Ballard-Fabryka bezkresnych snów.pdf

(1135 KB) Pobierz
Ballard-Fabryka bezkresnych snow
J.G. Ballard - Fabryka bezkresnych snów
J.G. Ballard
Fabryka Bezkresnych Snów
Przełożył Maciej Świerkocki
1. PRZYLOT HELIKOPTERÓW
Przede wszystkim, dlaczego w ogóle ukradłem ten samolot?
Czy gdybym wiedział, że zaledwie dziesięć minut po starcie z londyńskiego lotniska płonąca maszyna spadnie do
Tamizy, wgramoliłbym się mimo wszystko do kokpitu? Być może już wtedy żywiłem niejasne przeczucia tych dziwac-
znych zdarzeń, które miały nastąpić kilka godzin po moim ocaleniu.
A teraz stoję w centrum wyludnionego, nadrzecznego miasteczka. Widzę, jak mój poszarpany kombinezon lotniczy
odbija się w szybach pobliskiego supermarketu, i doskonale pamiętam moment, kiedy wszedłem do niestrzeżonego han-
garu na lotnisku. Siedem dni temu umysł miałem tak chłodny i sprężony, jak jego stalowy dach nad moją głową. Zapinając
pasy w fotelu pilota, wiedziałem, że wszystkie niepowodzenia i falstarty, jakie spotkały mnie w życiu, ustępują nareszcie
najprostszej, a zarazem najbardziej tajemniczej ze wszystkich czynności – lataniu! Nad wytwórnią filmową krążą helikop-
tery. Wkrótce w centrum handlowym wylądują policjanci, którzy na pewno chcą mnie przesłuchać w sprawie zniknięcia
całej ludności Shepperton. Chciałbym widzieć ich zdumienie, gdy się dowiedzą, w jak niezwykły sposób odmieniłem to
spokojne miasto.
Spłoszone głosem helikopterów ptaki wzbijają się w powietrze i wiem, że pora już ruszać. Ptaki pochodzą ze wszyst-
kich zakątków globu i otaczają mnie całymi tysiącami – są wśród nich flamingi, fregaty, sokoły i dalekomorskie albatrosy,
jak gdyby uciekły z ptaszarni dobrze zaopatrzonego zoo. Przysiadają na portyku stacji benzynowej i walczą o miejsce na
ciepłych dachach porzuconych aut. Kiedy opieram się o skrzynkę pocztową, by obciągnąć poszarpany kombinezon lot-
niczy, harpiowata orlica, strzegąca listów, które nigdy nie opuszczą tej skrzynki, rzuca się na moje ręce, jakby zapomniała,
kim jestem, i chciała przyjrzeć się bliżej samotnemu pilotowi, który spokojnie zstąpił z wiatrem na opuszczone ulice. Cały
pasaż handlowy wypełniają barbarzyńsko upierzone kakadu, ary i szkarłatne ibisy, tworząc jakby żywy tren, którym mam
ochotę przewiązać się w   pasie. W   ciągu kilku ostatnich chwil, kiedy sprawdzałem, czy nie zostawiłem sobie żadnego
z moich bliźnich, centrum Shepperton zmieniło się w spektakularną ptasiarnię, w olbrzymi rezerwat powietrzny, rządzony
przez kondory. I tylko kondory zostaną ze mną aż do samego końca. Dwa z tych wielkich sępów przyglądają mi się z be-
tonowego dachu samochodowego parkingu. Koniuszki ich skrzydeł kryją plamy grzybicy, a między pazurami lśni ropa
gnijących ciał, niczym rozkładające się złoto w   szponach pracowitego finansisty. Podobnie jak inne ptaki, sprawiają
wrażenie, że w każdej chwili mogą mnie zaatakować, rozdrażnione hukiem helikopterów i świeżo zabliźnioną raną na mo-
jej piersi.
Pomimo takich małomiasteczkowych facecji wolałbym zostać tu dłużej i dojść do ładu z tym, co mi się przydarzyło,
a także pogodzić się z ważnymi dla nas wszystkich konsekwencjami, sięgającymi daleko poza granice tego miasteczka,
położonego piętnaście mil na zachód od Londynu. Ulice wokół mnie milczą, zalane popołudniowym światłem. Przy
furtkach ogrodowych leżą zabawki, porzucone w pośpiechu przez dzieci, gdy uciekały stąd godzinę temu, a jeden z moich
bliźnich zapomniał zakręcić trawnikowy spryskiwacz, który obraca się teraz niezmordowanie, tworząc ciąg niepokalanych
tęcz nad ozdobnym stawem na skraju ogrodu, jak gdyby chciał schwytać w swą pętlę jakąś widmową rybę i wyciągnąć ją
z głębi.
– Pani St. Cloud!... Ojcze Wingate!...Już za nimi tęsknię: za wdową, która próbowała finansować moją szkołę latania,
i za księdzem, który znalazł moje kości w korycie rzeki.
– Miriam!... Doktor Miriam!... – To młoda lekarka, która mnie reanimowała, gdy omal nie utonąłem. Ale wszyscy
mnie już opuścili. Skinąłem na ptaki, by podążały za mną, i ruszyłem naprzód przez pasaż. Na nadrzecznej plaży jest kry-
jówka, gdzie będę mógł przeczekać, dopóki helikoptery nie odlecą. Spojrzałem po raz ostatni ku jaskrawej, tropikalnej
roślinności, tworzącej na tle nieba jedyny w swoim rodzaju profil miasta Shepperton. Dach supermarketu i stacji benzy-
nowej pokrywają gęsto orchidee i paprocie, na wystawie sklepu z artykułami metalowymi i w oknie wypożyczalni telewi-
zorów pienią się karłowate palmy o ząbkowanych liściach, a stateczne niegdyś ogrody porastają mangowce i magnolie,
zmieniając ciche miasteczko, w którym rozbiłem się zaledwie tydzień temu, w zaułek jakiegoś zaginionego miasta w Ama-
zonii. Helikoptery nadlatują bliżej. Klekoczą tam i z powrotem nad wyludnionymi ulicami wokół wytwórni filmów. Załogi
przez lornetki przypatrują się uważnie pustym domom. Chociaż mieszkańcy miasteczka już odeszli, wciąż czuję ich obec-
ność w   moim ciele. W   szybie wystawowej sklepu z   akcesoriami elektrycznymi widzę, że moja skóra lśni jak skóra
archanioła, rozświetlona snami wszystkich tutejszych gospodyń domowych, sekretarek, aktorów i kasjerów bankowych,
którzy śpią we mnie, bezpieczni w sypialnych salach moich kości.
Przy wejściu do parku stoją pomniki, które wznieśli dla mnie ci ludzie, nim wyruszyli w swój ostatni lot. Z dobro-
duszną ironią zbudowali mi kapliczki w formie miniaturowych piramid ze zmywarek do naczyń i telewizorów, a z gramo-
fonów wznieśli kioski, przyozdobione słonecznikami, dyniami i nektarynkami. Były to najwłaściwsze przedmioty, jakie
mogli znaleźć mieszkańcy przedmieść Londynu, by uświęcić swoje uczucia do mnie, a każda taka konstrukcja zawiera
1 / 67
415164296.004.png
 
J.G. Ballard - Fabryka bezkresnych snów
strzęp mojego kombinezonu albo jakąś małą część samolotu – pamiątki wspólnych lotów po niebie nad Shepperton i po
napędzanej ludzkimi siłami maszynie, o zbudowaniu której marzyłem całe życie, a którą oni pomogli mi skonstruować.
Jeden z helikopterów znajduje się tuż za mną. Wykonuje niepewne okrążenie nad centrum miasteczka. Pilot i nawiga-
tor spostrzegli już moją skórę, połyskującą między drzewami. Choć są bardzo przejęci, równie dobrze mogliby porzucić
maszynę w powietrzu. Wkrótce nie zdołają zliczyć opuszczonych miast. Wzdłuż doliny Tamizy, w całej Europie i obu Am-
erykach, w Azji i w Afryce opustoszeją dziesiątki tysięcy miasteczek podobnych do tego, gdy ludzie zgromadzą się, by
odbyć swój pierwszy, napędzany człowieczą mocą lot.
Teraz już wiem, że tamte ciche, porośnięte szpalerami drzew drogi to pasy startowe, które czekają, aż wzbijemy się
w   niebo, którego poszukiwałem przed siedmioma dniami, wkraczając lekkim samolotem w   przestrzeń powietrzną tego
małego miasteczka nad Tamizą. Tu mój samolot spadł, a ja uszedłem zarówno śmierci, jak i życiu.
2. KRADNĘ SAMOLOT
Zeszłego roku nawiedzały mnie sny o lataniu. Przez całe lato sprzątałem samoloty na londyńskim lotnisku. Mimo
ciągłego hałasu i milionów turystów, wchodzących i wychodzących z budynków terminali, byłem zupełnie sam. Otaczały
mnie parkujące wokół odrzutowce, a ja chodziłem z odkurzaczem wśród rzędów pustych foteli, usuwając podróżne śmieci,
resztki posiłków, niewykorzystane środki uspokajające i antykoncepcyjne, a także wspomnienia przylotów i odlotów, które
przywodziły mi na myśl wszystkie moje nieudane próby osiągnięcia w życiu czegokolwiek.
Mając dwadzieścia pięć lat zrozumiałem, że ostatnie dziesięć lat mojego życia to strefa lawinowa. Jakikolwiek wytyc-
zyłbym sobie kurs, jakkolwiek uważnie usiłowałbym iść za kolejnym wskazaniem strzałki kompasu, wpadałem od razu na
najbliższy mur. Nie wiedzieć czemu czułem, że nawet będąc sobą, odgrywam jedynie rolę, która powinna przypaść w udzi-
ale komuś innemu. Natomiast zakamarków jakiejś niewidzialnej rzeczywistości dotykałem tylko dlatego, że kompulsywnie
wcielałem się w inne postaci. Najczęściej przebierałem się za pilota, wkładając biały kombinezon lotniczy, który znalazłem
w szafce. Nim ukończyłem siedemnaście lat, wyrzucono mnie z przynajmniej sześciu szkół. Zawsze byłem leniwy i agre-
sywny, a także skłonny uważać świat dorosłych za coś w rodzaju nudnej konspiracji, z którą nie chciałem mieć nic wspól-
nego. W dzieciństwie doznałem obrażeń w wypadku samochodowym, w którym zginęła moja matka, i odtąd mój lewy bark
wystawał nieco ku górze, a ja, wyolbrzymiwszy wkrótce tę cechę, nadałem jej znamię bojowego zuchwalstwa. Koledzy
szkolni małpowali mnie, ale nie zwracałem na nich uwagi. Uważałem się za przedstawiciela nowego gatunku uskrzyd-
lonego człowieka. Pamiętałem o   wygwizdanym przez tłum albatrosie Baudelaire’a i   o   tym, że ptak nie mógł chodzić
wyłącznie ze względu na ciężar swoich skrzydeł.
Wszystko pobudzało moją wyobraźnię na najdziwniejsze sposoby, a w bibliotece szkolnej, dzięki nadgorliwemu nauc-
zycielowi biologii, odkryłem prawdziwe bogactwo rozmaitych dewiacyjnych możliwości. Na przykład w słowniku antro-
pologicznym znalazłem pewien cudaczny, choć wzruszający, rytuał płodności, podczas którego członkowie aborygeńskiej
wspólnoty kopią dół na pustyni i kolejno kopulują z ziemią. Poruszony do głębi tą wizją, błąkałem się tu i tam jak otu-
maniony, a   kiedyś o   północy usiłowałem osiągnąć orgazm podczas stosunku z   ukochanym przez wszystkich szkolnym
boiskiem do krykieta. Znaleziono mnie w blasku latarek, pijanego, na zgwałconej murawie, w otoczeniu butelek po piwie.
Dziwne, ale mnie to zdarzenie wydało się znacznie mniej osobliwe niż zdjętemu zgrozą dyrektorowi szkoły.
Wydalili mnie ze szkoły, czym się właściwie w ogóle nie przejąłem. Wkroczywszy w wiek dojrzewania, byłem już
pewien, że któregoś dnia osiągnę coś nadzwyczajnego, czym zadziwię nawet samego siebie. Znałem moc moich snów. Po
śmierci matki wychowywała mnie czasem jej mieszkająca w Toronto siostra, czasem zaś mój ojciec, pochłonięty swoją
praktyką lekarską wzięty chirurg okulista, który nigdy mnie właściwie nie uznał. Prawdę mówiąc, spędzałem tyle czasu na
pokładach transatlantyckich odrzutowców, że cała moja formalna edukacja sprowadzała się do wyświetlanych podczas lotu
filmów.
Po roku spędzonym na Uniwersytecie Londyńskim wyrzucili mnie z akademii medycznej – gdy pewnego razu rozci-
nałem w laboratorium anatomicznym klatkę piersiową, nabrałem nieoczekiwanie przekonania, że w zwłokach wciąż tli się
życie. Sterroryzowałem słabszego kolegę studenta, żeby pomógł mi oprowadzić trupa po laboratorium i spróbował przy-
wrócić go do życia. Wciąż jestem poniekąd pewien, że mogło się nam udać.
Nigdy nie byłem przywiązany do ojca i wyobrażałem sobie często, że mój prawdziwy rodziciel to jeden z pierwszych
amerykańskich astronautów, że zostałem poczęty z nasienia dojrzałego w przestrzeni międzygwiezdnej i że jestem istotą
mesjaniczną, przeszczepioną niejako w łono matki z ciężarnego kosmosu. Gdy ojciec mnie wydziedziczył, zacząłem chao-
tyczny i bardzo stromy slalom. Odrzucony pilot najemnik, niespełniony nowicjusz u jezuitów, niewydawany autor utworów
pornograficznych (spędziłem niejeden podniecający weekend, wykręcając numery pustych biur w całym Londynie i dyk-
tując automatycznym sekretarkom swoje niezwykłe fantazje seksualne, które niczego niepodejrzewające maszynistki
przepisywały potem swoim szefom) – a jednak mimo wszystkich niepowodzeń żywiłem nadal niezachwianą wiarę w sie-
bie: mesjasza, pozbawionego jeszcze przesłania, który pewnego dnia ułoży jednak jakąś niespotykaną tożsamość z   ka-
wałków wybrakowanej układanki.
Przez pół roku pracowałem w awiarium w londyńskim zoo. Ptaki doprowadzały mnie do szału swym nieustannym
ćwierkaniem i świergoleniem, ale nauczyłem się od nich bardzo wiele, a moja obsesja latania dzięki sile własnych mięśni
zaczęła się właśnie wtedy. Raz aresztowała mnie policja, ponieważ zbytnio hałasowałem w pobliżu zoo, na placu zabaw dla
2 / 67
415164296.005.png
 
J.G. Ballard - Fabryka bezkresnych snów
dzieci, gdzie spędzałem większość wolnego czasu. Pewnego deszczowego popołudnia na pięć minut zawładnął mną kom-
pleks Szczurołapa*[* Szczurołap – według niemieckiej legendy, Szczurołap z Hameln najpierw wywabił z miasta szczury,
grając na fujarce, a potem, ponieważ rajcy nie spłacili należności, wyprowadził z miasta dzieci do jaskini, która się za nimi
zamknęła.] i   naprawdę uwierzyłem, że zdołam poprowadzić dwadzieścioro dzieci, ich zdumione matki, kilka przebie-
gających nieopodal psów, a nawet ociekające wodą kwiaty do jakiegoś raju, który – o ile tylko udałoby mi się go odnaleźć
– leżał nie dalej niż kilkaset jardów stąd.
Przed gmachem sądu, w którym zostałem uniewinniony przez sympatycznego sędziego, zaprzyjaźniłem się z byłą
stewardessą, pracującą jako barmanka w   hotelu na londyńskim lotnisku, a   skazaną niedawno za uprawianie nierządu
w pobliżu Terminalu Lotniczego Zachodniego Londynu. Była to ognista i miła dziewczyna, znająca mnóstwo niezwykłych
opowieści na temat życia seksualnego na międzynarodowych lotniskach. Poruszony jej wizjami, oświadczyłem się bezz-
włocznie i zamieszkałem u niej, w pobliżu lotniska Heathrow. Byłem już opętany ideą budowy samolotu napędzanego siłą
ludzkich mięśni. Planowałem pierwszy przelot dookoła świata, wyobrażając sobie, że jestem Lindberghiem i   Saint-
Exuperym lotów taką maszyną. Codziennie chodziłem na lotnisko, żeby obserwować samoloty, wzbijające się pod niebo
z tysiącami pasażerów na pokładach. Ogarniała mnie zazdrość, że ich na wskroś zwyczajne życie pokrzyżował ten niewi-
arygodny sen o locie. Sny o lataniu nawiedzały mnie teraz coraz częściej. Po kilku tygodniach przebywania na tarasie
widokowym znalazłem pracą jako czyściciel samolotów. W południowej części lotniska znajdował się teren przeznaczony
dla lekkich maszyn. Cały wolny czas spędzałem w hangarach parkingowych, siedząc za sterami zniszczonych wiatrem, ale
eleganckich samolotów, przypominających skomplikowane symbole, które otwierały w moim mózgu wszelkie możliwe
zamki. Któregoś dnia zaakceptowałem logiką moich snów i postanowiłem wystartować sam.
Tak rozpoczęło się moje prawdziwe życie. Jednak bez względu na kierujące mną wtedy pobudki, to, co wydarzyło się
owego ranka, zaniepokoiło mnie do głębi. Przypatrując się mojej narzeczonej, która ubierała się w sypialni, poczułem nagłą
potrzebę wzięcia jej w ramiona. Służbowy strój dziewczyny ozdobiony był motywami lotniczymi i zawsze lubiłem patrzeć,
jak zakłada ten groteskowy kostium. Ale kiedy przygarnąłem ją do piersi, zrozumiałem, że nie powoduje mną uczucie dla
niej, lecz chęć zgruchotania jej istnienia. Dosłownie. Pamiętam, że pod nogi spadła nam lampka nocna, którą dziewczyna
strąciła, młócąc powietrze ręką. Biła mnie po twarzy zaciśniętymi pięściami, a ja stałem przy łóżku, przyciskając ją do
piersi i dusząc. Dopiero kiedy osunęła się na ziemię u moich stóp, pojąłem, że o mało jej nie zabiłem, w najmniejszym
stopniu nie odczuwając jednak nienawiści czy złości. Później, gdy siedziałem już w kokpicie cessny, podekscytowany po-
kasływaniem silnika, zanim z hukiem ożył, dotarło do mnie, że nie zamierzałem jej skrzywdzić, jednocześnie jednak przy-
pomniałem sobie niemy strach na twarzy siedzącej na podłodze dziewczyny i nabrałem pewności, że pójdzie na policję.
Omijając o włos stojący obok odrzutowiec, wzbiłem się w powietrze z jednego z pasów startowych na parkingu. Wiele razy
widziałem, jak mechanicy uruchamiają silniki, i często męczyłem ich, by pozwalali mi sobie towarzyszyć, gdy kołowali
wokół hangarów. Kilku z nich było wykwalifikowanymi pilotami, więc powiedzieli mi wszystko, co powinienem wiedzieć
o urządzeniach sterowniczych i regulacji silnika. Dziwne, ale kiedy znalazłem się wreszcie w powietrzu, przelatując nad
parkingami samochodowymi, fabrykami plastiku i zbiornikami otaczającymi lotnisko, nie miałem najmniejszego pojęcia,
jaki wybrać kurs. I tak wiedziałem, że wkrótce zostanę ujęty i oskarżony o kradzież cessny oraz usiłowanie morderstwa na
mojej narzeczonej.
Ponieważ zapomniałem unieść klapy, nie udało mi się wzbić wyżej niż na pięćset stóp, ale i tak zawsze podniecały
mnie nisko latające samoloty. Mniej więcej pięć mil na południe od lotniska silnik zaczął się grzać, a po kilku sekundach
stanął w płomieniach, wypełniając kabinę rozpalonym dymem. Pode mną leżało ciche nadrzeczne miasteczko, którego cen-
trum handlowe i prowincjonalne ulice, porośnięte szpalerami drzew, wcisnęły się w szerokie zakole rzeki. Zobaczyłem też
wytwórnię filmową i operatorów, kręcących się za kamerami na murawie. Pod wymalowaną na płótnie atrapą zakamuflow-
anego hangaru stało kilkanaście przedpotopowych dwupłatowców, a aktorzy ubrani w skórzane stroje lotnicze z czasów
pierwszej wojny światowej unosili gogle, by spojrzeć na mnie w górę, gdy szybowałem nad nimi, ciągnąc za sobą olbrzymi
pióropusz dymu. Jakiś człowiek stojący na platformie wieńczącej metalową wieżę pomachał mi megafonem, jak gdyby
chciał, bym zagrał w jego filmie.
Płonący olej, który wypełnił kabinę, parzył mi ręce i twarz. Postanowiłem posadzić samolot na rzece i utopić się,
zamiast spłonąć żywcem. Pół mili dalej, za kortami tenisowymi i parkiem otoczonym uschłymi wiązami, zobaczyłem na
trawiastym zboczu wiejską rezydencję w stylu tudoriańskim.
Kiedy samolot przelatywał nad parkiem, zajęły mi się buty. Parujący glikol wtargnął w nogawki moich spodni. Parzył
mnie w nogi i groził ugotowaniem jąder. Po obu stronach kabiny pędziły wierzchołki drzew. Podwozie ścięło kruche górne
gałęzie uschłych wiązów, a wtedy wśród drzew eksplodowała chmura szpaków, niczym szrapnel z pocisku. Siła uderzenia
była tak duża, że drążek sterowy wyszarpnął mi się z rąk, a ja w ostatniej chwili krzyknąłem coś na spotkanie wznoszącej
się ku mnie rzeki. Rozpadający się w powietrzu samolot, którego ogon utkwił między konarami, runął do wody. Gorące
drobiny buchającego przez kadłub pyłu wodnego i pary uderzyły mnie w twarz. Poczułem szarpnięcie pasów i uderzyłem
głową o drzwi kabiny, ale nie doznałem bólu, jak gdyby moje ciało należało w rzeczywistości do pasażera.
Byłem jednak pewien, że ani na chwilę nie straciłem przytomności. Samolot zaczął natychmiast tonąć. Gdy próbo-
wałem rozpiąć pas, szamocząc się z nieznaną mi dotąd klamrą, kabinę wypełniła kipiąca, czarna woda, wirując łakomie
wokół mego brzucha. Zrozumiałem, że utopię się za kilka sekund.
3 / 67
415164296.001.png
 
J.G. Ballard - Fabryka bezkresnych snów
I wtedy nawiedziła mnie pewna wizja.
3. WIZJA
Podtrzymywany przez skrzydła samolot spoczywał nieruchomo na wodzie. Z zalanego silnika unosiła się ogromna
chmura pary, sunąca w kierunku brzegu. Dziób maszyny pochylił się do przodu, a rzeka bezceremonialnie ochlapywała
spękaną szybę tuż przed moim nosem. Poluzowałem klamrę, zwalniającą zacisk pasa i zacząłem mocować się z drzwiami
kabiny, gdy moją uwagę przykuła rozgrywająca się na wprost mnie scena.
Zdawało mi się, że widzę olbrzymie iluminowane malowidło, rozjaśnione zarówno wzburzoną wodą, jak i mocnym
światłem, przesączającym się przez powierzchnię płótna. Kiedy wypchnąłem drzwi kabiny pod przeciwny prąd, najbardziej
zdumiała mnie niebywała wyrazistość szczegółów. Przede mną, na trawiastym zboczu, wznosiła się częściowo drewniana
rezydencja w stylu tudoriańskim. Przyglądało mi się kilka osób, jakby upozowanych przez malarza na zwykłym, banalnym
pejzażu. Żadna z   tych osób nie ruszała się, jak gdyby zmrożona widokiem płonącego samolotu, który runął z   po-
południowego nieba i spadł u ich stóp do wody.
Choć nigdy przedtem nie byłem w tym miasteczku – jak przypuszczałem, sądząc po obecności wytwórni filmowej,
było to Shepperton – wydawało mi się, że rozpoznaję ich twarze, i że są to aktorzy odpoczywający w przerwie między
kolejnymi ujęciami. Najbliżej stała młoda ciemnowłosa kobieta, ubrana w biały kitel laboratoryjny. Bawiła się w zamyśle-
niu z trojgiem małych dzieci na pokrytej płatkami piany murawie. Byli to dwaj chłopcy i dziewczynka przycupnęli razem
na huśtawce jak małpki na gałęzi, uśmiechając się w nadziei na rozpoczęcie jakiejś gry, którą próbowała zaaranżować dla
nich ta młoda kobieta. Dzieci przyglądały mi się chytrze kosymi spojrzeniami, jak gdyby przez cały dzień czekały, aż mój
samolot specjalnie dla nich wyląduje w wodzie. Mniejszy chłopiec miał na nogach klamry ortopedyczne i pogwizdywał od
czasu do czasu na swoje ciężkie stopy, chcąc je zachęcić, żeby wierzgały w   powietrzu. Drugi chłopczyk, przysadzisty
mongoł z wielką głową, szeptał coś ładnej dziewczynce o bladych policzkach i tajemniczym spojrzeniu.
Wyżej, w oknie na piętrze rezydencji, stała urodziwa kobieta w średnim wieku. Miała nieobecną twarz wdowy i, jak
sądziłem, była matką dziewczyny w białym kitlu. W jednej ręce podtrzymywała brokatową zasłonę, a w drugiej zapomnia-
nego papierosa, jakby zaniepokojona, czy moje gwałtowne przybycie nie ściągnie jej na dno wraz ze mną. Kobieta
krzyknęła coś do dobiegającego sześćdziesiątki brodatego mężczyzny, siedzącego na wąskiej plaży, dzielącej mnie od
brzegu. Był chyba archeologiem, bo siedział w otoczeniu sztalug, wiklinowego kosza i laboratoryjnych tacek, wciśnięty
mocnym, acz otyłym ciałem w krzesełko turystyczne. Koszulę przemoczyła mu woda, którą ochlapał go samolot, ale on
wpatrywał się uporczywie w coś, co przykuło jego uwagę na plaży.
Ostatnim z   siedmiu świadków był mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna, ubrany jedynie w   kąpielówki. Stał na
końcu przystani z   kutego żelaza, wcinającej się w   rzekę spośród nadbrzeżnych hotelików, stojących za rezydencją.
Mężczyzna malował wagonik miniaturowego diabelskiego koła, stanowiącego część wesołego miasteczka, wzniesionego
dla dzieci na tej rozsypującej się, edwardiańskiej przystani. Mężczyzna znieruchomiał z pędzlem w dłoni i z niezmąconym
spokojem przyglądał mi się swobodnie przez ramię, chełpiąc się jasną czupryną i efektowną, muskularną budową ciała
filmowego atlety.
Woda sięgała mi już do piersi. Wciskała się do środka przez zalane tarcze instrumentów deski rozdzielczej.
Spodziewałem się, że któryś ze świadków wypadku przyjdzie mi z pomocą, ale wszyscy stali niczym aktorzy czekający na
sygnał reżysera, a ich sylwetki jarzyły się w wibrującym świetle, przesycającym powietrze. Rezydencję, wesołe miasteczko
na przystani i   hoteliki na nabrzeżu otaczał silny, ostrzegawczy blask, jak gdyby już tylko kilka ostatnich mikrosekund
dzieliło je od jakiegoś niesłychanego nieszczęścia. Byłem niemal pewien, że w miasteczku rozbił się ogromny odrzutowiec
albo że lada chwila pochłonie je nuklearna katastrofa.
Za przednią szybą wirowała rzeka, chlustając ciemną pianą w spękane szkło. W ostatniej chwili spostrzegłem, że ar-
cheolog wstaje i wyciąga swe silne ramiona w kierunku wody, usiłując wydobyć mnie z samolotu siłą woli, jakby nagle
zdał sobie sprawę z odpowiedzialności wobec mnie. Prawe skrzydło zniknęło pod powierzchnią wody i szarpnięta prądem
cessna przewróciła się na bok. Uwolniwszy się z pasa, odepchnąłem drzwi i wygramoliłem się z zalanej kabiny na pod-
pórkę lewego skrzydła. Wspiąłem się na kadłub i stałem na nim w poszarpanym kombinezonie lotniczym, kiedy samolot
pogrążał się w wodzie, wciągając w głębinę moje sny i nadzieje.
4. KTOŚ PRÓBUJE MNIE ZABIĆ
Leżałem na mokrej trawie u   stóp rezydencji. Wokół mnie przepychali się ludzie, jak podczas pijackiej burdy, ale
młoda kobieta w białym kitlu kazała im się cofnąć. – Doktor Miriam!
– Widzą, że jeszcze nie umarł! Odsuńcie się! – Dziewczyna odgarnęła niesforne włosy, wpadające jej do oczu,
i przyklękła przy mnie, kładąc nerwową, ale silną dłoń na mojej klatce piersiowej, gotowa wtłoczyć znów życie w moje
serce. – Dobry Boże... Chyba nic ci nie będzie. Pomimo autorytatywnego tonu, młoda kobieta wydawała się wciąż czymś
oszołomiona, jak gdyby nie była pewna, czy mimo wszystko żyję. Za jej plecami stała tamta druga, starsza kobieta, którą
widziałem przedtem w oknie rezydencji. Wpatrywała się we mnie z przerażaniem, jakby to ona, a nie ja, wyszła cało z wy-
padku. Miała na sobie jedwabną bluzkę, poplamioną olejem silnikowym, i sznur pereł na szyi. W lewej dłoni trzymała za-
4 / 67
415164296.002.png
 
J.G. Ballard - Fabryka bezkresnych snów
pomnianego papierosa, chcąc może napiętnować przemoczonego lotnika, który przed chwilą wydostał się z   trudem na
trawę. Kobieta wyciągnęła rękę i potrząsnęła mnie ze złością za ramię.
– Kim jesteś?
– Pani St. Cloud! Zrobi mu pani krzywdę!... Mężczyzna w liberii szofera chciał ją uspokoić, ale kobieta przypadła do
mnie, zdezorientowana, jak gdybym ukradł jej coś wartościowego.
– Mamo! – Młoda lekarka strąciła dłoń starszej pani z mojego ramienia. – Zginie, jeżeli będzie jeszcze musiał bić się
z tobą! Przynieś mi z domu torbę!
Otaczający mnie ludzie cofnęli się niechętnie, odsłaniając spokojne niebo. Intensywne światło zniknęło, a diabelskie
koło kręciło się na tle chmur niczym przyjazna mandala. Czułem się silny, ale dziwnie stary, jak gdybym ukończył właśnie
niebywale długi rejs. Dotknąłem ramienia lekarki, chcąc dodać jej otuchy. Zastanawiałem się, jak ją uprzedzić o   nad-
ciągającej katastrofie, która spotka wkrótce miasteczko.
Lekarka poklepała mnie uspokajająco po policzku. Dramatyczna aura mojego przybycia najwyraźniej zrobiła na niej
głębokie wrażenie. Spoglądając na tę oszołomioną młodą kobietę, poczułem potężny przypływ wdzięczności. Chciałem
pogładzić ciało lekarki i przytknąć usta do jej piersi. Przez chwilę niemal wierzyłem, że staram się o jej rękę i że wybrałem
ten ekstrawagancki sposób ukazania się, by się oświadczyć.
Dziewczyna, chyba zdając sobie z tego sprawę, uśmiechnęła się i uścisnęła mi dłoń.
– Wszystko w porządku? Muszę przyznać, że przestraszyłeś mnie jak jasna cholera... Widzisz mnie? Słyszysz? Ile
palców widzisz? Dobrze. A teraz powiedz, czy w samolocie był ktoś jeszcze? Może pasażer?
– Ja... – Postanowiłem nic nie mówić, bez żadnego określonego powodu. Widok kokpitu cessny był pustą strefą
w moim mózgu. Już nie pamiętałem siebie siedzącego za sterami. – Nie... Byłem sam.
– Zdaje się, że nie masz co do tego całkowitej pewności. Kim ty w ogóle jesteś? Wyglądasz, jakbyś mógł o tym za-
pomnieć w każdej chwili.
– Blake... Jestem pilotem, uprawiającym akrobacje lotnicze. Mój samolot stanął w płomieniach. – I owszem...
Chwyciłem ją za ramię i usiadłem. Wilgotną trawę plamił olej z mojego kombinezonu. Miałem zwęglone buty, ale
moje stopy na szczęście nie były spalone. Sądząc po twarzach otaczających mnie ludzi – ogrodnika, szofera i dwojga sta-
ruszków, którzy widocznie prowadzili dom – zrozumiałem, że w ich mniemaniu utopiłem się, byli więc całkowicie zdeton-
owani moim rzekomym zmartwychwstaniem. Ludzie stali też na obu brzegach rzeki. Wśród drzew grali tenisiści z rakie-
tami w rękach, a kilku chłopców rzucało w wodę grudy ziemi, których chlupot przypominał im upadek samolotu.
Cessna zniknęła tymczasem w nurcie rzeki, niesiona mrocznym prądem.
Z plaży dostojnym krokiem nadchodził archeolog. Jego koloratka i bujna broda były mokre. Oddychał ciężko, wpa-
trując się niecierpliwie w   splamioną olejem murawę, przypominał jakiegoś prześladowanego proroka morskiego, który
zszedł na ląd w   poszukiwaniu odstępcy ze swojej trzódki. Zmierzył mnie dziwnie rozczarowanym spojrzeniem. Do-
myśliłem się, że wskoczył do wody, by wyciągnąć mnie na brzeg, ale podobnie jak inni sądził, że nie żyję, i właśnie zam-
ierzał oddać mi ostatnią posługę.
– Ojcze Wingate... On odzyskał przytomność. – Doktor Miriam podparła mnie ramieniem. – Uważam, że ten cud
zawdzięczamy tobie.
– Widzę, Miriam. – Ksiądz nie ruszył się, żeby podejść bliżej, jakby miał się przede mną na baczności, ponieważ
mierził go mój powrót między żywych. – No cóż, dzięki Bogu... Ale teraz pozwól mu odpocząć.
Światło przygasło, a   potem nagle znowu pojaśniało. Twarz księdza rozpłynęła się, a   jej twarde, spartańskie rysy
ściekały w powietrzu w grymasie złości. Zupełnie wyzuty z sił wsparłem się na doktor Miriam i przytuliłem głowę do jej
łona.
Czułem na ustach ucisk obcych ust. Wargi miałem spuchnięte, ponieważ rozciąłem je o   własne zęby, a   para
nieznanych, ale potężnych rąk posiniaczyła mi pierś – ktokolwiek aplikował mi sztuczne oddychanie, czynił to zbyt silnie,
wbijał mi bowiem palce między żebra, jakby chciał mnie zabić. Poprzez głęboki blask oświetlający rzekę, przypominającą
teraz krajobraz księżycowy, pozbawiony cienia, widziałem, że ksiądz przygląda mi się niezwykle natarczywie, być może
usiłując rzucić mi wyzwanie. Próbował mnie reanimować czy zabić?
Wiedziałem jednak zarazem, że wcale nie straciłem przytomności. Przypomniałem sobie, że zszedłem z kadłuba sa-
molotu i popłynąłem energicznie do brzegu, a potem ktoś wyprowadził mnie na piasek. Spojrzałem ku górze na niebo,
balansujące na krawędzi tego samego wyrazistego blasku, który widziałem przedtem z kokpitu cessny. Doktor Miriam pod-
trzymywała mi głowę na kolanach, przyciskając nerwowo palce do moich skroni, a ja właśnie miałem ją ostrzec przed ka-
tastrofą.
Niebo nagle przejaśniło się. Doktor Miriam przypatrywała mi się z namysłem, jak gdybyśmy byli kochankami, od
dawna znającymi wzajemnie swoje ciała. Czułem zapach jej silnych ud i widziałem nieoczekiwanie brudne stopy w san-
dałach. Nieumyte włosy lekarka przewiązała z   tyłu głowy wyblakłą wstążką. Przez bluzkę, rozchyloną wskutek braku
guzika, widziałem ślady dziecięcych zadrapań na jej lewej piersi. Chciałem ją objąć, tutaj, pod gołym niebem, na trawie, na
oczach tego agresywnego księdza. Byłem pewien, że podnieciła ją gwałtowność mojego wypadku, i żałowałem, że to nie
jej zęby pokaleczyły mi usta. Lekarka ocknęła się i zaczęła ścierać mi olej z twarzy perfumowaną chusteczką. W każdej
5 / 67
415164296.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin