Autobiografia Rudolfa Hössa.doc

(362 KB) Pobierz
Autobiografia Rudolfa Hössa, komendanta obozu oświęcimskiego

Autobiografia Rudolfa Hössa, komendanta obozu oświęcimskiego

 

(...)

Przed wojną obozy koncentracyjne były celem samym w sobie, natomiast w czasie wojny - zgodnie z wolą Reichsführera SS - stały się środkiem do celu. Miały obecnie służyć przede wszystkim wojnie i zbrojeniom. Każdy więzień miał stawać się w miarę możliwości robotnikiem przemysłu zbrojeniowego. Każdy komendant był bezwzględnie zobowiązany do przystosowania swego obozu do tego celu. Zgodnie z wolą Reichsführera SS Oświęcim miał się stać gigantyczną centralą zbrojeniową obsługiwaną przez więźniów *[Koncepcja wykorzystania obozów koncentracyjnych na potrzeby gospodarki wojennej Trzeciej Rzeszy narodziła się po wybuchu wojny w 1939 r. Ostatecznie zwyciężyła w 1942 r. z chwilą utworzenia WVHA SS pod kierunkiem Oswalda Pohla i podporządkowania mu obozów koncentracyjnych.]. Jego wypowiedzi podczas wizyty w marcu 1941 roku nie pozostawiały pod tym względem żadnych wątpliwości. Obóz dla 100 000 jeńców wojennych, rozbudowa starego obozu na 30 000 więźniów, przygotowanie dla Buny *[W 1941 r. przystąpiono w Dworach koło Oświęcimia do budowy fabryki syntetycznego kauczuku i syntetycznej benzyny Buna-Werke, należącej do IG-Farben-Industrie. W październiku 1942 r. utworzono na potrzeby fabryki podobóz w Monowicach, tzw. Nebenlager Buna.] 10 000 więźniów - to mówiło samo za siebie. Były to liczby nieznane w dotychczasowej historii obozów koncentracyjnych. Obóz liczący 10 000 więźniów uważany był w tym czasie za wyjątkowo duży.

Nacisk Reichsführera SS na możliwie szybkie i bezwzględne prowadzenie budowy, niezważanie przez niego na występujące trudności i istniejące niedomagania już wówczas zwróciły moją szczególną uwagę. Sposób, w jaki załatwił się z istotnymi zastrzeżeniami Gauleitera i prezydenta rejencji *[Gauleiterem i nadprezydentem Rejencji Górnośląskiej był Fritz Bracht. Prowincja Górnośląska została utworzona na początku 1941 r. z podziału Śląska: powierzchnia 20 293 km2, ludność 4 077 000 mieszkańców.], kazały przypuszczać coś nadzwyczajnego.

Przyzwyczaiłem się do wielu rzeczy w SS i u Reichsführera SS. Jednakże ostrość i nieubłagane zdecydowanie, z którymi dążył do jak najszybszej realizacji wydanych przez siebie rozkazów, były u niego czymś nowym. Zauważył to nawet Glücks. Za to wszystko jedynie i wyłącznie byłem odpowiedzialny ja. Z niczego i bez niczego budować jak najszybciej - według ówczesnych pojęć - coś niesłychanie wielkiego i to przy pomocy takich "współpracowników", jak to wykazały doświadczenia, bez żadnej istotnej pomocy z góry.

Jak wyglądała sprawa sił roboczych? Co uczyniono tymczasem z obozu? Kierownictwo obozu dokładało wszelkich starań, aby zachować tradycje Eickego w traktowaniu więźniów. Dachau - Fritzsch i Sachsenhausen - Palitzsch, a do tego Buchenwald - Meier starali się wzajemnie prześcigać za pomocą "lepszych metod". Nie wierzyli moim powtarzanym uwagom, iż poglądy Eickego na skutek przeobrażeń w obozach koncentracyjnych stały się już przestarzałe. Z ich ograniczonych mózgów nie byłem w stanie wyplenić zaszczepionych przez Eickego metod. Odpowiadały one zresztą lepiej ich mentalności. Moje rozkazy i zarządzenia, stojące w sprzeczności z tym nastawieniem, były przeinaczane. Nie ja bowiem, lecz oni nadawali ton obozowi. Oni wychowywali więźniów funkcyjnych - od starszego obozu do ostatniego pisarza blokowego. Oni wychowywali Blockführerów i pouczali ich o metodach obchodzenia się z więźniami.

Na ten temat dosyć jednak już powiedziałem i napisałem. Byłem bezsilny w stosunku do tego biernego oporu. Jest to zrozumiałe i wiarygodne tylko dla tego, kto przez wiele lat pełnił służbę w obozie koncentracyjnym.

Powyżej napisałem już, jaki wpływ mieli więźniowie funkcyjni na innych współwięźniów. Szczególnie wyraźnie widać to w obozie koncentracyjnym. W olbrzymich masach więźniów w obozie Oświęcim-Brzezinka był to czynnik o podstawowym znaczeniu. Zdawałoby się, iż jednakowy los i wspólne cierpienia powinny prowadzić do niezniszczalnej, nierozerwalnej wspólnoty i do niezłomnej solidarności. Nic błędniejszego. Nigdzie nie uwidaczniał się bardziej nagi egoizm jak w niewoli. Im twardsze w niej życie, tym bardziej jaskrawy egoizm, wynikający z instynktu samozachowawczego. Nawet natury, które w normalnych warunkach życia na wolności były zawsze chętne do udzielania pomocy i łagodne, w trudnym życiu więziennym potrafią bezlitośnie tyranizować współwięźniów, jeżeli pozwoli im to na znośniejsze ukształtowanie własnego życia. O ileż zaś bardziej bez serca postępują ci, którzy mają egoistyczne, zimne, a nawet zbrodnicze skłonności i bez miłosierdzia przechodzą do porządku dziennego nad nędzą współwięźniów, jeżeli spodziewają się przez to uzyskać jakąkolwiek korzyść dla siebie.

Więźniowie, których wrażliwość nie została jeszcze stępiona przez brutalność życia obozowego, przechodzą w warunkach twardego i ordynarnego traktowania ich i postępowania z nimi niesłychane tortury psychiczne niezależnie od fizycznych skutków. Żadna najgorsza samowola, żadne najgorsze traktowanie przez strażników nie dotyka ich tak boleśnie, nie działa tak na ich psychikę jak tego rodzaju postępowanie ze strony współwięźniów. Właśnie ta konieczność bezradnego przyglądania się, jak więźniowie funkcyjni męczą swoich współtowarzyszy, działa druzgocąco na psychikę więźniów. Biada więźniowi, który próbuje się przed tym bronić, występuje w obronie pokrzywdzonych. Terror wewnętrzny ze strony funkcyjnych więźniów jest zbyt silny, aby ktokolwiek się na to odważył. Dlaczego więźniowie funkcyjni w ten sposób się zachowują w stosunku do innych więźniów, swoich współtowarzyszy niedoli? Ponieważ w ten sposób chcą w oczach strażników i nadzorców o podobnym nastawieniu przedstawić się w korzystnym świetle i pokazać, jak są przydatni do pełnionej funkcji. Mogą bowiem dzięki temu uzyskać korzyści i przyjemniej ułożyć sobie życie - ale zawsze kosztem współwięźniów. Możliwość tego rodzaju działania i postępowania stwarzają im strażnicy i nadzorcy, którzy albo obojętnie się przyglądają ich postępowaniu, gdyż są zbyt wygodni, aby tego zakazać, lub też sami z niskich pobudek akceptują tego rodzaju postępowanie, a nawet je prowokują, sprawia im bowiem szatańską przyjemność, gdy mogą więźniów na siebie wzajemnie napuszczać.

Wśród więźniów funkcyjnych jest jednak dosyć i tego rodzaju kreatur, które same z siebie, z czystego sadyzmu, z chamskiego, brutalnego, podłego usposobienia i zbrodniczych skłonności dręczą współwięźniów fizycznie i psychicznie, a nawet zaszczuwają ich na śmierć. Właśnie w czasie mego obecnego pobytu w więzieniu miałem dotychczas i mam nadal dosyć sposobności, aby z mojego maleńkiego pola widzenia, choć w znacznie mniejszej skali, obserwować, jak wciąż na nowo potwierdza się to, co wyżej powiedziałem.

Prawdziwy "Adam" *[Adam - tu w znaczeniu pierwotny człowiek.] nie ujawnia nigdzie tak swego oblicza, jak to ma miejsce w niewoli. Wszystko wpojone przez wychowanie, wszystko, co nabyte, wszystko, co nie stanowi jego istoty, opada z niego. Na dłuższą metę więzienie zmusza do zarzucenia wszelkiej gry w chowanego i wszelkiego udawania. Człowiek prezentuje się takim, jakim jest w rzeczywistości: dobrym albo złym.

Jak oddziaływał całokształt życia więziennego w Oświęcimiu na poszczególne kategorie więźniów? Dla Reichsdeutschów, niezależnie od koloru trójkąta, nie było żadnych problemów. Prawie wszyscy bez wyjątku zajmowali wysokie "stanowiska", w wyniku czego mieli wszystko, co było niezbędne do zaspokojenia potrzeb ciała. To, czego nie otrzymywali w zwykły sposób, "organizowali" sobie. Ta możność "zorganizowania" wszystkiego odnosiła się w Oświęcimiu do wszystkich wysoko postawionych funkcyjnych, niezależnie od koloru trójkąta i narodowości. O sukcesie decydowała jedynie inteligencja, odwaga i brak skrupułów. Okazji nigdy nie brakowało. Po rozpoczęciu akcji żydowskiej nie było praktycznie rzeczy, której nie można byłoby "zorganizować", wysoko zaś postawieni więźniowie funkcyjni mieli poza tym niezbędną swobodę ruchów.

Do początku roku 1942 główny kontyngent obozu stanowili więźniowie polscy. Wszyscy oni wiedzieli o tym, iż muszą pozostać w obozie koncentracyjnym przynajmniej do końca wojny. Większość z nich wierzyła, że Niemcy przegrają wojnę, po Stalingradzie zaś wierzyli w to wszyscy. Dzięki wrogim wiadomościom byli dokładnie zorientowani w "prawdziwej" sytuacji Niemiec. Słuchanie wrogich audycji radiowych nie było trudne. W Oświęcimiu była dostateczna liczba radioodbiorników. Nawet w moim domu słuchano wiadomości radiowych. Poza tym było dość okazji do przemycania na szerszą skalę korespondencji przez cywilnych pracowników, a nawet SS-manów. Było więc dosyć źródeł wiadomości. Również nowo przybywający więźniowie przynosili najświeższe nowiny. Ponieważ według nieprzyjacielskiej propagandy klęska mocarstw osi była jedynie kwestią czasu, polscy więźniowie z tego punktu widzenia nie mieli powodu do rozpaczy. Zapytywano się jedynie o to, kto będzie miał szczęście przetrwać obóz. Ta niepewność była przyczyną tego, iż Polacy tak ciężko znosili psychicznie uwięzienie. Do tego obawa przed przypadkami, które każdemu codziennie mogły się przydarzyć. Mógł paść ofiarą epidemii, której nie był w stanie fizycznie przetrzymać, jako zakładnik mógł zostać nieoczekiwanie rozstrzelany lub też powieszony. Mógł również nieoczekiwanie zostać postawiony przed sąd doraźny w związku z ruchem oporu i skazany na śmierć. Mógł zostać zlikwidowany w wyniku represji. Mógł mu się przydarzyć śmiertelny wypadek przy pracy, spowodowany przez osoby źle mu życzące. Mógł również umrzeć na skutek pobicia czy też innego przypadkowego wydarzenia, na które był stale narażony.

Napawało go lękiem pytanie, czy będzie w stanie przetrzymać fizycznie obóz w warunkach coraz gorszego wyżywienia, w coraz bardziej przepełnionych pomieszczeniach, w coraz gorszych warunkach sanitarnych, przy ciężkiej pracy wykonywanej niezależnie od warunków atmosferycznych. Do tego dochodziła stała troska o rodzinę i najbliższych. Czy są jeszcze na miejscu? Czy nie zostali aresztowani i zesłani gdzieś do pracy? Czy jeszcze w ogóle żyją?

Wielu nęciła ucieczka, aby się wyrwać z tego nędznego wegetowania. W Oświęcimiu nie było to zbyt trudne, istniały niezliczone możliwości ucieczki. Łatwo można było stworzyć odpowiednie warunki. Nie trudno było obejść lub zmylić czujność strażników. Przy pewnej odwadze i odrobinie szczęścia można było ryzykować. Gdy stawia się wszystko na jedną kartę, należy się również liczyć z możliwością niepowodzenia, z tym, że może się to skończyć śmiercią.

Na przeszkodzie tym myślom o ucieczce stały represje: aresztowanie członków rodziny oraz likwidacja dziesięciu lub więcej towarzyszy niedoli. Wielu uciekających nie myślało jednak o represjach, ryzykowali ucieczkę mimo tego. Jeżeli udało im się przedostać za łańcuch posterunków, mieszkająca w okolicy ludność cywilna udzielała im dalszej pomocy. Potem wszystko szło już gładko. Jeżeli mieli pecha, wszystko się kończyło. Tak czy tak zginę - było ich hasłem *[Pierwszą udaną ucieczką z Oświęcimia była ucieczka więźnia Tadeusza Wiejowskiego dniu 6 lipca 1940 r. Poszukiwania za nim trwały 3 dni, apel więźniów trwał bez przerwy 20 godzin. Ucieczka ta posłużyła Hössowi za pretekst do uzyskania w lipcu 1940 r. zgody na wysiedlenie ludności polskiej z terenów przyległych do obozu. Każda ucieczka pociągała za sobą represje i akcje odwetowe.].

Ich towarzysze niedoli, współwięźniowie, musieli przemaszerować obok zwłok więźnia zastrzelonego podczas ucieczki, aby widzieli, czym ucieczka może się skończyć. Widok ten odwiódł wprawdzie wielu od zamiaru ucieczki, jednakże twardzi ważyli się mimo wszystko. Mogli mieć szczęście i należeć do 90% tych, którym ucieczka się udawała.

Co mogli odczuwać maszerujący obok zwłok więźniowie? Jeśli potrafię czytać w twarzach, to widziałem w nich: osłupienie wywołane losem uciekiniera, współczucie dla nieszczęśliwego i zemstę, odwet, gdy tylko nadejdzie ku temu czas. Te same twarze widziałem podczas wieszania w obecności zgromadzonych więźniów, tylko że wówczas było bardziej widoczne przerażenie, obawa przed podobnym losem.

Muszę tutaj wspomnieć jeszcze o sądzie doraźnym i likwidacji zakładników, tym bardziej iż chodziło przy tym wyłącznie o polskich więźniów. Zakładnicy przebywali przeważnie w obozie od dłuższego czasu, ani oni, ani też kierownictwo obozu nie wiedzieli, że byli oni zakładnikami. Nagle przychodził dalekopis z rozkazem BdS lub RSHA: "Następujący więźniowie mają zostać rozstrzelani lub powieszeni jako zakładnicy". W ciągu kilku godzin należało zameldować o wykonaniu rozkazu.

Więźniów tych zabierano z miejsc pracy lub też wyciągano z szeregów podczas apelu i umieszczano w areszcie. Ci, którzy już dłużej przebywali w obozie, wiedzieli, o co chodzi, a przynajmniej przeczuwali. W areszcie odczytywano im rozkaz egzekucji. W pierwszym okresie, w latach 1939/1941, zakładnicy byli rozstrzeliwani przez oddział egzekucyjny. Później byli wieszani lub też zabijani pojedynczo strzałem w potylicę z karabinu małokalibrowego *[Egzekucje odbywały się początkowo w dołach powstałych na terenie obozu macierzystego na skutek wydobycia żwiru. Potem przystosowano do tego celu podwórze miedzy blokiem 11 a 10. Więźniowie oczekujący na śmierć, kobiety i mężczyźni musieli rozebrać się do naga. Do końca 1942 r. krępowano skazańcom ręce drutem, później wobec braku przejawów zbiorowego oporu zaniechano tego zwyczaju. Podwórze zamykała pomalowana na czarno ściana zbudowana z drewna, piasku i supremy. Pod ścianą rozsypywany był piasek, w który wsiąkała krew ofiar. Rozstrzeliwano pojedynczo lub po dwie osoby strzałem w potylicę.]. Obłożnie chorzy znajdujący się w rewirze *[Rewir - skrót od Krankenrevier, czyli szpital obozowy, określany w Oświęcimiu, również jako Krankenbau. W szpitalu byli zatrudniani lekarze i sanitariusze - więźniowie. Brak było podstawowego wyposażenia, stosowano papierowe bandaże i sporadycznie niektóre lekarstwa. Do 1943 r. zarówno w obozie męskim, jak i kobiecym funkcję starszego szpitala obozowego - Lageraltesterdes Haftlings-Krankenbau pełnili wyłącznie więźniowie narodowości niemieckiej.] byli likwidowani za pomocą zastrzyków.

Sąd doraźny z Katowic przyjeżdżał zwykle do Oświęcimia co 4 do 6 tygodni i urzędował w bloku aresztu. Znajdujący się w areszcie lub też krótko przed tym doprowadzeni więźniowie, którzy mieli stanąć przed tym sądem, doprowadzani byli przed sąd i pytani przez przewodniczącego za pośrednictwem tłumacza, czy przyznają się do winy. Widziałem, jak więźniowie dobrowolnie, otwarcie i pewnie przyznawali się do popełnionego czynu. Szczególnie odważnie zachowało się kilka kobiet. W większości przypadków orzekany był wyrok śmierci i natychmiast wykonywany. Podobnie jak zakładnicy, wszyscy ci więźniowie z podniesioną głową i opanowani szli na śmierć w przekonaniu, iż oddają życie za ojczyznę. Często widziałem w ich oczach fanatyzm, który przypominał mi badaczy Pisma św. i ich zachowanie się przed śmiercią.

Inaczej jednak umierali kryminaliści, skazani na śmierć przez sąd doraźny za napady rabunkowe, kradzieże dokonane w bandzie itp. Zachowywali się z tępą obojętnością, byli na nic nieczuli lub też jęczeli i skomleli o łaskę. Występowało tutaj takie samo zjawisko jak podczas egzekucji w Sachsenhausen: ci, którzy umierali dla idei, szli na śmierć dzielni, z podniesionym czołem, jednostki aspołeczne zaś - otępiałe lub broniące się przed śmiercią.

Mimo iż ogólne warunki bytowania w Oświęcimiu były rzeczywiście złe, żaden polski więzień nie chciał, aby go przeniesiono do innego obozu. Gdy tylko więźniowie dowiadywali się, iż mają być przeniesieni do innego obozu, starali się wszelkimi sposobami, aby pozostać na miejscu. W roku 1943 wydano generalny rozkaz, iż wszyscy Polacy mają być przeniesieni do obozów na terenie Rzeszy, i wtedy zostałem zasypany prośbami ze wszystkich przedsiębiorstw. Żadne nie mogło obejść się bez Polaków. Musiano dokonać przymusowej procentowej wymiany. Nigdy nie słyszałem o tym, aby polski więzień zgłosił się dobrowolnie do innego obozu. Nie mogłem się nigdy dowiedzieć, dlaczego tak kurczowo trzymali się Oświęcimia.

Polscy więźniowie dzielili się na trzy duże polityczne grupy, których zwolennicy gwałtownie się zwalczali. Najmocniejszą z nich była grupa nacjonalistyczno-szowinistyczna. Walczyły one między sobą o zdobycie wpływowych funkcji. Jeżeli jeden z grupy uzyskał ważną funkcję w obozie, szybko ściągał do siebie tych, którzy należeli do jego grupy i usuwał z zasięgu swej władzy zwolenników innych grup, nierzadko za pomocą nikczemnych intryg. Nie waham się powiedzieć, iż niektóre przypadki tyfusu plamistego lub brzusznego ze skutkiem śmiertelnym można zapisać na konto tych walk o władzę. Często słyszałem od lekarzy, że szczególnie na rewirze zażarcie walczono o przewagę. Podobnie działo się na terenie wydziału zatrudnienia. Rewir i wydział zatrudnienia były najważniejszymi pozycjami w życiu całego obozu. Kto nimi kierował, ten rządził. Rządzono się tam, i to nie najgorzej. Zajmując ważne funkcje, można było kierować swych przyjaciół tam, gdzie się chciało ich mieć. Można było także usuwać lub nawet całkowicie pozbywać się tych, którzy byli w niełasce. W Oświęcimiu wszystko było możliwe *[O przejawach ruchu oporu w obozie oświęcimskim możemy mówić właściwie od chwili przybycia pierwszego transportu polskiego. Pierwsza faza powstawania ruchu oporu obejmowała rozwój samopomocy koleżeńskiej i utrzymywanie kontaktów ze światem poza drutami. Druga faza rozwoju wiąże się z powstaniem dróg kurierskich, którymi przekazywano na zewnątrz informacje, co się dzieje w obozie, a do obozu przychodziły żywność i lekarstwa. Jesienią 1940 r. powstała obozowa grupa PPS, a w październiku 1940 r. - Związek Organizacji Wojskowej. Po powstaniu w obozie siatki ZWZ przeprowadzono akcję scaleniową, zakończoną w październiku 1942 r. W 1943 r. Niemcy rozbili kierownictwo wojskowe ruchu oporu, nie zdołali jednak zniszczyć organizacji. Oprócz polskiego ruchu oporu istniały organizacje innych grup narodowych: austriacka, francuska, belgijska, rosyjska, niemiecka, czeska, jugosłowiańska i żydowska.].

Te polityczne walki o władzę toczyły się w Oświęcimiu nie tylko między polskimi więźniami. Antagonizmy polityczne istniały we wszystkich obozach wśród wszystkich narodowości. Nawet wśród czerwonych Hiszpanów w Mauthausen istniały dwie gwałtownie się zwalczające grupy.

Także w areszcie i później w zakładzie karnym sam byłem świadkiem, jak przedstawiciele lewicy i prawicy wzajemnie się zwalczali. Kierownictwo obozu koncentracyjnego gorliwie popierało tego rodzaju antagonizmy, a nawet do nich podżegało, aby przeszkodzić zorganizowaniu trwałej jedności więźniów. Nie tylko polityczne, lecz szczególnie "kolorowe" antagonizmy odgrywały tutaj dużą rolę. Żadnemu, nawet najsilniejszemu kierownictwu obozu nie udałoby się utrzymać w ryzach tysięcy więźniów i nimi kierować, gdyby nie pomagały im w tym istniejące wzajemne sprzeczności. Im liczniejsze antagonizmy i im bardziej zażarte walki o władzę, tym łatwiej można kierować obozem Divide et impera! - to zasada nie tylko w wielkiej polityce, lecz także w życiu obozu koncentracyjnego, której nie można nie doceniać.

Drugi większy kontyngent stanowili radzieccy jeńcy wojenni, którzy mieli budować obóz dla jeńców wojennych w Brzezince. Przywiezieni oni zostali z podlegającego Wehrmachtowi obozu jeńców wojennych w Łambinowicach na Górnym Śląsku w stanie całkowitego wyczerpania. Do obozu w Łambinowicach doprowadzono ich po wielotygodniowych marszach. Po drodze nie otrzymywali prawie żadnego pożywienia, podczas przerw w marszu prowadzono ich na położone w pobliżu pola i tam zjadali wszystko, co się tylko nadawało do jedzenia. W obozie w Łambinowicach było podobno 200 000 radzieckich jeńców wojennych. W przeważającej części mieszkali w ziemiankach przez siebie wybudowanych. Wyżywienie było zupełnie niewystarczające i nieregularne. Gotowali sobie sami w dołach ziemnych. Większość z nich "pożerała" - bo jedzeniem tego nie można nazwać - swój przydział natychmiast na surowo. Wehrmacht nie był przygotowany w roku 1941 do przyjęcia takich mas jeńców wojennych. Aparat zajmujący się jeńcami wojennymi był zbyt sztywny i nieruchawy, aby był w stanie szybko coś zaimprowizować. Zresztą po klęsce w maju 1945 r. także niemieckim jeńcom nie powodziło się lepiej. Również alianci nie byli przygotowani na takie masy jeńców. Jeńców po prostu spędzano na odpowiedni kawałek ziemi, otaczano drutem kolczastym i pozostawiano własnemu losowi. Wiodło im się dokładnie tak samo jak Rosjanom *[Rzeczywistość była zgoła odmienna, a sytuacja jeńców nieporównywalna. Jeńcy radzieccy w niewoli niemieckiej z góry skazani byli na zagładę. Natomiast jeńcy niemieccy - żołnierze Wehrmachtu i formacji SS przebywali co prawda w bardzo trudnych warunkach panujących w obozach sowieckich, ale jeśli nie zostali sądownie skazani jako zbrodniarze wojenni i przeżyli mimo warunków wyniszczających zdrowie mogli po odsiedzeniu wyroku powrócić do Niemiec, a ściślej NRD.].

Przy pomocy tych jeńców, często ledwo trzymających się na nogach, miałem budować obóz koncentracyjny w Brzezince. Według zarządzenia Reichsführera SS do pracy mieli być doprowadzeni jedynie silni i w pełni zdolni do pracy radzieccy jeńcy wojenni. Konwojujący ich oficerowie mówili, że wybrano najlepszych spośród będących do dyspozycji w Łambinowicach.

Byli oni chętni do pracy, jednakże na skutek osłabienia nie byli w stanie niczego zrobić. Wiem dokładnie, iż gdy byli jeszcze w obozie macierzystym, dawaliśmy im stale dodatki żywnościowe, ale nie odniosło to żadnego skutku, wycieńczone organizmy bowiem nie mogły już nic trawić, cały organizm nie był już zdolny do funkcjonowania. Marli jak muchy z ogólnego wycieńczenia lub też na skutek najbłahszej choroby, bo organizm nie był w stanie się bronić. Widziałem, jak wielu z nich umierało w trakcie połykania buraków lub ziemniaków.

Przez pewien czas zatrudniałem codziennie prawie 5000 Rosjan przy wyładowywaniu pociągów z brukwi. Całe podtorze było już zapchane, góry brukwi leżały na torach. Nie można było sobie dać z tym rady. Rosjanie nie byli w stanie nic już zrobić. Otępiali chodzili wkoło bez żadnego celu lub też chowali się w jakąś dziurę, aby przełknąć coś, co znaleźli do jedzenia lub też móc gdzieś spokojnie umrzeć.

Najgorzej było w czasie odwilży zimą 1941/1942. Zimno znosili lepiej aniżeli wilgoć, nieustanne moknięcie. Do tego mieszkali w gotowych w połowie, prymitywnych, w pierwszym okresie Brzezinki naprędce postawionych barakach kamiennych. Powodowało to wciąż wzrastającą śmiertelność wśród nich. Z dnia na dzień zmniejszała się liczba tych, którzy wykazywali jeszcze pewną odporność. Nie pomagały żadne dodatki żywnościowe. Pochłaniali wszystko, co tylko mogli zdobyć, jednakże nie byli nigdy syci.

Widziałem kiedyś kolumnę Rosjan liczącą kilkaset osób na drodze między Oświęcimiem a Brzezinką, idącą z drugiej strony toru, która rzuciła się nagle z drogi w kierunku najbliżej położonych kopców kartofli. Biegli wszyscy w zwartej kolumnie tak, że zaskoczeni strażnicy nie wiedzieli, jak sobie z tym poradzić. Na szczęście akurat nadjechałem i zaprowadziłem porządek. Rosjanie rozkopywali kopce i nie można było ich odpędzić. Kilku z nich w czasie tego rozkopywania zmarło, trzymając w rękach pełno ziemniaków. Nie zwracali na siebie wzajemnie żadnej uwagi, instynkt samozachowawczy w najbardziej jaskrawej postaci nie dopuszczał żadnych ludzkich odruchów.

W Brzezince zdarzały się również przypadki kanibalizmu. Sam natknąłem się na Rosjanina leżącego między zwałami cegły, który miał jakimś tępym narzędziem rozpruty brzuch i wyrwaną wątrobę. Zabijali się nawzajem, aby zdobyć coś do jedzenia. Jadąc konno zauważyłem jakiegoś Rosjanina, który drugiego, skulonego za stertą kamieni i żującego kawałek chleba, uderzył cegłą w głowę, aby mu porwać chleb. Zanim jednak dostałem się na miejsce przez bramę, znajdowałem się bowiem poza ogrodzeniem, ten leżący za stertą kamieni był już martwy, miał rozbitą czaszkę. W kłębiącej się masie Rosjan nie mogłem znaleźć sprawcy.

Podczas wyrównywania pierwszego odcinka budowlanego, podczas kopania rowów wielokrotnie znajdowano zwłoki Rosjan, którzy - zabici przez innych i częściowo pożarci - znikali w jakimś błotnistym dole. Wyjaśniło to nam zagadkowe zniknięcie wielu Rosjan *[Opisywane wypadki kanibalizmu i walki o żywność związane były z prowadzoną z całą premedytacją polityką pośredniej eksterminacji jeńców radzieckich w obozie oświęcimskim. W odnalezionej po wojnie księdze zmarłych odnotowano, że w okresie od 7 października 1941 r. do 28 lutego 1942 r. zmarło 8 320 jeńców. Przeciętna więc śmiertelność w tej grupie w trudnych warunkach jesienno-zimowych wynosiłaby 58 osób dziennie.].

Z mego mieszkania widziałem, jak jakiś Rosjanin powlókł kocioł po jedzeniu za blok komendantury i łapczywie go wyskrobywał. Nagle zza rogu ukazał się drugi, zaskoczony zatrzymał się na chwilę, następnie rzucił się na wyskrobującego kocioł, pchnął go na ogrodzenie pod napięciem i zniknął z kotłem. Strażnik z wieży również obserwował to wydarzenie, nie zdążył jednak strzelić do uciekającego. Natychmiast wezwałem pełniącego służbę Blockführera, kazałem wyłączyć prąd z ogrodzenia i udałem się sam do obozu poszukiwać sprawcy. Pchnięty na druty już nie żył. Tego drugiego nie udało się odszukać. To nie byli już ludzie, w ciągłym poszukiwaniu pożywienia zupełnie zezwierzęcieli.

Z liczby przeszło 10 000 radzieckich jeńców wojennych, którzy mieli stanowić główną siłę roboczą przy budowie obozu jeńców wojennych w Brzezince, do lata 1942 r. pozostało przy życiu jedynie kilkuset. Tę resztę stanowili najbardziej wytrzymali. Pracowali oni bardzo dobrze i jako lotne brygady robocze byli zatrudniani wszędzie tam, gdzie trzeba było coś szybko zrobić. Nie mogłem się jednak pozbyć wrażenia, że ci, którzy przeżyli, przetrwali jedynie kosztem swych współwięźniów, ponieważ byli od nich bardziej bezwzględni i twardzi.

O ile dobrze pamiętam, latem 1942 r., tej reszcie udała się masowa ucieczka. Większość została przy tym zastrzelona, ale wielu uciekło. Schwytani podali jako powód tej masowej ucieczki obawę przed zagazowaniem, która ich ogarnęła, gdy im zakomunikowano, że zostaną przeniesieni na nowy, świeżo wykończony odcinek. Przypuszczali, że to przeniesienie ma być jedynie zwodzeniem. Nie było nigdy żadnego zamiaru, aby ich zagazować. Zapewne wiedzieli o likwidacji radzieckich "politruków" i komisarzy, dlatego też obawiali się, że czeka ich podobny los. W ten sposób może powstać masowa psychoza i pociągnąć za sobą takie skutki.

Następnym głównym kontyngentem byli Cyganie. Już na długo przed wojną w ramach akcji przeciwko aspołecznym powędrowali do obozów koncentracyjnych również Cyganie. W Urzędzie Policji Kryminalnej Rzeszy jedna placówka zajmowała się wyłącznie nadzorowaniem Cyganów. W obozach cygańskich stale poszukiwano osób niecygańskiego pochodzenia, które się przyłączyły do Cyganów, i umieszczano je w obozach koncentracyjnych jako element uchylający się od pracy bądź też aspołeczny. Poza tym w obozach cygańskich systematycznie przeprowadzano badania biologiczne.

Reichsführer SS chciał zachować dwa główne wielkie szczepy cygańskie, nazw tych szczepów nie pamiętam *[Sinte i Lallerie]. Jego zdaniem były one w prostej linii potomkami indogermańskich ludów pierwotnych i zarówno typ, jak i zwyczaje zachowali w stosunkowo czystym stanie. W celach badawczych mieli zostać dokładnie zarejestrowani i objęci ochroną. Zamierzano ich zebrać z całej Europy i przydzielić im ograniczone tereny do zamieszkiwania. W latach 1937-1938 wszyscy wędrowni Cyganie zostali zgromadzeni w tzw. obozach mieszkalnych położonych przy większych miastach, aby można było nad nimi sprawować lepszy nadzór.

W roku 1942 wydany został rozkaz, aby wszystkich Cyganów oraz cygańskich mieszkańców mieszkających w Rzeszy aresztować i dostarczyć do Oświęcimia, niezależnie od wieku i płci. Wyłączeni z tego zostali jedynie Cyganie uznani za czystych pod względem rasowym, członkowie obu głównych szczepów. Tych miano osiedlić w okręgu Odenburg nad jeziorem Neusiedler. Przywiezieni do Oświęcimia mieli na czas wojny zostać umieszczeni w obozie rodzinnym.

Jednakże wytyczne, na podstawie których dokonano aresztowań, nie były dostatecznie precyzyjne. Poszczególne placówki policji kryminalnej różnie je interpretowały, na skutek czego doszło do aresztowania osób, które w żadnym przypadku nie powinny być zaliczane do kręgu internowanych. Niejednokrotnie aresztowano urlopowanych żołnierzy frontowych, posiadających wysokie odznaczenia, którzy byli wielokrotnie ranni, a których ojciec lub matka czy też dziadek itp. byli Cyganami lub cygańskimi mieszańcami. Był między nimi również jeden stary towarzysz partyjny, którego dziadek przywędrował do Lipska jako Cygan. On sam był właścicielem dużego przedsiębiorstwa w Lipsku, wielokrotnie odznaczonym orderami uczestnikiem wojny światowej. Była również między nimi studentka, przywódczyni Związku Dziewcząt Niemieckich (BDM) w Berlinie. Przypadków tego rodzaju było znacznie więcej. Złożyłem o tym raport do RKPA, w wyniku czego w obozie cygańskim przeprowadzono badanie i zarządzono wiele zwolnień, jednakże przy tej masie uwięzionych było to ledwo widoczne.

Nie potrafię powiedzieć, ilu Cyganów lub mieszańców znajdowało się w Oświęcimiu. Wiem tylko, iż zapełniali całkowicie odcinek obozu przeznaczony dla 10 000 więźniów *[Obóz cygański mieścił się w Brzezince na odcinku B II e. Cyganów przywożono do Oświęcimia z niemal całej okupowanej Europy na podstawie zarządzenia Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy z 29 stycznia 1943 r. Również wcześniej były przypadki umieszczania ich w obozie oświęcimskim. Większość Cyganów izolowana była w wyodrębnionych częściach obozu, gdzie przebywali całymi rodzinami. Gdy Niemcy stwierdzili, że śmierć na skutek chorób i wycieńczenia przychodzi zbyt wolno, 2 sierpnia 1944 r. zagazowali 2 800 pozostałych przy życiu Cyganów. Łącznie w obozie oświęcimskim życie straciło co najmniej 20 000 Cyganów różnych szczepów z różnych krajów europejskich.]. Ogólne warunki panujące w obozie w Brzezince nie nadawały się do urządzenia obozu rodzinnego. Nie było odpowiednich warunków pozwalających na zatrzymanie Cyganów choćby do końca wojny. Nie było możliwości zapewnienia właściwego odżywienia dla dzieci, mimo iż przez pewien czas, powołując się na rozkaz Reichsführera SS, oszukiwałem urzędy wyżywieniowe i otrzymywałem żywność dla małych dzieci. Skończyło się to wkrótce, gdy Ministerstwo Wyżywienia odmówiło obozom koncentracyjnym jakichkolwiek przydziałów żywnościowych dla dzieci.

W lipcu 1942 r. wizytował Oświęcim Reichsführer SS *[W tym miejscu Hössa zawiodła pamięć. Himmler zwiedził obóz cygański nie w lipcu 1942 r., lecz w lipcu 1943 r.]. Pokazałem mu dokładnie obóz cygański. Obejrzał wszystko szczegółowo, widział przepełnione baraki mieszkalne, niezadowalające warunki sanitarne, baraki szpitalne przepełnione chorymi, oddział dla zakaźnie chorych, widział dzieci chore na nomę *[Noma - inaczej rak wodny (Cancer aquaticus), forma wrzodowego schorzenia błony śluzowej jamy ustnej, najczęściej spotykana u dzieci. Istnieje bezpośredni związek między powstawaniem choroby a niewłaściwym odżywianiem, stąd jego występowanie w warunkach panującego w obozie głodu.], chorobę, która przejmowała mnie grozą, gdyż przypominała mi chorych na trąd, których widziałem niegdyś w Palestynie, te wymizerowane ciałka dziecięce z wielkimi dziurami w policzkach, powolny rozkład żywego ciała.

Himmler wysłuchał informacji o śmiertelności, która w porównaniu z całym obozem była stosunkowo niska, śmiertelność wśród dzieci była jednak wyjątkowo wysoka. Nie przypuszczam, aby spośród noworodków wiele przeżyło dłużej niż kilka tygodni. Obejrzał on wszystko dokładnie i dał mi rozkaz ich zlikwidowania po uprzednim wybraniu zdolnych do pracy, podobnie jak to robiono z Żydami. Zwróciłem mu na, to uwagę, iż ludzie ci nie odpowiadają założeniom ustalonym przez niego do Oświęcimia. Wówczas Himmler zarządził, aby RKPA przeprowadził jak najszybciej odpowiednią selekcję uwięzionych.

Trwało to dwa lata. Zdolni do pracy Cyganie zostali przeniesieni do innych obozów. Do sierpnia 1944 r. pozostało w Oświęcimiu około 4 000 Cyganów, którzy mieli iść do komór gazowych. Do ostatniej chwili nie wiedzieli, jaki los ich czeka. Zorientowali się dopiero wówczas, gdy poszczególnymi barakami musieli maszerować do I krematorium. Nie było łatwo wprowadzić ich do komór. Ja sam tego nie widziałem, ale Schwarzhuber opowiadał mi, że żadna likwidacja Żydów nie była dotychczas tak ciężka jak tych Cyganów, szczególnie dla niego, ponieważ znał ich wszystkich dokładnie i pozostawał z nimi w dobrych stosunkach, oni zaś byli tak ufni jak dzieci.

Mimo ciężkich warunków większość Cyganów, jak mogłem się zorientować, nie cierpiała specjalnie psychicznie na skutek uwięzienia, jeśli pominąć fakt sparaliżowania ich popędu do wędrowania. Byli przyzwyczajeni do ciasnoty pomieszczeń, złych warunków higienicznych, częściowo również do niedostatecznego wyżywienia w ich dotychczasowym prymitywnym życiu. Nie brali również tragicznie chorób i wysokiej śmiertelności. W istocie swej pozostali nadal dziećmi, lekkomyślni w myśleniu i działaniu, chętnie się bawili, także i przy pracy, której nie traktowali zbyt poważnie. Starali się nawet w najgorszej sytuacji znaleźć dobre strony, byli optymistami.

Nie zauważyłem u Cyganów nigdy ponurych, pełnych nienawiści spojrzeń. Gdy się przychodziło do obozu, wychodzili natychmiast ze swych baraków, grali na instrumentach, kazali dzieciom tańczyć, pokazywali swoje zwykłe sztuczki. Był tam mały plac, na którym dzieci mogły się bawić do woli wszystkimi zabawkami. Gdy się do nich mówiło, odpowiadały swobodnie i ufnie, wypowiadały swoje różne życzenia. Miałem zawsze wrażenie, iż nie w pełni zdawały sobie sprawę ze swego uwięzienia.

W stosunkach miedzy sobą byli bardzo wojowniczy. Powodowała to różnorodność szczepów i rodów, a poza tym gorąca cygańska krew, skora do kłótni. Wewnątrz poszczególnych rodów trzymali się razem i byli bardzo do siebie przywiązani. Gdy wybierano spośród nich zdolnych do pracy, co powodowało rozdzielanie rodzin, działy się wzruszające sceny, pełne cierpienia i łez. Uspokajali się jednak nieco i pocieszali, gdy im mówiono, że później znów będą wszyscy razem.

Przez pewien czas zdolni do pracy Cyganie przebywali w Oświęcimiu w obozie macierzystym. Robili oni wszystko, aby od czasu do czasu móc zobaczyć rodziny, choćby tylko z daleka. Często musieliśmy podczas apelu szukać młodszych Cyganów, którzy z tęsknoty za swoimi rodzinami przekradali się chyłkiem do obozu cygańskiego.

Gdy byłem w Oranienburgu, w Inspektoracie Obozów Koncentracyjnych, Cyganie, którzy znali mnie z Oświęcimia, często mnie zaczepiali i pytali o swoich krewnych, nawet wówczas, gdy ci byli już dawno zagazowani. Było mi ciężko dawać im wymijające odpowiedzi, dlatego właśnie, że mieli do mnie duże zaufanie. Chociaż w Oświęcimiu miałem z nimi dużo kłopotu, byli oni jednak moimi ulubionymi więźniami - jeżeli można tak się wyrazić. Nie umieli oni przez dłuższy czas wytrwać przy jednej pracy, chętnie wałęsali się "po cygańsku". Najbardziej odpowiadało im komando transportowe, ponieważ wówczas mogli wszędzie chodzić, zaspokajać swą ciekawość i mieli przy tym okazje do kradzieży. Popęd do kradzieży i włóczęgostwa jest u Cyganów wrodzony i nie można go wykorzenić. Mają także zupełnie inne poglądy na moralność. Kradzież nie jest dla nich niczym złym, nie mogą zrozumieć, że za to się karze.

Mówię to wszystko o większości uwięzionych Cyganów, którzy rzeczywiście stale niespokojnie się włóczyli, także o mieszańcach, którzy stali się Cyganami, a nie o Cyganach osiadłych, zamieszkałych w miastach. Ci przejęli już zbyt dużo z cywilizacji, niestety jednak nie to, co najlepsze.

Byłoby rzeczą interesującą przyglądanie się ich życiu i zachowaniu się, gdybym nie widział za tym przejmującego grozą rozkazu zniszczenia, o którym w Oświęcimiu do połowy 1944 roku prócz mnie wiedzieli jedynie lekarze. Stosownie do rozkazu Reichsführera SS mieli oni dyskretnie likwidować chorych, szczególnie zaś dzieci. A właśnie dzieci miały tak wielkie zaufanie do lekarzy. Nie ma nic bardziej ciężkiego niż konieczność przechodzenia nad tym do porządku dziennego, zimno, bezlitośnie i bez współczucia.

A jak oddziaływało uwięzienie na Żydów, którzy od 1942 r. stanowili podstawową masę więźniów Oświęcimia? Jakie było ich zachowanie się?

Żydzi przebywali w obozach koncentracyjnych od samego początku. Stąd znałem ich dobrze z Dachau. Jednakże wówczas Żydzi mieli jeszcze możliwość emigracji, gdy jakieś państwo udzieliło im pozwolenia na wjazd. Ich pobyt w obozie więc był jedynie problemem czasu lub pieniędzy i kontaktów z zagranicą. Wielu z nich w ciągu niewielu tygodni uzyskiwało niezbędne wizy i mogło wyjść z więzienia. Tylko winni pohańbienia rasy *[Pohańbienie rasy - Rassenschande. Ustawy norymberskie z 15 września 1935 r. o ochronie niemieckiej krwi i niemieckiej czci (Reichsgesetzblatt 1935, część 1 s. 1146) zakazywały osobom narodowości niemieckiej zawierać małżeństwa z osobami "obcej krwi", a także utrzymywać z nimi stosunki intymne (paragraf 1 i 2) Małżeństwo zawarte pomimo zakazu pociągało za sobą karę ciężkiego więzienia. Mężczyzna winny utrzymywania stosunków cielesnych, nawet sporadycznych, z osobami "niższej rasy" podlegał karze więzienia lub ciężkiego więzienia.] lub też Żydzi, którzy w okresie panowania systemu byli szczególnie aktywni politycznie lub też odgrywali jakąś rolę w skandalicznych procesach, musieli nadal pozostawać w obozie. Wszyscy ci, którzy mieli jakieś szansę emigracji, starali się jedynie o to, aby ich życie w obozie przebiegało możliwie bez problemów. Pracowali pilnie, jeśli byli tylko w stanie - większość z nich nie była przecież przyzwyczajona do jakiejkolwiek pracy fizycznej - zachowywali się możliwie spokojnie i skrupulatnie wykonywali swoje obowiązki.

Żydzi nie mieli w Dachau lekkiego życia. Musieli oni bardzo ciężko pracować w żwirowni. Na skutek działań Eickego, jak i wpływu "Sturmera" *["Der Stürmer" - antysemicki tygodnik wydawany w Norymberdze przez Juliusza Streichera. Pierwszy numer ukazał się w listopadzie 1923 r. Pismo odwoływało się do najprymitywniejszych uczuć. Gazeta roiła się od perwersyjnych opisów i pornograficznych rysunków opisujących lubieżnych i demonicznych Żydów, deprawujących niemieckie dziewczęta. Pisano o rzekomych morderstwach rytualnych i światowym spisku żydowskim.], który w koszarach i kantynach był wszędzie wywieszany, stosunek strażników do Żydów był zdecydowanie wrogi. Jako "niszczyciele narodu niemieckiego" byli oni prześladowani i przepędzani również przez współwięźniów.

Ponieważ "Stürmer" był również wywieszony w obozie, jego wpływ dawał się odczuć także wśród więźniów, którzy nie byli antysemitami. Żydzi bronili się przed tym w typowo żydowski sposób, przekupując więźniów. Mieli dosyć pieniędzy i dzięki temu mogli kupować w kantynie, co chcieli. Znajdowali wśród więźniów nie mających pieniędzy dostatecznie wielu chętnych, którzy za papierosy, słodycze, kiełbasę itp. byli gotowi do usług. Za pośrednictwem kapo załatwiali sobie lżejszą pracę, a przez zatrudniony tam personel - pobyt w rewirze.

Pewien Żyd dał sobie kiedyś - za paczkę papierosów daną więźniowi - zerwać paznokcie z wielkich palców u nóg, aby w ten sposób dostać się na rewir.

Najczęściej jednak dręczyli Żydów żydowscy współwięźniowie pełniący funkcje brygadzistów lub sztubowych. Wyróżniał się przy tym szczególnie blokowy Eschen, który się później powiesił, obawiając się kary za udział w aferze homoseksualnej. Blokowy ten dręczył ich nie tylko fizycznie wszelkiego rodzaju szykanami, lecz przede wszystkim psychicznie. Wywierał na nich nieustanną presję. Nakłaniał ich do przekraczania regulaminu obozowego, a potem składał meldunki. Podju...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin