new 46.txt

(23 KB) Pobierz
. Robert
Jego krew piewała.
Po miesišcach spędzonych w górach, w czasie których wiódł życie takie, jak jego przodkowie - oparte na sprycie i własnym wysiłku - a jego zgrubiała skóra przyzwyczajała się do słońca i miejscowych, drapišcych włókien, Robert wcišż jeszcze nie zdawał sobie sprawy ze zmian, jakie w nim zaszły - aż do chwili, gdy przebiegł, lekko dyszšc, kilka ostatnich metrów wšskiej, skalistej cieżki i przeszedł, w dziesięciu długich krokach, z jednego zlewiska do drugiego.
Szczyt Przełęczy Rwanda... Wspišłem się w górę o tysišc metrów w cišgu godziny i moje serce bije tylko odrobinę szybciej.
Właciwie nie czuł żadnej potrzeby odpoczynku, lecz mimo to zwolnił i przestał biec. Zresztš widok był taki, że warto było powięcić mu chwilę.
Stał na grzbiecie pasma Mulunu. Za jego plecami, na północy, góry cišgnęły się coraz grubszym pasmem ku wschodowi, a także ku zachodowi, w kierunku morza, gdzie przechodził w archipelag żyznych wysp o wysokich brzegach.
Dotarcie z jaskiń w to miejsce zajęło mu półtora dnia biegu. Teraz widział przed sobš panoramę terenu, przez który będzie jeszcze musiał przejć, by dotrzeć do miejsca przeznaczenia.
Nie jestem nawet pewien, jak znaleć to, czego szukam!
Instrukcje Athacieny były równie niejasne, jak jej własne wrażenia odnoszšce się do tego, gdzie go wysłać.
Przed nim rozcišgały się jeszcze góry, które opadały ostro ku ciemnobršzowemu stepowi, częciowo przesłoniętemu przez delikatnš mgiełkę. Zanim dotrze do tych równin, czeka go jeszcze długa wędrówka w górę i w dół po wšskich perciach, których nawet w czasie pokoju dotykały jedynie nieliczne stopy. Robert był zapewne pierwszym, który wędrował tędy od chwili wybuchu wojny.
Najtrudniejszy odcinek miał już jednak za sobš. Nie umiechał mu się bieg z góry, wiedział jednak, jak poradzić sobie ze wstrzšsami i zeskokami w dół tak, by uniknšć uszkodzenia kolan. Ponadto na niższej wysokoci znajdzie wodę.
Potrzšsnšł skórzanš manierkš i wypił oszczędny łyk. Zostało tylko kilka decylitrów, był jednak pewien, że to wystarczy.
Osłonił oczy dłoniš, by spojrzeć poza najbliższe fioletowe szczyty, na wysoko położone zbocza, gdzie dzi w nocy będzie musiał rozbić obóz. Będš tam oczywicie strumienie, lecz nie będzie bujnych deszczowych lasów takich, jak po wilgotnej, północnej stronie Mulunu. Będzie też musiał wkrótce pomyleć o upolowaniu czego do zjedzenia, zanim zapuci się na suchš sawannę.
Wojownicy Apaczów potrafili przebiec z Taos aż do Pacyfiku w cišgu kilku dni, nie bioršc na drogę nic poza garstkš pieczonej kukurydzy.
On, oczywicie, nie był wojownikiem Apaczów. Miał ze sobš kilka gramów koncentratu witaminowego, jednakże, ze względu na szybkoć, wolał podróżować nieobcišżony. W tej chwili tempo liczyło się bardziej niż jego burczšcy żołšdek.
Ominšł miejsce, gdzie wieże osypisko blokowało cieżkę, po czym zwiększył nieco prędkoć, gdy trasa przeszła w serię ciasnych serpentyn.
Tej nocy Robert spał w poroniętej mchem wnęce skalnej, tuż ponad sšczšcym się ródełkiem, owinięty cienkim, jedwabnym kocem. Jego sny były spowolnione i tak ciche, jak - zgodnie z jego wyobrażeniami - mógłby być kosmos, gdyby udało się w nim choć na chwilę oddalić od nieustannego brzęczenia maszyn.
W głównej mierze to milczenie sieci empatycznej, po miesišcach spędzonych wród orgii deszczowego lasu, pozwolił, aby jego drzemka przebiegła w samotnoci. W takiej pustej krainie można było kennować na wielkš odległoć, nawet za pomocš tak prymitywnych zmysłów jak jego.
Po raz pierwszy nie odbierał też niemiłego - w sensie przenonym niemal metalicznego - posmaku obcych umysłów, wyczuwalnego w kierunku północno-zachodnim. Był osłonięty przed Gubru. a skoro już o tym mowa, również przed ludmi i szymami. Samotnoć wydawała mu się czym niezwykłym.
To wrażenie nie zniknęło wraz z nastaniem witu. Robert napełnił manierkę wodš ze ródła i napił się do syta, by oszukać nieco głód. Następnie podjšł bieg na nowo.
Na tym, bardziej stromym zboczu, zejcie było męczšce, lecz mile szybko zostawały z tyłu. Zanim słońce zdšżyło przebyć więcej niż połowę drogi ku zenitowi, przed Robertem otworzył się wyżynny step. Biegł teraz wród pofałdowanego podgórza. Pozostawiał za sobš kilometry niczym myli, pobieżnie rozważone, a potem zapomniane. Biegnšc, Robert sondował też okolicę. Wkrótce nabrał pewnoci, że w tym rejonie, gdzie pomiędzy wysokimi trawami lub poza nimi, kryjš się dziwne jestestwa.
Gdyby tylko kennowanie było bardziej kierunkowym zmysłem! Być może włanie ów brak precyji przeszkodził ludziom w rozwinięciu ich własnych, prymitywnych umiejętnoci.
Zamiast tego skoncentrowalimy się na innych rzeczach.
Istniała zabawa, którš często zajmowano się na Ziemi, a także
wród zainteresowanych sprawš Galaktów. Polegała ona na próbach rekonstrukcji legendarnych "zaginionych opiekunów ludzkoci", na wpół mitycznych gwiezdnych wędrowców, którzy jakoby rozpoczęli Wspomaganie ludzi jakie pięćdziesišt tysięcy lat temu, a potem zniknęli w tajemniczy sposób, pozostawiajšc robotę "ukończonš tylko w połowie". Rzecz jasna, istniała garstka miałych heretyków
- nawet wród Galaktów - którzy twierdzili, że stare ziemskie teorie rzeczywicie mówiły prawdę i że było w jaki sposób możliwe, by gatunek wspomógł się sam... rozwinšł inteligencję gwiezdnych wędrowców drogš ewolucji i wycišgnšł się za uszy z ciemnoci w wiedzę i dojrzałoć.
Nawet jednak na Ziemi większoć uważała współczenie tę koncepcję za dziwacznš i przestarzałš. Opiekunowie wspomagali podopiecznych, którzy potem robili to samo z nowymi istotami przed-rozumnymi. Tak się to odbywało zawsze, od dni Przodków, tak dawno temu.
Wskazówek było naprawdę niewiele. Kimkolwiek byli opiekunowie człowieka, dobrze ukryli swe lady, i to nie bez powodu. Gatunek, który porzucił swych podopiecznych, z reguły wyjmowano spod prawa.
Niemniej zgadywanka nie ustawała.
Pewne klany opiekunów eliminowano ze względu na to, że nigdy nie wzięłyby na wychowanie gatunku wszystkożernego. Inne były nieprzystosowane do życia na Ziemi - nawet na czas krótkich wizyt
- ze względu na przycišganie, skład atmosfery lub cały szereg innych powodów.
Większoć zgadzała się, że nie mógł to też być klan będšcy zwolennikiem specjalizacji. Niektórzy wspomagali swych podopiecznych z mylš o bardzo specyficznych celach. Instytut Wspomagania żšdał, by każdy nowy gatunek rozumny był w stanie pilotować gwiazdoloty, posługiwać się rozumem i logikš oraz mógł którego dnia osišgnšć status opiekuna. Poza tym jednak Instytut nie stawiał wielu ograniczeń odnonie do typów nisz, do których można było dostosować podopiecznš rasę. Przeznaczeniem niektórych było stać się biegłymi rzemielnikami, innych filozofami, a jeszcze innych kastami potężnych wojowników.
Jednakże tajemniczy opiekunowie ludzkoci musieli być zwolennikami wszechstronnoci, gdyż człowiek jako zwierzę posiadał bardzo wielkš zdolnoć przystosowania.
Tak jest, bez względu na całe sławetne umiejętnoci Tymbrim-czyków w tej dziedzinie, istniały rzeczy, które nigdy nie przyszłyby do głowy nawet tym mistrzom adaptacji.
Takie jak ta - pomylał Robert.
Stadko miejscowych ptaków eksplodowało w powietrze z trzepotem skrzydeł, gdy Robert przebiegł przez ich żerowisko. Małe, szybko biegajšce stworzonka poczuły tętent jego zbliżania się i poszukał schronienia.
Stado zwierzšt, długonogich i ršczych jak małe jelenie, pierzchło przed nim, z łatwociš go przecigajšc. Tak się złożyło, że uciekały na południe, w kierunku, w którym i tak zmierzał, podšżył więc za nimi. Wkrótce zbliżył się do miejsca, gdzie się zatrzymały, by wznowić wypas.
Ponownie poderwały się, oddalajšc się od niego na znaczny dystans, po czym znowu zaczęły się pać.
Słońce wznosiło się coraz wyżej. Była to pora dnia, w której wszystkie zwierzęta z równin, zarówno drapieżniki, jak i ich ofiary, z reguły poszukiwały schronienia przed upałem. Tam, gdzie nie było drzew, skrobały glebę, tworzšc wšskie rynny, by dokopać się do chłodniejszych jej warstw, i kładły się w cieniu, gdzie tylko mogły go odnaleć, chcšc przeczekać palšce słońce.
Tego dnia jednak jedno stworzenie nie zatrzymało się. Biegło cišgle naprzód. Pseudojelenie zamrugały, skonsternowane, gdy Robert znowu się zbliżył. Po raz kolejny podniosły się i rzuciły do ucieczki, zostawiajšc go za sobš. Tym razem oddaliły się na nieco większš odległoć. Stanęły na szczycie małego wzgórza, dyszšc i gapišc się z niedowierzaniem.
Dwunogi stwór wcišż się zbliżał!
Przez stado przebiegło niespokojne poruszenie. Przeczucie, że tym razem sprawa może być poważna.
Dyszšce jeszcze zwierzęta uciekły po raz kolejny.
Pot błyszczał niczym olej na bršzowawej skórze Roberta. W wietle słońca lniły jego drżšce kropelki, które niekiedy odrywały się pod wpływem nieustannych uderzeń jego stóp.
Większa częć potu jednak rozlewała się po jego skórze, pokrywała jš i ulatniała się w rwšcym powiewie wywołanym jego biegiem. Suchy, południowo-wschodni wiatr pomagał zmienić jego stan skupienia w parę, wysysajšc podczas tego procesu ciepło utajone. Robert utrzymywał jednostajne, miarowe tempo, nie próbujšc nawet dorównać sprintowi jeleniopodobnych zwierzšt. Od czasu do czasu przechodził w chód i pocišgał skšpe łyki ze swego bukłaka, po czym wznawiał pocig.
Łuk miał przywišzany na plecach. Z jakiego powodu jednak nawet nie pomylał o tym, by go użyć. Biegł i biegł w blasku słońca południa.
Wciekłe psy i Anglicy - pomylał.
I Apacze... i Bantu... i tak wielu innych...
Ludzie byli przyzwyczajeni do myli, że to mózg odróżniał ich od innych członków ziemskiego królestwa zwierzšt. Było też prawdš, że broń, ogień i mowa uczyniły ich władcami rodzinnego wiata na długo, zanim dowiedzieli się czego o ekologii czy spoczywajšcym na starszym gatunku obowišzku opiekowania się tymi, których zdolnoć rozumienia była mniejsza. W cišgu tych tysiš...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin