L8a.txt

(15 KB) Pobierz
Pewnego razu zdarzyło mi się wraz z Czerwonymi Brygadami remontować chałupę. Trudno było w zasadzie nazwać to "remontem domu" - zabawa była bowiem doć ekstremalna i jako żywo przypominała próby reanimacji wińskiej półtuszy, wiszšcej w rzeni na haku. Dom - czy raczej jego szkielet - wyglšdał bowiem tak, jakby ćwiczyła na nim celnoć jaka poczštkujšca młodzieżówka Al-Quaidy, a jedynym w miarę zadbanym elementem otoczenia był stary ogród z wybrukowanym bazaltowš kostkš placykiem pod grill. "W miarę zadbanym" nie znaczy absolutnie, że wyglšdał przyzwoicie - oczyszczono jedynie i wysypano żwirem cieżki, a poza tym wszędzie rósł perz i mlecze, szczeliny między kostkami pozarastał obrzydliwy, niebezpiecznie liski mech, a pod płotem rosły medalowo dorodne łopuchy.
Dom stał na odludziu i stanowił własnoć pewnego pana, który nabył go drogš dziedziczenia parę lat wczeniej i wykorzystywał dotychczas jako letni domek i grillowisko. Jednakże niedawno ten pan poznał był innego pana, i temu drugiemu panu tak się spodobały wspólne wypady do rzeczonej posiadłoci, że obaj panowie postanowili wyremontować dom i wspólnie w nim zamieszkać, zapewne po to, żeby swojš miłoć (do grilla, oczywicie) odsunšć jak najdalej od miejskiego zgiełku i wcibskich oczu sšsiadów. Bodajże w tym celu pierwszy pan przeniósł był na drugiego pana częć prawa własnoci Pewien nie jestem, ale na tablicy informacyjnej budowy figurowały dwa nazwiska.
Dodać należy, że pan nr 1 był w pewnej municypalnej instytucji naczelnikiem tego wydziału, który odpowiadał za wydawanie kasy na mosty i drogi. Nie od rzeczy będzie również wspomnieć, że pan nr 2 był pana nr 1 bezporednim zwierzchnikiem w randze wiceprezydenta. Jeżeli wzišć jeszcze pod uwagę, że miasto było duże i nad rzekš, a nasz prezes miał nadzieję na parę smakowitych przetargów - wówczas z całego tego remontu domu robi się piękny przykład łapownictwa, korumpowania urzędników i wszelkich tych atrakcji, wyczerpujšcych znamiona przestępstwa i łamišcych - oprócz prawa karnego - jeszcze parę innych ustaw.
Czy muszę dodawać, że za robociznę i materiały do remontu kochasie nie płacili ani grosza, a cała firmowa księgowoć stawała na rzęsach fabrykujšc lewiznę i topišc całoć kosztów w budowach? Chyba nie muszę. Cała rzecz mierdziała gównem na milę i bardzo chciałem skończyć to wszystko i wracać do normalnoci. 
Roboty trwały od grudnia do wrzenia i obejmowały praktycznie rozwalenie rudery na proszek i wybudowanie od nowa od fundamentów po rozkosznego ceramicznego kogutka na szczycie dachu, łšcznie z instalacjami, montażem sauny i siłowni, kafelkowaniem na milusi lilaróż, malowaniem, podwieszaniem sufitów i zabudowš kuchni. Wreszcie skończylimy, a wówczas panowie dla pełnej nirwany zażyczyli sobie jeszcze uporzšdkowania ogrodu, czym doprowadzili mnie do klinicznego przypadku jasnej kurwicy. Czerwone Brygady zaczęły nawet jawnie marudzić, że nie będš się bawić w ogrodników, słyszałem jakie głosy o strajku, taczkach i - do dzi nie rozumiem, o co szło - o jakich zanieczyszczonych odchodami częciach rowerowych 
Na nic się to burczenie oczywicie zdało. Wypuciłem dym uszami, ustawiłem Brygady w szeregu z łopatami i kopaczkami (najbardziej kumaty dostał nożyce do żywopłotu, jak na ironię Edek mu było, i został się Edward Nożycoręki), kazałem zaintonować pień masowš i porobić co należało Osobicie za udałem się do Pana Nr 1 w celu wynegocjowania chociaż kilku flaszek na zachętę. Wynegocjowawszy bez problemu skrzynkę wódy (przy czym Pan Nr 1 dostał chyba tiku nerwowego, bo wcišż dziwnie do mnie mrugał), wróciłem doć zadowolony. 
Archeologia w ogrodzie trwała trzy dni. Pakowalimy się do samochodu, czekajšc na obiecanš skrzynkę wódki, która miał przywieć Pan Nr 2, wracajšc z pracy. Przyjechał, przywitał się, polazł do ogrodu. Naraz wraca biegiem z wrzaskiem i płaczem i mówi do mnie takim głosikiem, jakby w dzieciństwie za dużo jedził po poręczy:
- Panie! No panieeeeee! Co wycie narobili nooooo? (z intonacjš "A masz, ty brzydki wrogu"...)
- Ale Panie Wiceprezydencie, co Pan Wiceprezydent?
- No ale mój grillownik noooo Placyczek znaczy się, nooooo Ten z kosteczkami, nooooo (Kilkujadek z "Kingsajzu", mówišcy "Dziabnšł mnie! Dziabnšł!")
- Ładnie wyczyszczone, prawda? Pan Naczelnik kazał wszystko wyczycić zanim Pan Wiceprezydent wróci, to wszystko ładnie wyczyszczoneNawet mech wydrapany, kosteczkę piaseczkiem kazałem przesypać Ładnie, i czysto, i lisko nie będzie
- Panieeee kochaaaaany To ja po to ten meszek z całego ogródka nosiłem nooooo... W szparki utykałem nooo Kefirkiem smarowałem, żeby meszek mi urosnšł nooo A pan mi wyrwał noooo Mój meszek mi pan wyrwał, mój meszek, łeeeeeeee - zawołał i uciekł, trzymajšc się za głowę.
Skrzynka wódki poszła się pieprzyć Ja o mały figiel nie wyleciałem z roboty, a tyrada, jakš usłyszałem od prezesa na temat mojego stosunku do meszku Pana Wiceprezydenta, nie nadaje się do zacytowania.
Przetargi wszystkie wygralimy i nieprawdš jest, jakoby odbyło się to dzięki francuskiemu panelowi prysznicowemu oraz lilaróżowym kafelkom.
Podczas pracy na budowach wielokrotnie stykałem się z handlowcami, doradcami techniczno - handlowymi i akwizytorami rozmaitych firm. Jeżeli kto pamięta deszczowš opowieć o Wojciechu Ksawerym, który rzutem na tamę chciał mi sprzedać zaprawy szybkosprawne pewnego pechowego dnia, ma ogólne pojęcie na temat sposobu działania tej branży i mojego do niej stosunku.
Metody łowieckie były różne: 
"Na sraczkę słownš" czyli inaczej "Na zmęczenie przeciwnika" - tu Wojciech Ksawery był bliski perfekcji, ale wielu aspirowało, i to z niezłymi rezultatami;
"Na leszcza" - Nooooo panie kierowniku, no chyba pan mi nie powie, że pan nie słyszał jeszcze o
"Na profesjonalistę" - Panie kierowniku, my, fachowcy, rozumiemy znaczenie
"Na astmatyka" - Khhh.... ehkm... czy pan kierownik pozwoli, żebym khhhhh zabrał panu kierownikowi trochę ekhm cennego czasu khhhhh pana kierownika
Naszš ulubionš - co nie znaczy, że zawsze skutecznš - była metoda "na gadżety", której istoty nie trzeba chyba tłumaczyć. Nie wdajšc się w szczegóły można powiedzieć, że takie rzeczy jak długopisy czy linijki były zawsze łatwo "gubliwe" i każda dostawa była entuzjastycznie witana. 
Pewnego razu do biur budowy autostrady zawitali przedstawiciele pewnej firmy z branży tworzyw sztucznych, majšcy już prawie w kieszeni kontrakt na dostawę elementów odwodnienia i kanalizacji kablowych. Stosowali nietypowš odmianę metody "na gadżety", bowiem zamiast długopisów przynieli nam koszulki z reklamš ich systemu rynnowego. Reklama, dwubarwna, wielkoci paczki papierosów, była nadrukowana na piersi, z lewej strony. Wybrałem jednš koszulkę w moim rozmiarze z mylš, że przyda się do roboty. Załatwilimy interesy, paczka koszulek rozeszła się po biurze, panowie zabrali podpisane kwity i pojechali w sinš dal.
Najwdzięczniejszymi odbiorcami koszulek byli nasi laboranci, wiecznie upaprani w betonie, kurzu, glinie i asfaltach, wystajšcy godzinami w palšcym słońcu przy badaniach polowych albo przesiadujšcy w brudnym, zakurzonym i dusznym laboratorium. 
Następnego dnia po wizycie panów z koszulkami przyjechałem rano do pracy i od razu, prosto z samochodu, poleciałem do laboratorium z jakš nie cierpišcš zwłoki sprawš. Widok, który jako pierwszy rzucił mi się w oczy, pozostawił wrażenie do dzi niezatarte. Jedna z laborantek, Iwona, małe okršgłe stworzonko obdarzone icie barokowym biustem, miała na sobie owš firmowš koszulkę, która, hm, naturalnš kolejš rzeczy była - oględnie mówišc - doć opięta. 
Wskutek błędu druku lub działania innego podłego chochlika, reklama, zamiast z boku, kwitła w idealnie centralnym miejscu Iwonkowej imponujšcej klatki piersiowej, czyli w jedynym, hm, mocno wklęsłym jej miejscu. Była rozcišgnięta do granic wytrzymałoci materiału 
A brzmiała: "IDEALNA RYNNA"...
Żeby w fachu budowlanym cokolwiek zarobić, podstawš jest oczywicie solidny i wypłacalny inwestor. I nie ma tu żadnych sentymentów narodowych, wyznaniowych czy moralnych. "Jakby mi k*rwa zapłacili dwiecie tysięcy za j*banš reklamę, tobym se, k*rwa, tampon do rzyci wsadził" - powiedział kiedy prezes przed szerokim i różnorodnym audytorium, czym zyskał sobie niemiertelnoć wród kawalarzy, podziw u pań oraz ksywę, idę o zakład, że nikt nie zgadnie jakš. W imię tej zasady wystarał się niegdy o zlecenie na roboty budowlane od pewnej bardzo bogatej, mocno historycznej i obrosłej tradycjš instytucji, posiadajšcej placówki w całej Polsce i za granicš. Choć programowo niedochodowa i statutowo niekomercyjna, dysponowała stałym i niewysychajacym ródłem kasiwa i dawała nadzieję na podwignięcie firmy z ruiny, zakup nowych czerwonych mundurków, częciowš spłatę żšdań finansowych pewnego ogólnie szanowanego komornika, tudzież wymianę prezesowego mocno wysłużonego PT Cruisera na nieco nowszy model przedłużenia penisa.
Aby uniknšć kryptoreklamy, nie podam nazwy tej instytucji. 
Powiem tylko, że na jej zlecenie mielimy za zadanie zbudować potężnš dzwonnicę.
Kierownikiem - zgodnie z pragmatykš firmy - został mianowany człowiek, który się do tego najmniej nadawał, czyli niżej podpisany. Czerwone Brygady uległy mocnemu przetasowaniu, budowa bowiem polegała w dziewięćdziesięciu procentach na scalaniu i montażu sporej konstrukcji stalowej. Po skończeniu fundamentów odesłałem zatem cieli, zbrojarzy i betoniarzy i zostałem sam na placu boju z brygadš czerwonych spawaczy. Słowo "czerwonych" nie oddaje we właciwy sposób istoty zjawiska, albowiem z powodu wzmiankowanej wyżej mizerii finansowej niejeden ze spawaczy zamiast zeszmaconej czerwonej kurtki nosił jakš cywilkę albo wiecił spod przedartych spodni białymi lub mniej więcej białymi kalesonami. 
Z budowy ginęło wszystko - ruby, nakrętki, elektrody spawalnicze, resztki żelastwa, narz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin