L3.txt

(9 KB) Pobierz
Jako zbrojarz pracował w mojej brygadzie niejaki Dawid, zwany Kej-Ef-Si. Ksywa wzięła się stšd, że kiedy Dawid przyszedł pierwszy raz na budowę, który z Czerwonych Brygad stwierdził, że ma on na sobie dokładnie tyle samo mięsa, co smażone kurczaki z Kentucky 
Wielkoludem Dawidek - jak jego biblijny imiennik - faktycznie nie był: miał jakie 22 lata, na oko 160 cm wzrostu, chuderlawy, wagi - góra 50 kilo. Do tego stópka numer 36, pamiętam dokładnie, bo jak mu chciałem kupić obuwie robocze, to w hurtowni patrzeli na mnie jak na debila i komentowali, że pieczštki to robiš piętro wyżej. 
W którym momencie Czerwone Brygady poddały się ogólnokrajowemu trendowi i zaczęły tłumnie odwiedzać salony tatuażu. Potem każdy dumnie prezentował swoje, hm, ozdoby: jeden logo Harleya - Davidsona, inny jakš superlaskę, jeszcze inny smoka czy - to już był totalny total w wydaniu jednego młodziaka - serducho z imieniem narzeczonej...
Biedny Dawidek chodził jak struty, bo też by sobie co tam dał wydziarać, ale po pierwsze chyba się bał, a po drugie, jak sam się przyznał, nie umiał w oferowanych wzorach znaleć niczego, co odpowiadałoby jego osobowoci. Aż którego dnia
Było upalne lato i Czerwone Brygady wykonywały zbrojarskie roboty przygotowawcze na zapleczu - czyli po prostu szykowano elementy zbrojenia do wbudowania w obiekt. Wychodzę z biura, żeby sprawdzić postępy i rozprostować trochę koci. Chłopaki w tym upale porozbierani do pasa, pot się z nich leje, ale nie ma zmiłuj, praca wre. Na jednym ze stanowisk pracuje - tyłem do mnie i całej reszty - zbrojarz Dawidek Kej-Ef-Si. Podchodzę zobaczyć, jak mu idzie:
- I jak se radzisz, Dawidek?
- Yyyy
- Co za k**wa yyyy?! I frontem do mnie, jak gadasz.
- Yyyy, se kierownik lepiej stšd idzie.
- Nie wk**wiaj szejka, Dawidku jeden. Frontem do mnie plizzzzz. Piłe czy ki ch*j?
- Yyy nie piłem.
- No to k**wa nie bškaj spod pachy, tylko się odwróć, jak do mnie gadasz.
- Yyyyy
Odwrócił się i zrozumiałem, dlaczego miał takie opory.
Na astenicznej, zapadłej klacie Dawidka, między ramionkami chudymi jak zapałki, na tle cieniutkich żeberek, wystajšcych jak z żeliwnego kaloryfera, pyszniła się wieżo wydziarana olbrzymich rozmiarów, cynicznie umiechnięta trupia czacha w ciemnych okularach i wojskowym hełmie w kolorach kamo Ale nie to najbardziej powalało, bowiem pod niš, rżniętym gotykiem, był czerwono - czarny napis BORN TO KILL.
* * * * *
Jak pamiętam, co nieco już pisałem o niejakim Nafcie, który sporód Czerwonych Brygad wyróżniał się wyjštkowo medialnš urodš, celnociš w strzelaniu kulkami do celu i NOSEM, który okazjonalnie pożyczalimy od niego jako wydech do Steyra... Teraz też będzie o nim.

Którego dnia skoro wit jadę razem z Czerwonymi na budowę. Mój ulubiony brygadzista prowadzi, a ja usiłuję dać się ponownie ogarnšć falom alfa, z których bolenie wyrwał mnie budzik. Jest pišta rano, więc człowiek mało co trybi, toteż kiedy na kolejnym przystanku zobaczyłem OGOLONE i ODWIEŻONE oblicze czekajšcego na nas Nafty, sšdziłem, ze nadal błšdzę w "rajskiej dziedzinie ułudy"... 
Dojechalimy na budowę. Wysiadam z samochodu i na azymut kulam się w kierunku mojego biura na kółkach i czekajšcego w nim czajnika i słoika z kawš. Podchodzi do mnie na miękkich nogach Nafta i tekci co następuje:

- Paniekerownikukochanyjodziniemogerobić.

Ja na to tradycynie i dobrotliwie, bez cienia złoci:

- Do budy kufffa, arbaj na grzbiet i do gefechtu, i nie denerwuj mnie bo ci kuffffa jaja wkopię między migdałki.

Nafta (po namyle i ukręceniu kulki):

- Alepaniekerownikukochanyjodzinapppppppprawdeniemogerobić.

Przypomnialem sobie, że wczoraj mówił, że ma jakie imieniny w rodzinie i że może przyjć skuty. Wzruszam ramionami i mówię:

- Dobra * * * * * * ale zapomnij ty ** * ** * że ci zapiszę jakie godziny!
(każda gwiazdka oznacza jeden dynamizator werbalny, a podwójna ten dotyczšcy jego genealogii w linii żeńskiej).

Nafta wsadził dwa paluchy do nosa (oznaka najwyższego skupienia myli) i mówi:

- Kurwaapankerowniktojessssssstniesssssprawiedliwy... Wczorajmówiłemże będęssssssssssłaby...

Hm, mylę, no niby mówił, a głono mówię:

- Ty, kufffa, żadnych kufffa zasad kuffa nie masz...

Nafta wyjšł paluchy z nosa, sukniš ochędożył (tfuj....) i rzecze:

- Mom zasady.

- Masz? Jakie?

Na to mój drogi niezapomniany współpracownik wyprostował się z godnociš, strzelił kulkš w kierunku wschodzšcego słońca, obtarł paluchy o spodnie i prawi:

- Jak godom, że pija... to pija... A jak godom, że robia... to godom...(*)

Kawa musiała poczekać, aż wyrotflowałem z krzaków. No i jak tu się na takiego gniewać?
_____
(*)Jak mówię, że piję, to piję... A jak mówię, że pracuję, to mówię...
Na jednej z budów do wbijania w glebę stalowych pali używalimy doć archaicznego sprzętu o wdzięcznej nazwie "kafar wolnospadowy". Spłycajšc nieco zagadnienie bez utraty pointy, można sprawę opisac tak: kafar jest to takie ropożerne zwierzę na gšsienicach, które ma maszt, po którym porusza się tam i z powrotem dwu- i półtonowy ciężar. Spadajšc uderza on w pal i tym sposobem wbija go do ziemi. I o ten ciężar włanie poszło.

Jak wiecie lub nie wiecie, ciężar ten nosi tyleż wdzięcznš, co jak najbardziej technicznš nazwę "baba". Nasz kafar był już niele wysłużony (według słów operatora "..tym sprzętem jeszcze Hitler na Helu pale wbijał") i, co za tym idzie, nie był już w najlepszym stanie. Troszkę reanimowany, wyposażony w uszczelki z dętek, silnik hydrauliczny dorabiany z rzecznej barki i w miarę nowš linę, miał zaraz po tej budowie przejć na zasłużonš emeryturę.
Budowa była szybkš, potężnš robotš interwencyjnš na Odrze po powodzi w 1997 roku. W cišgu 2 miesięcy miałem zbudować 140-metrowy prowizoryczny most stalowy z jednego brzegu na drugi. Bylimy na wieczniku i odwiedzali nas wszyscy więci - nie jakie tam leszcze z gminy czy województwa, ale oficjele z samej stolicy. Ba - pewnego razu na budowę zajechała Lanciš, w osłonie smutnych panów w ciemnych gangach, jedna powszechnie wówczas znana posłanka. Łazi, pyta, a co to, a co tamto, a kiedy, a za ile, i jak ciężko, i czy wodę do picia mamy, i czy kibel nam regularnie wywożš, i czy przerwa niadaniowa, i czy  kurde, normalnie o mało mnie nie spytała, jak się miewajš hemoroidy żony brygadzisty. No i jakie problemy mamy na budowie. Łaziła wszędzie, a BOR-owiki za niš krok w krok.

Żeby rzucić jej cos na żer, powiedziałem, że wbijanie pali idzie nieco opornie, bo grunt twardy, bo rury grube itd. Kazała się zaprowadzić do kafara.
Kafar akurat miał przerwę w pracy, bo jego operatorzy, Grzegorze o ksywach Paskud i Cienias, próbowali przy akompaniamencie rozlicznych, smakowitych a głonych dynamizatorów naprawić linę od rzeczonej baby, która włanie była uprzejma się urwać niemalże u samej góry masztu. Pani posłanka stoi w gumiaczkach i kasku, patrzy w górę, pyta w czym problem itd. Co jej tam mętnie tłumaczę, stoimy już dłuższš chwilę i nagle słyszę ze szczytu masztu bas Grzesia Cieniasa:
- Paskud! K**wa nie będzie się z nas jaka stara baba napier*alać! Ty jš k**wa we z przodu, ja jš k**wa wezmę z tyłu, brecha w ucho, młotem j*bnij centralnie, ja kluczem poprawie A jak se nie odpuci, to k**wa zajebię jš, francę babilońskš!!!
Hm. BOR-owiki wsadzili prawe ręce pod pachy A ja musiałem - podobnie jak na wstępie szanownemu Bojownictwu - tłumaczyć pani posłance, że to nie o niej mowa
* * * * *
Kiedy zahaczył o Czerwone Brygady sezonowy ciela. Wysoki i łysy, chodził w czarnym skórzanym płaszczu i czarnym kapeluszu "panama", do tego lekko utykał na nogę - więc siłš rzeczy nie mogli go nazwać inaczej niż Herr Flick . Był to typowy opowiadacz nieprawdopodobny - ile to nie wypił, gdzie to nie był, ilu to nie zaliczył, jednym słowem baron Munchhausen to przy nim cielęcy cyc. 
Między innymi twierdził, że po wielu latach pędzenia samogonu potrafi dokładnie okrelić moc każdego alkoholu "na smaka". Zaintrygowało to moich domorosłych chemików spożywczych (mało który z Czerwonych Brygad nie miał w domu krzywej rurki), więc zaczęli mu nosić próbki do oceny. Michał zwany "Tupaj" (Te, młody, tupaj po browara!) miał włanie na dojrzewaniu spory baniak zacieru, więc jak przeciurkało, przyniósł też.
A było to tak:
Dzień pierwszy. Tupaj nalewa Herr Flickowi z piersiówki, ten wypija, smakuje i wydaje werdykt: trzydzieci osiem, maksimum. Tupaj wk*rwiony sam smakuje i, uroczo i z wdziękiem operujšc językiem ogólnobudowlanym, zarzuca Herr Flickowi podłe kłamstwo i brak profesjonalizmu. Na arbitraż nie starcza przedmiotu sporu
Dzień drugi. Tupaj, którego samogon po drugiej secie zwalał z nóg na dwie doby, wycišga piersiówkę udoskonalonej przez noc politury (druga destylacja czy có) i nalewa Herr Flickowi bańkę. Herr Flick smakuje i powiada: lepsze, dużo lepsze. Ale więcej niż pięć dych nie ma za ch*ja dzwona. Tupaj ponowił swoje zawołanie bojowe z wczoraj i pieszczotliwie się wyraził o mamusi Herr Flicka, więc o mało nie doszło do rękoczynów.
Dzień trzeci, szychta. Tupaj wycišga piersiówkę (mówi, że znowu udoskonalił), polewa bańkę, Herr Flick przechyla, robi: haaaaaa, strzepuje kieliszek i powiada: Tupaj, rób tak dalej, to za tydzień te szećdziesišt osišgniesz. Tupaj zarechotał, a cała reszta Czerwonych wraz z nim. Ponieważ nie kumałem, o co chodzi (mylałem, że ze szczęcia), więc mi wytłumaczyli: trzecia piersiówka zawierała sklepowy spirytus rektyfikowany o mocy 96 procent
Finałowa aria Tupaja:
- Herr Flick, ty to mosz jęzor choby zola od twoich stalkapów*
~~~~
*twój język wrażliwociš na smak przypomina podeszwę twoich roboczych trzewików ze stalowymi noskami.
* * * * *
Zgłoś jeśli naruszono regulamin