* W kręgosłupie nie było nikogo. Widziałem tylko Cunninghama w BioMedzie, dumajšcego nad cyfrowymi przekrojami, udajšcego, że zabija czas. Przepłynšłem nad nim, odbudowanš rękš łapišc za szczyt najbliższej drabinki; w rytm obrotu Bębna pocišgnęła mnie wolniutko po okręgu. Nawet stšd widziałem napięcie w ułożeniu jego ramion; system, który utkwił w zawieszeniu, przeżerajšcy długie godziny, podczas gdy przeznaczenie idzie do przodu krok w krok z czasem. Uniósł wzrok. - O. To żyje. Powstrzymałem chęć ucieczki. Rany, to tylko rozmowa. Dwóch ludzi rozmawia ze sobš. Ludzie robiš to cały czas, bez twoich narzędzi. Dasz radę. Dasz radę. Spróbuj. Zmusiłem więc stopy do zejcia po schodach, czujšc rosnšce w marszowym rytmie cišżenie i niepokój. Próbowałem odczytać przez tę mgłę topologię Cunninghama. Może dostrzegłem tylko fasadę, na parę mikronów w głšb. Może ucieszy się każdym odwróceniem uwagi, choć się do tego nie przyzna. A może tylko tak mi się wydaje. - Jak tam? - zapytał, gdy dotarłem na pokład. Wzruszyłem ramionami. - Widzę, że ręka już w porzšdku. - Ale nie dzięki tobie. Próbowałem powstrzymać te słowa. Naprawdę. Cunningham zapalił papierosa. - Prawdę powiedziawszy, to ja cię poskładałem. - Ale kiedy mnie rozdzierał, siedziałe tam i patrzyłe. - W ogóle mnie tam nie było. - I po chwili: - Ale może i masz rację. Równie dobrze mogłem tam siedzieć. Amanda i Banda, one próbowały interweniować. Nic dobrego z tego nie wynikło. - Więc nawet nie próbowałe. - A ty by próbował, gdyby odwrócić sytuację? Poleciałby z gołymi rękami na wampira? Nie odpowiedziałem. Cunningham przypatrywał mi się dłuższš chwilę, zacišgajšc się papierosem. - Dobrze ci zalazł za skórę, co? - powiedział w końcu. - Mylisz się - odparłem. - Poważnie? - Ja nie pogrywam z ludmi. - Mmmm. - Wyglšdał, jakby rozważał propozycję. - To jakie słowo by wolał? - Ja obserwuję. - No tak. Niektórzy nazwaliby to nawet inwigilacjš. - Ja... czytam mowę ciała. - To kwestia ile, i dobrze o tym wiesz. Nawet w tłumie spodziewasz się odrobiny prywatnoci. Ludzie nie sš przygotowani na czytanie ich myli z każdego drgnienia gałek ocznych. - Dgnšł powietrze papierosem. - A ty jeste kameleonem. Dla każdego z nas masz innš twarz, pewnie żadna nawet nie jest prawdziwa. Prawdziwe ty, o ile w ogóle istnieje, jest niewidzialne... Pod przeponš co cisnęło mi się w supeł. - A kto nie jest? Kto nie próbuje się dostosować, dopasować do otoczenia? Nie ma w tym nic złego. Boże, przecież jestem syntetykiem! Nigdy nie manipuluję zmiennymi. - No włanie w tym problem. Ty manipulujesz nie tylko zmiennymi. Między nami kłębił się dym. - Ale chyba naprawdę nie jeste w stanie tego zrozumieć. - Wstał, machnšł dłoniš. Okienko ConSensusa implodowało. - W gruncie rzeczy, to nie twoja wina. Nie można kogo winić za to, że jest tak skonstruowany. - Daj mi, kurwa, spokój - warknšłem. Martwa twarz nic nie okazywała. To też wyrwało mi się, zanim ugryzłem się w język. A potem wylało się wszystko: - Wszystko, kurwa, zainwestowałe w tę pieprzonš empatię. Ja może faktycznie udaję, ale większoć ludzi przysięgłaby, że wszedłem im prosto w duszę. To gówno wcale nie jest mi potrzebne, wcale nie muszę odczuwać czyich motywów, żeby je odgadnšć. Nawet lepiej ich nie czuć, bo możesz być... - Beznamiętny? - Umiechnšł się lekko. - Przyszło ci kiedy do głowy, że ta empatia to może tylko uspokajajšce kłamstwo? Może wydaje ci się, że wiesz, co czuje inna osoba, a tak naprawdę czujesz tylko siebie, może jeste jeszcze gorszy ode mnie. Albo wszyscy tylko zgadujemy. Jedyna różnica: ja sam siebie nie oszukuję. - Wyglšdajš tak, jak sobie wyobrażałe? - zapytał. - Że co? O co ci chodzi? - Wężydła. Kończyny z wieloma stawami i centralny korpus. Na oko brzmi doć podobnie. Grzebał w archiwach Szpindla. - E... nie do końca - odparłem. - W rzeczywistoci ramiona majš bardziej... elastyczne. Bardziej segmentowane. A korpusowi nigdy się nie przyjrzałem. Ale co to ma do... - I tak blisko, nie? Taka sama wielkoć, taki sam kształt. - No i co z tego? - Czemu nikomu nie powiedziałe? - Powiedziałem. Isaac sšdził, że to od stymulacji magnetycznej. Z Rorschacha. - Widziałe je jeszcze przed Rorschachem. A przynajmniej zobaczyłe co, co tak cię wystraszyło, że się ujawniłe, choć szpiegowałe Isaaca i Michelle. Mój gniew ulotnił się, jak powietrze przez wybitš dziurę. - Oni... wiedzieli? - Chyba tylko Isaac. I zachował to dla siebie i dziennika. Chyba nie chciał ingerować w twojš zasadę nieingerencji, ale założę się, że wtedy ostatni raz przyłapałe ich sam na sam. Nic nie powiedziałem. - A co, mylałe, że oficjalny obserwator jest jakim sposobem wyłšczony spod obserwacji? - zapytał po chwili Cunningham. - Nie - odpowiedziałem cicho. - Chyba nie. Kiwnšł głowš. - A potem jeszcze je widywałe? I nie mówię o standardowych halucynacjach magnetycznych. Mam na myli wężydła. Czy kiedy już zobaczyłe je na własne oczy, odkšd wiesz jak wyglšdajš, pokazywały się jeszcze? Zastanowiłem się. - Nie. Pokręcił głowš, potwierdzajšc sobie jakš nowš myl. - Wiesz co, Keeton, ty to jeste model. Sobie nie kłamiesz? Nawet teraz sam nie wiesz, co wiesz. - O czym ty mówisz? - Przecież ty to rozgryzłe. Pewnie na podstawie architektury Rorschacha - forma idzie za funkcjš, tak? Jakim sposobem poskładałe sobie całkiem przyzwoite wyobrażenie wężydła, zanim ktokolwiek zobaczył je na oczy. Przynajmniej... - zacišgnšł się dymem, papieros rozjarzył się jak dioda - ...jakim fragmentem umysłu. Bandš niewiadomych modułów zaharowujšcych się dla ciebie. Modułów, które nie potrafiš pokazać, co zrobiły. Nie masz do tego wiadomego dostępu. Więc jedna częć mózgu próbuje to przekazać drugiej jak umie. Podaje cišgę pod stołem. - lepowidzenie - szepnšłem. Przeczucie, gdzie sięgnšć... - Bardziej jak schizofrenia, tylko że zamiast słyszeć głosy, widziałe obrazki. Widziałe obrazki i dalej nie rozumiałe. Zamrugałem. - Ale jak ja bym... wiesz... - Co sobie pomylałe? Że Tezeusz jest nawiedzony? Że wężydła łšczš się z tobš telepatycznie? To, co robisz... jest ważne. Wmówili ci, że jeste tylko stenografem, wbili do głowy wszystkie te warstwy nieingerencji, biernoci, ale ty i tak musiałe podjšć inicjatywę, prawda? Samemu wzišć się za problem. Nie potrafiłe tylko jednego: przyznać się przed sobš. - Cunningham pokiwał głowš. - Siri Keeton. Widzisz, co ci zrobili? - Dotknšł twarzy. - Co zrobili nam wszystkim - szepnšł. * Bandę zastałem unoszšcš się porodku zaciemnionego bšbla obserwacyjnego. Gdy wchodziłem, przesunęła się na bok i chwyciła siatki. - Susan? - zapytałem. Naprawdę już nie umiałem poznać. - Zawołam jš - odpowiedziała Michelle. - Nie, nie trzeba. Chciałem pogadać z wami wszy... Ale ona już uciekła. Na wpół owietlona postać odmieniła się na moich oczach i powiedziała: - Wolałaby być teraz sama. Kiwnšłem głowš. - A ty? James wzruszyła ramionami. - Mogę pogadać. Choć dziwi mnie, że dalej robisz swoje raporty, po tym... - Ja... właciwie nie. To nie idzie na Ziemię. Rozejrzałem się. Niewiele było widać. Siatka Faradaya pokrywała wnętrze kopuły jak szara folia, wiat za niš był przymglony i ziarnisty. Ben zasłaniał pół nieba, jak czarny złoliwy guz. Na tle niewyranych pasm chmur dostrzegałem z tuzin mglistych smug kondensacyjnych, w czerwieni tak głębokiej, że ocierała się o czerń. Za ramieniem James mrugało słońce, nasze Słońce, jaskrawa kropka, przy ruchu głowy rozcinana dyfrakcjš na maleńkie odłamki tęcz. I tyle: gwiazdy nie przenikały przez siatkę, podobnie jak większe i ciemniejsze okruchy pasa akrecyjnego. A miriady igiełek płaskonosych maszyn gubiły się bezpowrotnie. Niektórych to pewnie uspokaja, pomylałem. - Gówno widać - powiedziałem. Tezeusz w jednej chwili mógł rzucić na kopułę idealnie ostry obraz w tej samej perspektywie, prawdziwszy niż rzeczywisty. - Michelle się podoba - odparła James. - Ten klimat. A Procesor lubi te wzory dyfrakcyjne, lubi... pršżki interferencyjne. Przez chwilę przypatrywalimy się niczemu, w słabym, przesšczajšcym się z kręgosłupa półwietle. Muskało kontury profilu James. - Podprowadzilicie mnie - powiedziałem w końcu. Spojrzała na mnie. - Jak to? - Przez cały czas gadalicie za moimi plecami. Wszyscy. A mnie dopucilicie dopiero, kiedy byłem... (Jak ona to wtedy nazwała?) ...wstępnie uwarunkowany. Zaplanowalicie to wszystko, żeby wytršcić mnie z równowagi. A potem Sarasti, ni z tego, ni z owego, na mnie napada i... - Nie wiedzielimy o tym. Dopiero kiedy włšczył się alarm. - Alarm. - Kiedy zmienił skład mieszanki gazowej. Musiałe to słyszeć. Nie dlatego tam byłe? - Zawołał mnie do namiotu. Kazał oglšdać. Ukryte w cieniu oczy przypatrywały mi się. - Nie próbowałe go powstrzymać. Nie umiałem sprostać oskarżeniu w jej głosie. - Ja tylko... obserwuję - odrzekłem niepewnie. - A ja mylałam, że próbujesz go powstrzymać, żeby nie... - Pokręciła głowš. - Mylałam, że dlatego cię zaatakował. - Mówisz, że to nie była gra? Że nie była wtajemniczona? - Nie mogłem w to uwierzyć. Widziałem jednak, że ona wierzy. - Mylałam, że ich broniłe. - Cicho, ponuro rozemiała się z własnej pomyłki i odwróciła wzrok. - Powinnam być mšdrzejsza. Powinna. Powinna wiedzieć, że przyjmowanie rozkazów to oddzielna kwestia - że wzięcie czyjej strony zdałoby się na nic, wystawiłoby tylko na szwank mojš etykę. A ja powinienem się już do tego przyzwyczaić. Parłem dalej. - To było co w rodzaju lekcji poglšdowej. Na przykładzie. Pozbawionego wiadomoci nie da się torturować, a... a, słyszałem cię wtedy, Susan. Ciebie ...
sunzi