powietrze zatrute czadem, ręce, ramiona i włosy pokryte prochem... prochem skremowa-nych żywcem... Przykucnęła, opuciła głowę na kolana i się rozpłakała. Nikt jej nie pocieszał. Nikita sam potrzebował natychmiastowej pomocy psychologicznej, Baszkircew również, choć w jego głosie depresję wyparła psychoza. - Działania wojenne! Działania! Co to ma być, Juliusz Cezar i wojna z Galami?!... Steinhołtz, który postanowił ignorować wszystkich prócz Na-rzojewa, rzekł: - Tak, to był wiadomy atak... Ale może to nie wojna, lecz prowokacja na wielkš skalę? Może kosmici zajęli kilka naszych floggerów? Na przykład czorugowie? - Nie uwierzę w tych czorugów! Prędzej uwierzę w zbiorowy obłęd kilku pilotów... ale jak wtedy wyjanić utratę łšcznoci? Też szaleństwem, tylko operatorów? Co za dużo wirów jak na jednš nędznš kolonię! - No nie wiem. Lepiej się stšd wynomy. - Przeciwnie. Najlepsze, co możemy zrobić, to zostać tu i czekać, aż co się wyjani. - Ale jeli będziemy tu siedzieć, to Black Velvet odleci bez nas! -Jest pan pewien, że on jeszcze istnieje? - Nie... A jak daleko stšd do Pentamilii? - Szeć trzysta. - Szeć tysięcy trzysta kilometrów? To lećmy! Dla planetolotu to żadna odległoć! - W kosmosie. Szczęliwy nie jest przeznaczony do długich lotów w atmosferze. Musielibymy robić skok suborbitalny. -Tym lepiej! - Niekoniecznie. Zużyjemy dużo paliwa w czasie lšdowania, a jeli w Pentamili nie zatankujemy, może nie starczyć na wylot i manewry przy Black Velvecie. - Chwileczkę. - W głosie Steinholtza, takim spokojnym i rozsšdnym, zadwięczał panujšcy w jego umyle chaos. - Chwileczkę, Aleksie... spróbujmy omówić możliwoci. Po pierwsze, Velvet jeszcze istnieje, Pantemilia też ocalała, ale nie działa węzeł ładnoci... - Jakie tu mogš być możliwoci! - wykrzyknšł profesor Baszkir-cew. - Przede wszystkim się uspokójmy! - Tak jest, uspokójmy! - nie wytrzymał Narzojew. - Doć tych wrzasków! Był tak zdenerwowany, że nie od razu zareagował na brzęczyk wezwania, a włanie ożył przenony terminal - wygodna rzecz, pilot mógł korzystać z pokładowego oprzyrzšdowania łšcznoci planetolotu nawet z odległoci kilku kilometrów. - Tak! Tak! Słucham! - wrzasnšł Narzojew do słuchawki z takim rozdrażnieniem, jakby telefon oderwał go od ważnej rozmowy. Nie od razu zrozumiał, że to przecież owa upragniona łšcznoć! - Nie rozumiem! Mówcie po rosyjsku! Do licha... Jak będzie po hiszpańsku: mówcie po rosyjsku? - Co tam en nisso... jalar... javlar... jablar en russo, o. - No recognisio! Jablar en russo! - Co pan wymyla! Rozumieć" to comprendel Proszę dać mnie! - Niech pan idzie w cholerę i tam polegnie! Przez pana nie usłyszałem współrzędnych! - wrzasnšł Narzojew. I odchodzšc kilka metrów na bok, powiedział już rzeczowym tonem: - Tak, Szczęliwy, służbowy planetolot RAN. Tak, Black Velvet. Zapisuję. H1000, potwierdzam... nachylenie osiem, potwierdzam... F 4605, tak... Sš... Wioska, czyli obóz archeologów, i baza Alta-Ke-mado... chyba zniszczone całkowicie. Narzojew popatrzył w niebo, jakby szukał swojego rozmówcy. I tak włanie było, ale blady z gniewu Baszkircew uznał, że pilot zupełnie zwariował, i nawet pomylał, że Narzojew udaje, że rozmawia i mówi do pustej słuchawki. Ale gdy Narzojew spojrzał w stronę morza, profesor, patrzšc w tę samš stronę, również zobaczył kilka punktów. Floggery! Narzojew pomachał do nich. - Widzę was. Tak, prawie naprzeciwko Cyrku... Aleksy Narzojew... Powodzenia, comandante... hasta pronto! - Wsunšł słuchawkę z powrotem do kieszeni na piersi. - A teraz niech mnie pan przeprosi - zażšdał Baszkircew. - Słucham? - Przeprosi! Albo... albo nie znam pana! - Za co mam pana przeprosić? - Jak to? Uważa pan, że nie ma powodu? - A... no dobrze, przepraszam... Ale czy pan wie, z kim rozmawiałem?! Z myliwcami! Wie pan, co wiedzieli?! Wybuchła wojna! Wojna z Konkordiš, profesorze! Musimy lecieć na spotkanie z Black Velvetem, póki nie jest za póno! A może już jest za póno! Najgorsze było dopiero przed nimi. Nikita w żaden sposób nie mógł zaczšć biec, w końcu wciekły Narzojew wycišgnšł błyszczšcy pistolet i dwa razy strzelił w ziemię obok niego. Podziało, i to nie tylko na Nikitę. Wszyscy sobie przypomnieli, że cywilni piloci majš broń. I że w nadzwyczajnych okolicznociach majš prawo karać i ułaskawiać na równi z oficerami floty. I wreszcie że nikt prócz Narzojewa nie wystartuje planetolotem. Gdy potykajšc się ze strachu niemal na każdym stopniu, weszli na pokład statku, Tania wypaliła nagle: - A mogę z panem? - Gdzie? - Do kabiny! Przecież tam jest teraz wolne miejsce! Narzojew zrobił minę, jakby chciał posłać dziewczynę tam, gdzie niedawno posiał Baszkircewa, ale tylko wzruszył ramionami i powiedział: - Proszę. Pewnie nie chciał, żeby pusty fotel obok przypominał o tym, co się stało z Szulgš. I Tania po raz pierwszy w życiu znalazła się kabinie prawdziwego statku kosmicznego. - Niech pani założy słuchawki - poradził Narzojew. - Będziemy ostro startować, szkoda uszu. Kabina pilotów nie jest tak dwiękoszczelna jak przedział pasażerów. Wystartowali bez problemów. Narzojew od razu zadarł dziób Szczęliwego do góry i zaczšł pionowe wyjcie z atmosfery w stylu poczštki kosmonautyki". Przecišżenia były odczuwalne, ale znone. Wkrótce atmosfera została za rufš, pojawiła się czerń i gwiazdy. Planetolot szybko wyszedł na niskš orbitę i Narzojew zrzucił cišg. Pojawiła się nieważkoć. Pozostawało sprecyzować swoje miejsce i wyliczyć optymalnš trajektorię lotu do Black Velvetu. Tania usiłowała patrzeć na wszystkie ekrany jednoczenie. Jeli faktycznie wybuchła wojna z Konkordiš, to gdzie flota nieprzyjaciela? Gdzie nasze dzielne eskadry? Gdzie Black Velvet? Nie zdawała sobie sprawy, jak znikome jest prawdopodobieństwo, że po wyjciu na orbitę znajdš się tak blisko statku kosmicznego, by go dostrzec gołym okiem. Nie widać było również floty wrogów ani w ogóle żadnej obecnoci człowieka w układzie planetarnym. Tylko zielonkawy brzuch Wiosennej i usiana gwiazdami pustka. Ale wróg niewidoczny nie musi być wrogiem nieobecnym. Słuchawki niespodziewanie ożyły. Mówili po hiszpańsku, ale przez pokładowego tłumacza. - Fregata Kamarad Lepanto wzywa Szczęliwego! Szczęliwy, jak mnie słyszycie? - Tu Szczęliwy, słyszę was dobrze. - W waszym kierunku idzie grupa nierozpoznanych floggerów. Odległoć - dwa, wysokoć - trzysta, prędkoć - pięćdziesišt, kurs równikowy dwadziecia cztery. Palce Narzojewa latały nad klawiaturš; przygryzajšc wargę, pilot wbijał otrzymane dane w parser. - Rozumiem. Jakie sš zalecenia? - Nie zalecenia, tylko rozkazy! Jako starszy rozkazuję... W słuchawkach rozbrzmiał nagły huk pękajšcych strun i ogłuszajšcy zgrzyt; jakby stado stalowych tygrysów pożerało blaszane pianino. Po chwili zadziałały filtry i zapanowała cisza. Nic więcej nie usłyszeli od Carlo Machetansa, dowódcy fregaty Kamarad Lepanto. - Oni... zginęli? - spytała Tania. - Nie wiem. - Ale przecież słyszelimy trzask kadłuba? - Statek kosmiczny ma korpus, a nie kadłub... Narzojew nie przerywał wyliczeń. Ekrany parsera wypełniały słupki cyfr i kolorowe trajektorie - zalecane zielone, ryzykowne żółte i zabronione czerwone. - Nie musi mnie pan zagadywać, nie jestem dzieckiem! - Nie zagaduję. Łšcznoć została przerwana dlatego, że kanał zagłusza wróg. Co się dzieje z fregatš, nie wiem tak samo jak ty. - A my... zginiemy? Narzojew przez kilka sekund patrzył na efekty wyliczeń, potem obrzucił Tanie ponurym spojrzeniem. - Mamy duże szansę. - Wdusił ...
sunzi