Płatowa Wiktoria - Kryształowa pułapka.pdf

(1196 KB) Pobierz
Microsoft Word - Płatowa Wiktoria - Kryształowa pułapka
Wiktoria Płatowa
Kryształowa pułapka
Z języka rosyjskiego przełożyła
Danuta Blank
Tytuł oryginału KpucmanbHan
Wydanie I, lipiec 2010
Wydawca: Videograf II Sp. z o.o.
Autor pragnie wyrazić szczerą wdzięczność
za pomoc w napisaniu powieści współpracownikom
ośrodka górskiego „Złota Dolina" (Sankt Petersburg).
To będzie najlepsze trofeum w mojej kolekcji.
Ten zakochany w sobie, niezaspokojony ogier, zapakowany od stóp do głów w sprzęt firmy
Salomon, którego oprócz nart interesują tylko trzy rzeczy: siłowanie na rękę, świeże piwo z
beczki i naturalne blondynki. Aktualnie mamy ich tu pięć * dwie mężatki, jedna rozwódka, a
ta czwarta najwyraźniej próbuje walczyć w stylu wolnym ze swoją daleko posuniętą
krótkowzrocznością i przedwczesnym klimakterium. I ostatnia * wykładowca filozofii w
jakimś instytucie moskiewskim, która już po dwóch minutach odesłała go gdzie pieprz rośnie
razem z tym jego piwem. Trzeba jednak przyznać, że próbował swoich sił u każdej z nich, a
jest tu dopiero od tygodnia. I nawet dwa razy odniósł sukces: u rozwódki i tej ze słabym
wzrokiem * ale trudno tu mówić o jakimś wielkim osiągnięciu, bo same mu pchały się do
łóżka.
Ma się rozumieć, że teraz te dwie baby się nienawidzą.
A on nie żyje.
Tego, w jaki sposób umarł, nikt się nigdy nie dowie.
Jego ciała też nikt nie znajdzie. Dwie lawiny, które zeszły jedna po drugiej, pogrzebały
wszelkie szanse. W krótkim odstępie czasu między jedną a drugą lawiną zdążyłem go
uratować. Uratować, aby zabić. Nie spodziewał się tego. Nie spodziewał się, że mój kijek
narciarski, przerobiony na nóż, okaże się taki ostry, i że zagłębi się w jego ciało tuż pod
łopatką, nie napotkawszy najmniejszego oporu.
"Zanim zadałem cios, dowiedziałem się, jak ma na imię. Kirył. Okularnica nazywała go Kira.
Rozwódka * Łarik. Ja też mu się przedstawiłem. Obiecał postawić mi piwo i spróbować się na
rękę, jak tylko dotrzemy do „Róży Wiatrów". Zaczęliśmy zjeżdżać po stoku: przodem on na
swoim snowboardzie,ja za nim. Wziąłem kurs na lewo, chociaż „Róża Wiatrów" znajduje się
bardziej na prawo. Jednak nie zwrócił na to uwagi. Nowicjusze mają słabą orientację w
terenie, a on był nowicjuszem, to pewne. „Koniecznie muszę przyjechać tu w następnym
roku"* to były jego ostatnie słowa. Ostatnie wypowiedziane sło
wa, zanim mój kijek narciarski zagłębił się w jego ciało tuż pod łopatką, nie napotkawszy
najmniejszego oporu.
Długo na takiego polowałem. Będzie najlepszym trofeum w całej kolekcji, chociaż trzeba się
będzie przy nim trochę namęczyć.
Doskonale osadzona głowa, rozstaw kości obojczyka, klatka piersiowa, wspaniałe pośladki *
wszystko godne najwyższej pochwały. Jedyne, co mnie w nim irytuje, to zdziwienie, zastygłe
na jego wymuskanej twarzy. Zdziwienie * i nic poza tym. Dlaczego wszyscy tak bardzo się
dziwią, kiedy znienacka dopada ich śmierć"? Dlaczego z taką ekspresją reagują ich
zmarszczki dookoła ust i nosa, i gałki oczne? Tylko z jednym z moich modeli miałem pod
tym względem szczęście. Był typowym alpinistą amatorem, który odłączył się od grupy
podczas wspinaczki po południowym stoku. Zasypała go lawina. Umierał przez kilka godzin,
mimo że śmierci wystarczy i piętnaście minut, żeby zwyciężyć. Kilka godzin w męczarniach
tylko dlatego, że udało mu się utworzyć worek powietrzny * metodycznie uderzał kaskiem w
sprasowany śnieg. Jednak to tylko przedłużyło agonię. I nadało jego twarzy wyraz, który
bezskutecznie usiłuję nadać twarzom wszystkich swoich modeli * wyraz
wszechogarniającego, zwierzęcego, nieprzezwyciężonego przerażenia.
Przerażenie.
Przerażenie * wizytówka mojej kolekcji.
Przerażenie, uwięzione w lodowej skorupie. Przerażenie jako wspólny czynnik łączący całą
kompozycję rzeźb. Sześćfigur, jeśli nie liczyć tego amatora freestylu * Kiryła. Z nim będzie
siedem, a to liczba nieodpowiednia dla Sądu Ostatecznego. Potrzebny jest ktoś jeszcze.
Najlepiej kobieta, jeszcze jedna, prócz tej, którą już mam w swojej kolekcji. Ale ani
okularnicy, ani rozwódki nie chcę widzieć. I żadnych innych naturalnych blondynek. Ich
włosy nie pasują do lodu. A tu żadnej odpowiedniej kandydatki przez cały sezon! Można się
załamać.
Jednak nie będę rozpaczał. Jestem cierpliwy. Jestem o wiele bardziej cierpliwy niż te cholerne
góry.
Będę czekać na odpowiednią kobietę. Będę czekać na ten jeden jedyny element, który
pozwoli mi zakończyć dzieło. Ostatnie pociągnięcie. Akord końcowy.
Zajmie swoje miejsce na lodowym piedestale. Godne miejsce. Szkoda, że nikt nigdy tego
należycie nie oceni.
Nikt, oprócz sklepienia jaskini, która chroni moją tajemnicę, moje małe muzeum figur
lodowych. A przecież mogłoby stać się atrakcją „Róży Wiatrów"! Uczniowie przyjeżdżaliby
tu na wycieczki podczas ferii zimowych... Nie, uczniowie sprawiają zbyt wiele kłopotu.
Papierki od cukierków, gumy poprzyklejane do ścian, puszki po coca*coli, zużyte
prezerwatywy * uczniowie zawsze byli i będą rozwydrzeni, nie potrafią się zachować, brak
im szacunku dla sztuki wysokich lotów.
A to właśnie jest sztuka wysokich lotów!
Cztery z siedmiu moich trofeów, moich fascynujących modeli, zabiły góry. Trzy * ja sam.
Sztuka wysokich lotów!
Nieobecność tego kochliwego drania, Kiryła, zauważą dopiero wieczorem. Muszę zdążyć
wrócić do „Róży Wiatrów", żeby wziąć udział w jego poszukiwaniach. Zgłoszę się na
ochotnika.
Ratownicy zawsze mają nadzieję na lepsze, chociaż są doskonale oswojeni z tym, co
najgorsze...
Poza tym muszę jeszcze nakarmić psy. Jak mogłem zapomnieć o psach?
CZĘŚĆ I
Była sobie dziewczyna, która nie znosiła samolotów... Nienawidziła ich bardziej niż tranu i
podkolanówek z pomponami. Bardziej nawet niż stroju Śnieżynki, który musiała nosić na
imprezie noworocznej. Z niewiadomych przyczyn zawsze przebierano ją za Śnieżynkę, choć
dużo bardziej wolała być Dominem. Czarne kostki * białe kostki. Wielki stojący kołnierz
wokół szyi... Może dziś nie byłaby taka delikatna, gdyby przywykła do samolotów.
A potem dziewczyna dorosła, ukończyła Państwowy Uniwersytet Moskiewski (wydział
filologiczny * ulubione schronienie idiotek z zamożnych rodzin) i jej abstrakcyjna nienawiść
do samolotów stała się bardziej konkretna. Nie znosiła wszystkiego, co wiąże się z
lotnictwem * od niewinnej awionetki braci Wright, aż po ostatni model boeinga. Do pakietu
znienawidzonych rzeczy należały również: napisy „Nie palić!", „Zapiąć pasy!", linie lotnicze
SAS i Lufthansa, woda mineralna w plastikowych kubeczkach, landrynki i...
I dziury powietrzne!
Dziury powietrzne * zasadzka na każdą rozsądną osobę. Naszej bohaterce za każdym razem
robi się niedobrze i zawsze zadaje sobie pytanie, czy ktoś wreszcie domyśli się i przyniesie
papierową torbę, zanim dojdzie do nieszczęścia?
* Ciekawe, czyjakiś kretyn domyśli się i przyniesie papierową torbę? * zapytała słabym
głosem Olga.
* Chyba nawet wiem, jak się nazywa ten kretyn, cara Cara * kochanie (wł.). * Mark nawet
teraz nie przepuścił okazji, by ją pocałować.
Po dwóch i pół roku po ślubie. Kochany, kochany, bezgranicznie kochany Mark! Jakie
szczęście, że go ma!
Bo któż jeszcze nazwałbyją „cara", chyba jedynie jakiś drobny sycylijski mafioso, kiepski
wariant ojca chrzestnego dla ubogich... „Cara"* wspomnienie miesiąca miodowego w
Wenecji, do której również polecieli samolotem.
Wenecja! Ta podróż była prezentem ślubnym od Marka, za który zapłacił zresztą pieniędzmi
jej ojca. Dopiero po jakimś czasie dowiedziała się, że Mark przez następne pół roku musiał
odpracować ten dług. Pół roku harówy bez żadnego wolnego weekendu, gdy tymczasem
gondole na Canale Grande stały się jedynie wspomnieniem. Mało który mężczyzna jest
zdolny do takiego poświęcenia, nawet ten szalenie zakochany.
Kochany Mark. Święty Mark.
„San Marco"* tak właśnie zwracaliby się do niego bliscy, gdybyjego rodzina pochodziła z
Włoch. Ale nie pochodzi. Miasto, w którym się urodził, nazywa się Kyzył*Arwat. Trudna do
wymówienia nazwa. Nic tylko zbiór obcych ludzi, odległy dźwięk, zagubiony gdzieś w
piaskach turkmeńskiego stepu. Niemal biblijnych, jak żartuje sam Mark. To pewnie biblią
kierowała się matka Marka, nadając imiona swoim dzieciom: Mark * najstarszy, jego
młodszy brat * Jonasz i siostry * Maria i Magdalena. Gdyby wcześniej nie umarła, matka
oskubałaby pewnie cały Nowy Testament.
Mdłości powoli ustawały. Olga odchyliła się na oparciu fotela i przymknęła oczy.
Mark był najstarszą latoroślą z tego całego kyzył*arwatskiego biblijnego potomstwa. Był jej
poślubionym wobec Boga i ludzi małżonkiem, jak zwykło się mówić. Poza tym był prawą
ręką jej ojca, utalentowanym menedżerem, który w wieku trzydziestu lat objął stanowisko
dyrektora handlowego poważnego koncernu naftowego. Bez żadnych protekcji z jej strony.
To była decyzja ojca, wyłącznie jego. Miał pod tym względem żelazne zasady. Nigdy nie
powierzyłby tego stanowiska Markowi, tylko dlatego, że jest jego zięciem. O nie, Mark był
naprawdę dobry i ojciec szybko się na nim poznał.
Mark nie lubi wspominać swojego dzieciństwa i wczesnej młodości spędzonej w
Kyzył*Arwacie. Nie było zresztą niczego, co warto wspominać: przytłaczająca bieda, kilka
źródeł solnych, węże, piasek i gekony, włażące po ścianach do domu. Wyrwał się stamtąd tak,
jak ucieka się z piekła. Matka umarła, siostra Magdalena, pozostając w zgodzie ze swym
imieniem, przeniosła się do jednego z amsterdamskich klubów striptizu (Mark rzadko o niej
mówi, nienawidzi jej podobnie jak Olga samolotów). Maria została w Kyzył*Arwacie i
wyszła za mąż za turkmeńskiego cieślę, spełniając tym samym przeznaczenie zawarte w jej
imieniu. Pracuje w miejscowej fabryce dywanów i trudno się dziwić, że w prezencie ślubnym
podarowała im dywan, który teraz leży w ich sypialni.
Jak dotąd, Olga nie poznała nikogo z rodziny Marka. Nawet dywan został przesłany okazją z
Aszchabadu. Dzisiaj wreszcie pozna młodszego brata * Jonasza.
„Jonasz w paszczy wieloryba" * taki tytuł nosił chyba jeden z wątków biblijnych.
Pewnie dlatego, że Jonaszowi nie trafił się odpowiedni wieloryb, znalazł dla siebie inne
rozwiązanie: góry, w których mógł się ukryć, jak w głębokich czeluściach. Zatrudnił się jako
ratownik w jednym z ośrodków narciarskich w okolicach góry Elbrus. Za godzinę ma ich
odebrać na lotnisku. Jeśli wierzyć Markowi, przed nimi dziesięć wspaniałych dni w
bajecznym krajobrazie górskim. Dziesięć dni albo dwa tygodnie, jeśli bardzo im się tam
spodoba.
Olga wolałaby jechać nad morze. Piaszczyste plaże lubi bardziej niż śnieżne połacie. Ale
Mark uwielbia zimno. I wodę pod każdą postacią. To skutek dzieciństwa spędzonego na
pustyni.
Po ślubie wyjechali do Wenecji * jesiennej Wenecji. Woda pod każdą postacią i obłoczek
pary wypływający z ust każdego ranka, po kochaniu się i przed poranną kawą. Mark był
szczęśliwy. Był szczęśliwy w obcym mieście, gdzie na każdym kroku wszystko przypominało
mu jego samego: Plac Świętego Marka, Biblioteka Świętego Marka, Katedra Świętego
Marka... Wtedy, w Wenecji, w życiu nie przypuszczałaby, że Mark oszaleje na punkcie nart.
W ich domu nigdy przedtem nie było żadnego sprzętu narciarskiego. Kupił go dopiero dwa
tygodnie przed wyjazdem. Oczywiście, najdroższy jaki był * dla siebie i dla niej.
W kasku narciarskim jest mu naprawdę do twarzy. Podobnie jak w szpanerskich okularach za
134 dolary.
* No i jak się czujesz, cara? * przyniósł od razu kilka torebek na wypadek przykrych
nawrotów choroby powietrznej. Miał przy tym tak nieszczęśliwą minę, że Olga mimo woli się
uśmiechnęła.
* Już mi lepiej, najdroższy. Może jakoś przejdzie.
I znów nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie pocałować. Jego usta wciąż, mnie podniecają *
pomyślała. * Podniecają tak, jak dwa i pół roku temu, kiedy kochaliśmy się, gdzie tylko się
dało. „Gdzie tylko się dało" * nieźle powiedziane, ale jakoś to stwierdzenie kłóci się z posadą
dyrektora handlowego, który z założenia powinien być pracoholikiem * impotentem. Tak,
jego usta wciąż mnie podniecają. I ten jego zwyczaj podkradania się do moich ust ostrożnie,
powoli, podążając w górę od doleczka na brodzie. Mark nazywa to wspinaczką, zdobywaniem
szczytu...
Ciekawe, dlaczego wybrał jazdę na nartach, a nie alpinizm?
Zabawne, uwielbiam całować się ze swoim własnym mężem...
* Uważaj, teraz to ona już na pewno zwymiotuje!
Olga momentalnie odsunęła się od niego i przygryzła wargi.
Inessa, no tak, jak mogła o niej zapomnieć?! Była przecież nieproszonym świadkiem
wszystkich ich pocałunków. Nie umknął jej też żaden najmniejszy przejaw ich uczuć.
Mark z irytacją opadł na fotel. * Trzeba przyznać, że Twoja macocha, a moja najdroższa
teściowa, to skończona suka.
* Dziękuję, Mark. Jak zawsze jesteś bardzo uprzejmy, moje serduszko * siedząca obok Inessa
położyła rękę na jego kolanie.
Mężczyzna skrzywił się, ale nie zareagował. Zrobiła to za niego Olga.
* Świetny manicure, Inko * powiedziała łagodnie, zdejmując jej rękę z kolana Marka.
* Mogę ci polecić swoją manikiurzystkę. I kosmetyczkę przy okazji * uwolniła rękę z
mocnego uścisku Olgi, której palce zdawały się ostrzegać: nie dotykaj mojego męża,
skończona suko!
* Na kosmetyczkę jestem jeszcze za młoda.
Inessa się roześmiała. Olga zawsze lubiła jej śmiech. Był dźwięczny i delikatny jak dzwonki
na wietrze. Nie, ona nie jest skończoną suką. jest moją najlepszą przyjaciółką. I żoną mojego
ojca.
„Twoja macocha, a moja najdroższa teściowa"* kolejny dowcip, wymyślony przez Marka.
Temat do żartów w rodzinnym kręgu.
I nessa. Inka. Najlepsza przyjaciółka Olgi, najpierw ze szkoły, później z instytutu. Inka.
Ładna brunetka ze zmysłowymi wargami. Pokłóciły się tylko raz w życiu, w siódmej klasie, z
powodu piegowatego chłopaka, który przeniósł się do innej szkoły dwa tygodnie po ich
kłótni. A Inka i Olga nie rozmawiały ze sobą przez pół roku. Aż do dnia, w którym umarła
matka Olgi.
Popełniła samobójstwo * nie, lepiej o tym nie myśleć. Nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć...
Olga zawsze kochała ojca. Tylko jego. W ich niewielkiej rodzinie zawsze istniał trójkąt: ona *
ojciec * matka. Stało się tak właściwie od tej imprezy noworocznej w przedszkolu, kiedy to
przebrali ją w strój Śnieżynki. Trzeba przyznać, że ze swoimi kruczoczarnymi włosami
odziedziczonymi po matce, nie wyglądała w nim zbyt dobrze.
Jej matka była Gruzinką z porządnej tbiliskiej rodziny. Wiolonczelistki) z wykształceniem
muzycznym. Rodzice poznali się w filharmonii na koncercie Debussyego. Nie ma już chyba
gorszego miejsca na romantyczne spotkanie. Olga przyszła na świat półtora roku po zagraniu
preludium do „Popołudnia Fausta".
Kiedy skończyła pięć lat, matka po raz pierwszy zabrała ją do Tbilisi. Wcześnie starzejące się
kobiety w czerni, przenikliwy chłód pokojów i masywne rodzinne klejnoty. Przed snem
bawiła się pierścieniem, który według rodzinnej legendy należał do Dawida IV
Budowniczego... Tbilisi stało się koszmarem dla pięcioletniego moskiewskiego dziecka. Olga
i csknila za tatusiem, który został w bajkowej krainie z piernika * w znanej, bliskiej, kochanej
Moskwie. Wypłakiwała sobie za nim oczy. Wrócili z matką po czterech dniach.
Obecnie ma dwadzieścia siedem lat, ale do tej pory jej wstyd z powodu tamtej ucieczki z
Tbilisi. Nigdy więcej tam nie była, nie pojechała nawet na pogrzeb matki. Wcześnie
starzejące się kobiety w czerni zabrały z Moskwy ciało Manany, a Olgę ścięła wtedy z nóg
gorączka. Przeleżała u I nki dwa tygodnie, aż do powrotu ojca.
Wybacz mi, mamusiu. Za życia rzadko nazywałam cię mamą. Wolałam ,.Munanę",jak ojciec.
Nawet w ten sposób starałam się być do niego podobna: zmiiziana, znowu zrobiłaś to okropne
lobio, przecież wiesz, że nie lubię twojej gruzińskiej kuchni... Manana, jesteś wzywana do
szkoły. Manana, nie zało
żę tego idiotycznego stroju... A Manana na wszystko się zgadzała. Była zbyt łagodna jak na
Gruzinkę. Jedynie w jej oczach płonął nieznośny, obracający wszystko w popiół ogień.
Olga bała się tego ognia. Czasami nawet myślała przed snem: jak dobrze byłoby, gdyby
Manana wyjechała i raz na zawsze pozostała w tym swoim czerwono*czarnym Tbilisi.
I w końcu rzeczywiście ich opuściła. Wyjechała raz na zawsze do swojego
czerwono*czarnego Tbilisi. W ocynkowanej trumnie. A razem z nią zniknął zapach kinzy,
przypraw korzennych i mocnej kawy. Potem zapadły w zapomnienie metalowe naczynia i
gliniane dzbany. Nikt ich specjalnie nie wyrzucał. Wydawało się, jakby rzeczy same
ukradkiem opuszczały dom. Została tylko jej wiolonczela. Ojciec nadal ją ma, chociaż nie
mieszka już w starym domu. Wybudował sobie willę za miastem, a Oldze kupił mieszkanie
na Prospekcie Lenina, w prestiżowym bloku z portierką i systemem kamer.
Przez długie lata po śmierci matki męczyły ją wyrzuty sumienia. Sądziła, że gdyby była
lepsza dla mamy, ta nie popełniłaby samobójstwa. Dopiero na pierwszym roku studiów ojciec
po pijanemu wyznał jej całą prawdę: Manana była chora.
Zawsze wydawała mu się nieco dziwna, nawet wtedy, gdy zaczęli się spotykać i robili długie
spacery po Sokolnikach. Zbyt często wpadała we wściekłość, szalała z chorobliwej zazdrości,
a jej humor mógł się kardynalnie zmienić w ciągu pięciu minut bez żadnej poważnej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin