Nowy16.txt

(22 KB) Pobierz
Masa krytyczna
Clarke zauważa ruch ręki na ułamek sekundy przed tym, jak pięć lšduje pod jej okiem. Zatacza się do tyłu, wpadajšc na gród i uderzajšc tyłem głowy o jaki wystajšcy nit czy zawór. wiat tonie poród rozbłysków pod powiekami.
   Stracił panowanie nad sobš, myli tępo. Wygrałam. Nogi uginajš się pod niš i kobieta osuwa się po cianie, lšdujšc z głuchym łomotem na podłodze. W pewnym sensie uważa za powód do dumy, że przez cały ten czas nawet nie pisnęła.
   Ciekawe, czym go sprowokowałam. Nie może sobie przypomnieć. Cios Actona chyba wybił jej z głowy wspomnienie kilku ostatnich minut. To i tak nie ważne. Znów ta sama piewka.
   Tym razem jednak wyglšda na to, że kto jest po jej stronie. Do uszu kobiety dobiegajš krzyki i odgłosy przepychanki. Słyszy ohydne uderzenie ciała o koć i o metal; choć raz żadne z powyższych najwyraniej nie należy do niej.
   - Ty pojebie! Urwę ci jaja!
   To głos Brandera. Brander staje w jej obronie. Zawsze był szarmancki. Clarke umiecha się i czuje smak soli. Rzecz jasna nigdy też do końca nie wybaczył Actonowi tej sprzeczki o połykacza...
   Powoli zaczyna widzieć wyranie, przynajmniej na jedno oko. Przed sobš ma czyjš nogę, z boku drugš. Kobieta podnosi wzrok; nogi spotykajš się w kroku Caraco. Acton i Brander też sš w jej kajucie; Clarke dziwi się, że wszyscy mieszczš się w rodku.
   Acton, z zakrwawionymi ustami, przeżywa prawdziwe oblężenie. Brander trzyma go za gardło. Acton ciska jego nadgarstek; na oczach Clarke atakuje drugš rękš i zadaje Branderowi cios w szczękę.
   - Przestańcie - mamrocze kobieta.
   Caraco dwukrotnie, w krótkich odstępach, uderza Actona w skroń. Jego głowa odskakuje na bok. Mężczyzna wydaje z siebie warkot, ale nie puszcza dłoni Brandera.
   - Powiedziałam: przestańcie!
   Tym razem słyszš. Tempo walki spada, wreszcie zamiera zupełnie; nikt nie opuszcza zaciniętych pięci, ani nikt nie rozlunia uchwytu, ale wszyscy skierowali wzrok na niš.
   Nawet Acton. Clarke patrzy mu w oczy i poza nie. Nie odpowiada jej spojrzeniem nic innego, poza samym Actonem. Była tam wczeniej, przypomina sobie. Jestem prawie pewna. Można było się spodziewać, że wpakujesz Karla w z góry przegranš walkę, a potem zabierzesz dupę w troki...
   Zapiera się o gród i powoli podcišga się do góry. Caraco odsuwa się na bok i pomaga jej wstać.
   - Pochlebia mi całe to zainteresowanie - mówi Clarke. - I bardzo wam dziękuję, że wpadlicie, ale mylę, że teraz poradzimy już sobie sami.
   Caraco opiekuńczym gestem kładzie jej dłoń na ramieniu.
   - Nie musisz tolerować zachowania tego dupka - mówi, nie spuszczajšc wzroku z Actona. Pomimo nakładek, wydaje się, że jej oczy spoglšdajš jadowicie. - Żadne z nas nie musi.
   Kšcik ust Actona unosi się do góry w szyderczym, krwawym umieszku.
   Clarke udaje się nie wzdrygnšć pod dotykiem Caraco.
   - Wiem. I dzięki za wkroczenie do akcji. Ale teraz zostawcie nas, proszę, na chwilę samych.
   Brander nie puszcza gardła Actona.
   - Nie wydaje mi się, żeby to był dobry...
   - Zabierzcie wreszcie z niego swoje brudne łapska i zostawcie nas samych!
   Wycofujš się. Clarke rzuca im gniewne spojrzenie i zamyka za nimi właz.
   - Cholerni wcibscy sšsiedzi - mruczy, odwracajšc się znów w stronę Actona.
   Wydaje się, że w nagłym odosobnieniu mężczyzna maleje i opada z sił, dosłownie na oczach Clarke wyparowujš z niego gniew i zuchwalstwo.
   - Zechcesz wyjanić mi, dlaczego bywasz takim dupkiem? - pyta kobieta.
   Acton wali się na pryczę. Wpatruje się w pokład, unikajšc wzroku Clarke.
   - Nie widzisz, kiedy kto cię przepierdala?
   Lenie siada obok.
   - Jasne, że widzę. Obrywanie po gębie wydaje się wystarczajšcš wskazówkš.
   - Próbuję ci pomóc. Próbuję pomóc wam wszystkim.
   Mężczyzna odwraca się w jej stronę i przytula jš. Trzęsšc się, przyciska policzek do jej policzka. Twarz ma zwróconš w kierunku grodzi za ramieniem Clarke.
   - O Boże, Lenie tak cię przepraszam, jeste ostatniš osobš na tym pieprzonym wiecie, którš chciałbym skrzywdzić.
   Clarke głaszcze go bez słowa. Wie, że Acton mówi szczerze. Z nimi zawsze tak jest. Clarke wcišż nie potrafi ich za nic potępiać.
   Myli, że jest tam sam. Myli, że wszystko jest jego własnš winš.
   Na krótkš chwilę przychodzi jej do głowy nieprawdopodobna myl: Może jest...
   - Nie mogę tak dalej - oznajmia mężczyzna. - Cišgle siedzieć w rodku.
   - Będzie lepiej, Karl. Na poczštku zawsze jest ciężko.
   - O Boże, Len. Nawet nie masz pojęcia. Cišgle mylisz, że jestem jakim ćpunem.
   - Karl.
   - Mylisz, że nie wiem czym jest uzależnienie? Mylisz, że nie widzę różnicy?
   Clarke nie odpowiada.
   Mężczyzna wybucha na chwilę wymuszonym, smutnym miechem.
   - Tracę kontrolę, Len. Zmuszasz mnie do tego. Na Boga, dlaczego chcesz, żebym był włanie taki?
   - Bo włanie taki jeste, Karl. Na zewnštrz nie jeste sobš. Na zewnštrz jeste wypaczony.
   - Na zewnštrz nie jestem dupkiem. Na zewnštrz nie sprawiam, że wszyscy mnie nienawidzš.
   - Nie. - Kobieta przytula go. - Jeli miałby panować nad sobš, a przy tym cały czas chodzić naćpany, to wolę zaryzykować z oryginałem.
   Acton spoglšda na niš.
   - Nienawidzę tego. Jezu Chryste, Len. Nigdy nie będziesz miała doć ludzi, którzy spuszczajš ci wpierdol?
   - To wredne, co mówisz - zauważa cicho Clarke.
   - Nie sšdzę. Pamiętam pewne rzeczy, które tam widziałem, Len. To zupełnie jakby potrzebowała... Boże, Lenie, jest w was wszystkich tyle nienawici...
   Nigdy wczeniej nie słyszała, żeby mówił co takiego. Nawet na zewnštrz.
   - Wiesz, sam też trochę jej w sobie masz.
   - Racja. Mylałem, że to mnie odróżnia. Że daje mi - przewagę, rozumiesz?
   - Bo daje.
   Mężczyzna potrzšsa głowš.
   - O nie. Nie dorównuję tobie.
   - Nie doceniasz się. Ja nie wszczynam bójek ze wszystkimi.
   - W tym rzecz, Len. Ja wybucham przez cały czas, marnotrawię nienawić na takie głupie pierdoły, jak ta. Ale ty - ty jš gromadzisz. - Wyraz jego twarzy ulega zmianie; Clarke nie jest pewna, co teraz się na niej maluje. Może troska. Niepokój. - Czasami przerażasz mnie bardziej niż Lubin. Nigdy nie rzucasz się na nikogo ani nikogo nie bijesz. Chryste, mamy wielkie więto, gdy w ogóle podnosisz głos - więc ona tylko narasta. Ma to chyba swoje dobre strony - Acton mieje się cicho. - Nienawić jest ródłem ogromnej energii. Jeli kiedykolwiek co cię aktywuje, nic nie będzie w stanie cię powstrzymać. Póki co jednak, jeste po prostu - toksyczna. Mylę, że nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile tak naprawdę masz w sobie nienawici.
   Współczucie?
   Nagle ogarnia jš wewnętrzny chłód.
   - Nie baw się ze mnš w terapeutę, Karl. To, że twoje nerwy odpalajš teraz za szybko, nie oznacza, że zyskałe nagle dar jasnowidzenia. Wcale nie znasz mnie tak dobrze.
   Oczywicie, że nie. Inaczej nie byłby ze mnš.
   - Tutaj nie - Acton umiecha się, ale spod spodu przewituje ta dziwna, chora mina. - Na zewnštrz przynajmniej widzę różne rzeczy. Tutaj jestem lepy.
   - Jeste w krainie lepców - odpowiada szorstko Clarke. - Nie jest to tutaj żadnš przeszkodš.
   - Doprawdy? A ty zdecydowałaby się tu zostać, gdyby oznaczało to, że wytnš ci oczy? Zdecydowałaby się zostać w miejscu, które sprawiło, że zgnił ci mózg, kawałek po kawałku, i zamieniło cię w jebanš małpę?
   Kobieta rozważa jego słowa.
   - Gdybym od samego poczštku była małpš, to może.
   O-o. Chyba zabrzmiałam trochę zbyt kpišco.
   Acton przyglšda się jej przez chwilę. I Co jeszcze oprócz niego, sennie, otworzywszy jedno oko.
   - Przynajmniej moje endorfiny nie biorš się za zgrywania ofiary - mówi wolno. - Powinna nieco lepiej dobierać osoby, na które chcesz patrzeć z góry.
   - A ty - odparowuje Clarke - powiniene wygłaszać swoje pobożne kazania w tych jakże rzadkich momentach, kiedy wiesz, o czym mówisz.
   Mężczyzna wstaje z łóżka i piorunuje jš wzrokiem, uważajšc, by nie zacisnšć pięci.
   Clarke się nie porusza. Czuje, jak całe jej ciało twardnieje od wewnštrz. Z rozmysłem podnosi głowę i spoglšda wprost w zakryte oczy Actona.
   Teraz tam jest, całkiem obudzona. Kobieta nie widzi już wcale Actona. Wszystko wróciło do normy.
   - Nawet nie próbuj - mówi Clarke. - Pozwoliłam ci na parę strzałów przez wzglšd na stare, dobre czasy, ale jeli jeszcze raz podniesiesz na mnie rękę, przysięgam, że cię kurwa zabiję.
   Zdumiewa jš siła w jej głosie; brzmi jak stal.
   Wpatrujš się w siebie przez chwilę, która wydaje się trwać wiecznie.
   Ciało Actona odwraca się na pięcie i otwiera właz. Clarke przyglšda się, jak wychodzi na zewnštrz; czekajšca w korytarzu Caraco bez słowa przepuszcza je obok. Lenie nie wykonuje najmniejszego ruchu dopóki nie docierajš do niej dwięki pracujšcej luzy.
   Nie sprawdził mojego blefu.
   Tyle że tym razem nie jest pewna, czy to w pełni był blef.
Acton zupełnie się z niš nie widuje.
   Minęło kilka dni, od kiedy zamienili ze sobš choć słowo. Nawet ich harmonogramy zaczęły od siebie odbiegać. Dzi w nocy, gdy Clarke próbowała zasnšć, usłyszała, jak wychodzi z otchłani i wspina się po drabince do mesy niczym atakujšca stację morska istota. Robi tak od czasu do czasu, gdy Beebe pustoszeje, gdy wszyscy sš albo na zewnštrz, albo zamknięci w swoich kabinach. Siedzi wtedy przy bibliotece i przy pomocy zestawu wizualizacyjnego przeczesuje niezliczone wirtualne alejki; w każdym jego ruchu widać desperację. Wydaje się, że musi wstrzymywać oddech za każdym razem, gdy wchodzi do rodka; Clarke raz widziała, jak Acton zrywa zestaw z głowy i ucieka na zewnštrz, jakby jego klatka piersiowa miała zaraz eksplodować. Kiedy podniosła porzucony sprzęt, wcišż widniały na nim wyniki jego poszukiwań. Chemia.
   Innym razem odwrócił się, wychodzšc na zewnštrz i zobaczył stojšcš w korytarzu Clarke. Umiechnšł się. Nawet powiedział co: kobieta us...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin