Nowy23.txt

(27 KB) Pobierz
Rozdział 23
   
   
    Mister Benjamin? Sir?
   C.R. Benjamin spojrzał znad biurka. W drzwiach stała młoda asystentka, na twarzy miała niezdrowy rumieniec, oczy wielkie, jakby ujrzała ducha. Starszy pan oparł się w fotelu obrotowym i założył dłonie za głowš.
    Niech zgadnę. Znów Kambodża? Co tym razem?
    To nie Kambodża, sir.
    Mam nadzieję, że jednak co istotnego. Robię ostatniš korektę niedzielnego wydania i nie życzę sobie cišgłych wizyt geniuszy redakcyjnych, przekonanych, że włanie trafili na temat swego życia. Niby jak mam to skończyć, hę? Ja nie łażę całymi dniami po bankietach i przyjęciach dobroczynnych, jak niektórzy. Może trudno to sobie wyobrazić, ale ja naprawdę wydaję gazetę.
    Wiem, sir  wyjškała asystentka.  Ale na dachu jest latajšcy talerz.
   Starszy pan spojrzał z rozpaczš w ekran komputera.
    Niele. Powiedz temu, kto to wymylił, że obmiałem się jak norka. Widzisz?  Ostentacyjnie uniósł kšciki ust.  Ale przekaż też, że to kawał na jeden raz. Jak kto znów zacznie mi zawracać głowę, to skończy w dziale nekrologów. Bo rozumiem, że to nie twój pomysł?
    Nie, panie Benjamin. Sir.
   Wrócił do pracy ale zaraz znów spojrzał na drzwi.
    Jeszcze tu jeste?
    Sir? Ale na dachu naprawdę jest latajšcy talerz. Z człowiekiem w rodku. Mówi, że nazywa się William Dulac i że jest z Luizjany.
    I to wszystko wyjania?
    Niezupełnie, sir. Razem z nim jest czterech obcych. On mówi, że na Karaibach czeka ich o wiele więcej.
    A co oni tam robiš, skoro sezon zaczyna się dopiero w listopadzie?
   W progu pojawił się rosły i łysy mężczyzna po pięćdziesištce. Asystentka odetchnęła z ulgš i usunęła mu się z drogi. Benjamin spojrzał pytajšco na przybyłego.
    Marcus? Tylko nie mów, że też dałe się w to wrobić.
    To dzieje się naprawdę  zahuczał niskim głosem szef działu miejskiego.  Naprawdę, C.R. Ten talerz nie jest duży, ale migłowcem by go na dach nie wpakował.
    Co to wszystko ma znaczyć?  Benjamin zerwał się z fotela.  Czy tu już w ogóle nie można pracować? Tylko żarty wam w głowie. Proszę bardzo, ale w porze lunchu!
   Szef działu miejskiego wsunšł się do pokoju, za asystentka pisnęła dziwnie i schowała się w kšcie.
   Do rodka weszło co wysokiego, na tyle wysokiego, że musiało pochylić się przy pokonywaniu framugi. Z wierzchu było jakby trójkštne i poronięte gęstym, szarym futrem. Ponadto miało na sobie dopasowany kombinezon z rękawami kończšcymi się na łokciach i kolanach, i pas z przywieszonymi doń jakimi przedmiotami. Długie ręce zwisały prawie do podłogi, zębata morda zaczęła intensywnie niuchać.
   Zaraz potem przez próg wtoczyło się co na kształt dinozaura bez ogona. To co było ubrane inaczej i miało inne wyposażenie, a poruszało się jak nerwowy baletmistrz. Jako trzeci obiekt ukazał się muskularny i włochaty karzeł, dalej kroczył stru w modnym wdzianku, na końcu jaki człowiek.
    Czy mam wezwać ochronę?  spytał rozpłaszczony na boazerii szef działu miejskiego.
   C.R. Benjamin spojrzał w milczeniu na goci. Na korytarzu narastał harmider, ale tego redaktor zdawał się nie słyszeć. Ostatecznie spojrzał na istotę ludzkš.
    Powiedz mi, młody człowieku, czy na dachu mojego budynku faktycznie stoi latajšcy talerz?
    To tylko pojazd atmosferyczny  odparł Will.  I nie jest wcale w kształcie talerza.
    Rozumiem. Bo wiesz, jacy sš ludzie. Zawsze szukajš podobieństw. To dlatego tak trudno dzi o naprawdę dobrych skrybów, wszyscy piszš tak samo.  Zerknšł na szefa działu miejskiego.  Nikogo nie wzywaj, Marcus. Ale bšd łaskaw zamknšć drzwi.
   Ten przytaknšł i oczyciwszy framugę z gapiów, odcišł gabinet od reszty wiata.
   C.R. Benjamin siadł powoli.
    Nie życzę tu sobie żadnego zamieszania, panie... jak się nazywasz, synu?
    Dulac. William Dulac.
    A gdyby był teraz w Nawlings, co by najpewniej wzišł na lunch?
   Will zmarszczył czoło, ale odpowiedział.
    Oyster poboy.
   Wydawca z aprobatš pokiwał głowš.
    Zatem faktycznie pochodzisz z Luizjany. Jeli jeste blagierem, to jeste blagierem z Południa, a to już co.  Sšdzšc po hałasach, na korytarzu musiał zebrać się już całkiem spory tłum.
    Marcus, powiedz tym ludziom, by wracali do pracy, i że nie ma tu nic ciekawego do oglšdania.
   Szef działu miejskiego wymamrotał co, być może słowa wdzięcznoci, i wyrwał na zewnštrz. Asystentka ulotniła się z własnej inicjatywy.
   C.R. Benjamin zatarł ręce teatralnym gestem.
    Lubię, jak tematy same przychodzš do biura. To pozwala oszczędzić na korespondentach. A teraz, jeli to jaki kawał, to owieć mnie, synu. Nie jestecie z sieci Foxa? Wiem, że nasi recenzenci skopali ich ostatnie kawałki.
    Nie, sir. Ani nie jestemy od Foxa, ani to nie jest kawał. Ci tutaj  wskazał na swych milczšcych towarzyszy  naprawdę przybyli z innych wiatów. Każdy reprezentuje osobnš rasę zjednoczonš w federacji zwanej Splotem lub Gromadš.
   Benjamin machnšł rękš.
    Zakładam, że dasz mi czas i sposobnoć, bym to wszystko sprawdził? Na razie muszę polegać tylko na tym, co widzę i słyszę, a dla dziennikarza to za mało.
    Moi przyjaciele gotowi sš poddać się badaniom lekarskim  zapewnił go Will.  Rozumiejš pańskie niedowierzanie, zetknęli się już bowiem z tym na wielu innych wiatach. Benjamin chrzšknšł.
    Załóżmy na chwilę, że mówisz prawdę, tylko prawdę i całš prawdę. Ten Splot to co w rodzaju Wspólnego Rynku?
    To federacja niezawisłych i samorzšdnych wiatów zawišzana dla ułatwiania handlu, wymiany myli i wzajemnej obrony  odparł Wais, bezbłędnie posługujšc się angielskim.
   Wydawcę zatkało.
   Will musiał przyznać, że starszy pan wykazuje zdumiewajšce opanowanie. Chociaż z drugiej strony, gdyby tak nie było, nie zostałby redaktorem naczelnym jednej z najważniejszych gazet w Stanach.
    Oto mamy zatem z dawna oczekiwany pierwszy kontakt.  Benjamin wyłšczył komputer i uruchomił dyktafon.  I to od razu z czterema obcymi rasami. Nie sšdziłem, że sš aż cztery.
    Sir, ich sš setki  wtršcił Will.
    Setki  mruknšł zmieszany Benjamin,  I wszystkie one nabrały nagle ochoty na oficjalne spotkanie w moim gabinecie. Ale ciebie znaleli chyba już kilka dni temu, młody człowieku?
    To nie tak, sir. Oni sš tutaj już od paru lat. Obserwujš, badajš, z niektórymi nawet współpracujš w tajemnicy.
    Rozumiem. Zakładam, że dowiem się zaraz, skšd ta tajemniczoć.
    Tak, sir.
   Benjamin wskazał na Waisa.
    Ten z piórami lepiej mówi po angielsku niż cały mój dział sportowy.
    Lingwistyka to domena Waisów, sir. Niemniej wszyscy tu obecni władajš do pewnego stopnia ziemskimi językami. Ja gadam trochę po ichniemu. Poza tym mamy translatory.  Wskazał na urzšdzenie, które nosił na szyi.
    Dobra, nawet jeli to nie jest pierwszy kontakt, to i tak bomba. Od paru tysięcy lat nikt nie miał lepszego tematu do wstępniaka. A wy przynosicie mi go na tacy. Dziękuję panu, panie Dulac. Jakim cudem młodzieniec z Luizjany trafił między...
    Zaraz wszystko wyjanię, sir  przerwał mu Will.  Najpierw najważniejsze. Muszę zaznaczyć, że nie ma pan monopolu na te informacje.
    Och. New York Limes?
    Nie, organ innego wielkiego szczepu  wyjanił Wais.
    Szczepu?  Benjamin aż uniósł brwi.
    Izwiestia, sir.
    Aha. Chyba nie wejdziemy sobie w paradę. Domylam się, że mielicie swoje powody, aby postšpić włanie w ten sposób. I pewien jestem, że szybko mi je wyjanicie.
    Tak, sir. Jestemy tutaj, bowiem trzeba opowiedzieć wszystkim ludziom o paru sprawach. Gdyby rzecz zależała ode mnie, chętnie dalej trzymałbym wszystko w sekrecie, ale to już, niestety, niemożliwe.
    I bardzo dobrze. Pomożemy wam więcej niż chętnie. Ale, jeli mogę spytać, czemu włanie w ten sposób? Nie żebym miał jakie obiekcje...
    Wiadomoć musi jak najszybciej pójć w wiat. Nieocenzurowana i kanałami niezależnymi od rzšdu.
    No, to dobrze wybralicie. Jeli to nie kawał, to nawet nie będziecie musieli wykręcać mi ręki, sam oddam wam pierwszš stronę jutrzejszego wydania. W ten sposób zdšżymy napisać kilka słów, zrobimy trochę zdjęć, dorzucimy opinie ekspertów. Nie macie nic przeciwko fotografiom?
    W żadnym wypadku  odparł Wais.
    Współpraca z panem leży w naszym interesie  dodał Kaldaq nieco chropawš, ale w pełni zrozumiałš angielszczyznš.
    Wspaniale. Oczywicie, jeli okaże się, że to jednak podpucha, to pożałujecie, żecie się kiedykolwiek urodzili.
    Już żałuję, że to nie żarty...  mruknšł pod nosem Will.
    Powód naszej obecnoci...  powiedział Kaldaq do Willa.
    Jeszcze nie teraz, najpierw trzeba go upewnić  odparł po massudzku Dulac.
    Słucham?  Benjamin spojrzał po rozmówcach.
    Przepraszam.
    Wspomniałe o setkach inteligentnych ras. To szokujšca wiadomoć, synu.
    Co gorsza, nie wszystkie z nich sš przyjazne.
   Benjamin przymrużył oczy. Majšc nadzieję, że to pomoże w pertraktacjach, Will pozwolił Waisowi opowiedzieć całš historię konfliktu między Ampliturarni a Gromadš. Gdy ptakowaty skończył, redaktor zamilkł na dłuższš chwilę. Wyranie przetrawiał usłyszane sensacje. Zdecydowanym ruchem wyłšczył wszystkie nachalnie mrugajšce wiatełka konsolki na biurku.
    Nie musimy się angażować  powiedział Will przerywajšc ciszę.  To nie nasza wojna. Nie jestemy członkami Gromady.
    Owszem.
   Benjamin odnotował zdumione, wyczekujšce spojrzenia całej czwórki obcych. Nie potrafił odczytać wyrazu ich dziwnych twarzy, ale to jedno rozumiał i bez tłumacza.
    Ptasi goć powiedział, że te wrogie istoty, Ampliturowie, przerabiajš wszystkich na swojš modłę. Członkowie Gromady nie majš ochoty na pranie mózgu. Po cichu rekrutujš ludzi, aby ci pomogli im w walce, i dlatego Ampliturowie pchajš się do nas już teraz. Żeby zniechęcić ludzi do udział...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin