Stanisław Przybyszewski - Mocny człowiek.pdf

(18694 KB) Pobierz
/
STANISŁAW PRZYBYSZEWSKI
MOCNY CZŁOWIEK
POWIEŚĆ
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW
G. GEBETHNER I SPÓŁKA
WARSZAWA
Lucyanowi Paczuskiemu i Wilhelmowi Zielonce
WSZELKIE PRAWO PRZEDRUKU I PRZEKŁADU ZASTRZEŻONE.
D n a O D D PRAWO WYDANIA I PRZEKŁADU NA JĘZYK D D D D D n
ROSYJSKI NABYŁ NAKŁAD POLSJA- ( W . ANTIK) W MOSKWIE.
• aaaaDRUK w . L. ANCZYCA I SPÓŁKI W K R A K O W I E ,
aaaaa
poświęca
AUTOR.
1912
I.
— I cóż to mnie obchodzi, że to wszystko,
co piszę, nad czem całe noce trawię, nic nie
Warte... Wiem aż nadto dobrze, że to wszystko
wpół obłąkane majaczenie, że całej tej gma­
twaniny niktby nie był w stanie zrozumieć.
Górski leżał rozciągnięty na łóżku i mówił
cichym, sennym głosem.
Bielecki siedział oparty o stół i słuchał z na­
tężeniem.
— Ja dla nikogo nie piszę — rozumiesz —
ja piszę dla siebie samego. Piszę pamiętnik
własnej duszy, pamięcią nie zdołałbym ogar­
nąć tego ogromu, co w sobie przeżywam, więc
piszę... Zanim zdechnę, raz to sobie wszystko
przeczytam, by choć odrobinę poznać mecha­
nizm mej dusz j', prawa, jakiemi się rządzi
i którym ulega... Zresztą głupstwo. Prędzej-
bym się w ziemię zagrzebał ze wstj'du, zanim-
bym tak haniebnie moją duszę miał spaskudzić,
i to, com napisał, publiczności na żer rzucił...
M0CNV CZŁOWIEK.
1
-
2
-
3
-
Raz, raz jeden wydałem małą książczynę —
wtedy się kochałem, rozumiesz — a kobiety,
jak ci wiadomo, strasznie lecą na sławę; przez
dwa miesiące nie wychodziłem potem na mia­
sto, by nie ujrzeć mego nazwiska zhańbionego
i sprostytuowanego za witryną okna księgar­
skiego.
Czy sobie nie zdajesz sprawy, jakie to ohy­
dne, że dajesz każdemu prawo grzebania w twej
duszy, że musisz pozwolić, by plugawili to, co
ci jest najświętsze, a uwielbiali to, co na śmie­
tnisko rzucasz?
Nie, nie!
Zerwał się nagle z łóżka i przysiadł.
— Sława! sława! — zaśmiał się ochryple i za­
kaszlał się.
— Tylko dla jakiegoś próżnego bydlęcia
może mieć to urok, że się za nim oglądają, że go
sobie publicznie palcami pokazują, że panienki,
gdy się taki pan przechadza, oczy błagalne
w niego wlepiają, by raczył łaskawie na nie
uwagę zwrócić — ach! jakie to marne i bie­
dne — a taki pan, ha, ha! — mamy tu takiego
wielkiego poetę, przypatrz mu się tylko, jak
on dumnie kroczy, jak roztargniony na rogach
ulic przystaje, bo właśnie przyszła na niego
święta łaska tworzenia, jak się naokół kłania
tak od niechcenia, tak racząco — małpa! nie
wiem, która gorsza — on, czy publiczność.
Bielecki uśmiechnął się.
— Zapominasz, że literatura popłaca, że
można z niej wyżyć, i to często bardzo do­
statnio ...
— To jeszcze większe świństwo. Prostytutce
bierze się za złe, że ciało swoje sprzedaje, a taki
literat duszę swą sprzedaje — co gorsze, he?
Zresztą brednie klepię...
^
Machnął ręką.
— Co mnie to zresztą obchodzi, co kto robi,
lub nie. Ja jestem sam, własnemi prawami się
rządzę, nikt mnie nie obchodzi — byłem sam,
jestem sam i chcę sam pozostać.
— Jesteś chciwym lichwiarzem.
— Aha! aha! — Górski roześmiał się na
cały głos — Bóg mnie obdarzył talentem, ja
należę do społeczeństwa, więc muszę temu spo­
łeczeństwu coś d a ć . . . Co za bezdeń bredni!
Przedewszystkiem nie należę do żadnego spo­
łeczeństwa, tylko do siebie samego — pozatem
nikt mi nie dawał talentu, tylko moja własna
dusza mocą swej siły przerwała zapory, jakie
dla innych mózgów istnieją...
Nagle twarz mu się zmieniła, jakiś skryty,
przebiegły uśmiech przeleciał mu przez usta.
— Ty, zdaje mi się, chcesz mnie sondo­
wać? — zapytał podejrzliwie — wprowadzasz
mnie na manowce zwierzeń, osobistych wynu­
rzeń — a może cię jaki nakładca do mnie
V
_
4
-
5
przysłał, a teraz posucha w literaturze, jało­
wizną straszna, a ja mam, mam poematy, poe­
maciki, historyę duszy własnej i jeszcze jednej
obcej. W teatrze nie mają co grać, a ja mam
dramaciki — ciekawe dramaciki, jeden nawet
bardzo a bardzo ciekawy. Bohaterem jest czło­
wiek, którego ambicya pożera, chłonie go, na
żużel spala — on chciałby być też wielkim
człowiekiem, sławą, a tu ani w ząb. Nic stwo­
rzyć nie może — a pół życia oddałby za jedną
chwilę, kiedy go przed rampę wywołają, gdy
kawiarnia nagle umilknie, gdy on do niej wcho­
dzi. Całe życie oddałby za ten dreszcz milutki,
łechcący, gdy po całej sali przebiega cichy
szept: »To on — to on! nasz! nasz!« Ha, ha, ha!
Zerwał się z łóżka, stanął nagle przed Bie­
leckim, zagibotał się na nogach.
— A co? znasz takiego pana?
Bielecki spojrzał na niego spokojnie i zimno.
— Temat może być bardzo ciekawy. Cóż
dalej?
— A! a! co dalej? Nic dalej, gotów jesteś
zdradzić moje kapitalne pomysły — a któryś
z naszych wieszczów mi je skradnie, i masz,
dyable, pociechę — »Sic vos non vobis« go­
towe ... a tego nie chcę...
Przeszedł się po pokoju parę razy zmęczo­
nym, leniwym krokiem.
— Wy literaci — no tak! Ty właściwie do
nich nie należysz, boś ty tylko dziennikarzem
no, no — nie obruszaj się, świetnie się mścisz,»
bo masz ostre, cięte pióro, tak, tak, bystry je­
steś i złośliwy. Pomyj ki, które na nich wyle­
wasz, cuchną, cuchną. Ale co ja to chciałem
powiedzieć? Aha, prawda: więc ci literaci, ci
wieszcze i te kagańce oświaty i jak się to ta­
łałajstwo nazywa...
Przerwał nagle.
— Dajmy temu spokój — rzekł po długiej
chwili — jestem zbyt zmęczony, żeby sobie
głowę tern śmieciem zaprzątać.
Obszedł kilka razy pokój dookoła, a potem
schwycił stołek i usiadł naprzeciw Bieleckiego
i wlepił w niego gorączką trawione oczy.
Bielecki wytrzymał cały ten ogromny na­
pór duszy Górskiego, która w tej chwili w nie­
słychanym wysiłku zdawała się przedzierać
przez oplot własnego ja i sięgać do dna duszy
obcego człowieka.
Trwało to długą chwilę.
— Co chcesz powiedzieć? — wycedził wre­
szcie Bielecki.
Ale tamten, jakby nie słyszał, tylko jeszcze
uporczywiej wpatrywał się w twarz Bieleckiego.
Bieleckiego opanowywał zwolna lęk przed
temi oczyma, które przedzierały się przez naj­
gęstsze zasłony najskrytszych jego tajemnic,
przed temi obłąkańczo jasnowidzącemi oczyma.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin