Brown Sandra - Najskrytsze tajemnice.doc

(2004 KB) Pobierz

 

 

Sandra Brown

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Najskrytsze tajemnice


1

 

Krzyknęła nie tylko na widok karalucha, ale przede wszystkim dlatego, że złamała paznokieć. Karaluch był ma­ły. Szczerba w wypielęgnowanym paznokciu wydawała się głęboka i postrzępiona jak Wielki Kanion.

Alex uderzyła w karalucha laminowaną kartą, zawiera­jącą bardzo skromne zestawienie oferowanych w hotelu usług. Napis z drugiej strony zachęcał do skosztowania meksykańskich potraw w każdy piątkowy wieczór oraz do posłuchania „Czterech Jeźdźców", zespołu country występującego codziennie w barze „Pod Srebrną Ostrogą" mię­dzy dziewiętnastą a północą.

Chybiła skandalicznie. Karaluch umknął za toaletkę ob­łożoną drewnianym fornirem.

- Jeszcze cię dopadnę - mruknęła.

Komplet przyborów do pielęgnacji paznokci znalazła na dnie dużej kosmetyczki. A paznokieć złamała właśnie wte­dy, gdy chciała ją otworzyć. I prawie w tej samej chwili karaluch wyszedł sprawdzić, co to za gość pojawił się pod numerem 125. Pokój Alex znajdował się na parterze: czwarte drzwi z kolei, licząc od strony automatów z lodami i pa­pierosami.

Kiedy paznokieć został już jako tako naprawiony, jeszcze raz przyjrzała się krytycznie swojemu odbiciu w lustrze. Zależało jej, żeby od razu na pierwszym spotkaniu wywrzeć oszałamiające wrażenie. I tak będą zdumieni, gdy powie im, kim jest. Pragnęła wszakże znacznie wzmocnić efekt.

Zależało jej na tym, aby długo po spotkaniu nie mogli wykrztusić słowa, pozostawi ich osłupiałych i bezbronnych.

Na pewno będą ją porównywać. Z tym musiała się pogodzić; nie zamierzała jednak dać się wtłoczyć w ciasne ramy prowincjonalnych wyobrażeń. Gotowa była zrobić wszystko, aby im się nie zdawało, że odkryją jakiekolwiek słabości u córki Celiny Gaither.

Długo się namyślała, co włożyć na tę szczególną okazję. Wszystko, co miała na sobie - bielizna, biżuteria, dodatki -świadczyło o wyrafinowanym smaku. Strój prezentował się skromnie, ale na pewno nie surowo, szykownie, lecz z dys­tansem wobec najnowszych trendów mody. Miał podkreślać profesjonalizm, nie kobiecość.

W pierwszej kolejności pragnęła wywrzeć wrażenie swym wizerunkiem, a następnie zaskoczyć obecnych informacją, w jakim celu przybyła do Purcell.

Kilka tygodni wcześniej to miasto, zamieszkane przez trzydzieści tysięcy obywateli, było dla niej zaledwie małym punktem na mapie Teksasu. Liczba żyjących tu dzikich królików i żab dorównywała liczbie ludzi. Niedawno inicjatywy miejscowych przedsiębiorców wywołały pewne zainteresowanie prasy, lecz wyłącznie lokalnej. Alex wierzyła mocno, że nim opuści Purcell, doniesienia o wydarzeniach w tym mieście znajdą się na pierwszych stronach gazet od El Paso do Texarkany.

Osądziła, że niczego już w jej wyglądzie poprawić nie można, chyba że za sprawą cudownej interwencji boskiej lub bardzo drogiego chirurga plastycznego. Przewiesiła przez ramię torebkę, wzięła elegancką aktówkę i upewniw­szy się, że zabrała klucz, zamknęła drzwi do pokoju.

Po drodze do centrum miasta przejechała w pobliżu dwóch szkół. W Purcell godzina szczytu przypadała po zakończeniu lekcji w szkołach. Wtedy to rodzice przewozili swoje pociechy ze szkół do gabinetów dentystycznych, na lekcje gry na fortepianie, do sklepów po zakupy. Część z nich zapewne zmierzała do domów, ale żółwie tempo jazdy i korek przy najbliższym skrzyżowaniu przemawiały raczej za przypuszczeniem, że chyba nikt tego dnia nie siedział w swoich czterech ścianach. Alex ze stoickim spo­kojem dostosowała się do żółwiego tempa jazdy, uznała to za dobrą okazję do poznania charakteru miasta.

Złoto-czarne flagi łopotały na wietrze u szczytu dużego namiotu przy miejscowym gimnazjum. Karykatura czarnej pantery szczerzyła kły na przejeżdżające autostradą samochody. Na boisku między trybunami trenowała drużyna futbolowa. Orkiestra marszowa ćwiczyła półgodzinny pro­gram na najbliższy piątkowy wieczór; w oddali błyszczały w słońcu złociste instrumenty.

Krzątanina mieszkańców miasta sprawiała miłe wraże­nie. Przez chwilę Alex ogarnął żal. Po co podejmowała się tej misji? Zdawała sobie sprawę, jakie konsekwencje mogą stąd wyniknąć. Jednakże szybko opuściły ją wątpliwości. Zbyt dobrze pamiętała niechęć babki i jej oskarżenia, aby teraz dłużej niż na moment zapomnieć, co sprawiło, że znalazła się w tym punkcie swojego życia. W żadnym razie nie mogła teraz ulec sentymentom.

Centrum Purcell było niemal bezludne. Wiele dawnych punktów usługowych i biur, które otaczały plac, świeciło teraz pustką. Na większości widniały ogłoszenia o licytacji.

W jednym z okien bezładne graffiti zajmowało niemal całą szerokość szyby. Na pewno kiedyś wystawiano za nią atrakcyjne towary. Na drzwiach do opuszczonej pralni zachował się ręcznie malowany napis, z tą tylko zmianą, że ktoś zastąpił „p" literą „s". Dawniej napis brzmiał: TANIE PRANIE - 3 KOSZULE ZA DOLARA. Obecny napis w spo­sób dosadny, ale trafny obrazował stan koniunktury go­spodarczej w rejonie Purcell.

Zaparkowała samochód przed siedzibą sądu i wrzuciła monetę do licznika stojącego przy krawężniku. Dość im­ponujący gmach został zbudowany z czerwonego granitu. Materiał pochodził z najbliższych kamieniołomów. Został wydobyty i przetransportowany koleją przed ponad dzie­więćdziesięciu laty. Włoscy kamieniarze umieścili na fasadzie tyle pretensjonalnych gargulców i gryfów, jak gdy­by liczba elementów dekoracyjnych zasadniczo wpływała na opłacalność zlecenia. Ozdoby raziły ostentacją, jednak w rezultacie krzykliwość stanowiła architektoniczną atra­kcję budowli. Na samym szczycie kopuły trzepotały na silnym północnym wietrze dwie flagi: państwowa i stanu Teksas.

Alex, pracując przez ostatni rok w stolicy stanu, Austin, przyzwyczaiła się do przebywania w budynkach publicz­nych. Nie onieśmielały jej. Zaczęła się wspinać po schodach krokiem pewnym i zdecydowanym. Energicznie pchnęła ciężkie drzwi. Wewnątrz farba płatami odchodziła od gi­psowych tynków, a cała posadzka z terakoty pokryta była cieniutkimi żyłkami pęknięć, przypominając fakturę pomar­szczonej starczej dłoni.

Kondygnacje były wysokie. Korytarze, którymi płynęły prądy chłodnego powietrza, pachniały detergentami, zatę­chłymi aktami i - z pewnością w nadmiarze - perfumami sekretarki prokuratora okręgowego. Kiedy Alex weszła do jego biura, kobieta zasypała ją gradem słów:

-                      Siemasz. Zgubiłaś się, słoneczko? Och, masz śliczne włosy. Sama chciałabym tak móc zebrać swoje w kok. No ale do tego trzeba mieć małe uszy, a nie takie wielkie jak moje. Właściwie to nie uszy, tylko uchwyty od kufli, ster­czące po obu stronach głowy. Ten czerwony odcień zrobiłaś sobie henną?

-                      Czy tutaj mieści się biuro prokuratora okręgowego Chastaina?

-                      A jakże, mieści się, słoneczko. Ale nie wiem, czy pan Chastain znajdzie dla ciebie czas. Ma dzisiaj sporo roboty.

-                      Pracuję w prokuraturze okręgowej powiatu Travis. Przypuszczam, że pan Harper zadzwonił wczoraj w moim imieniu.

Szczęki sekretarki przestały na chwilę pracowicie gnieść kawałek gumy do żucia.

-                      Spo... Spodziewaliśmy się raczej mężczyzny.

-                      Jak pani widzi, nie jestem mężczyzną. - Alex rozło­żyła ręce.

Sekretarka wyglądała na zakłopotana.

- Pewnie pan Harper miał o tym wspomnieć - powiedziała, po czym machnęła lekceważąco ręką - ale sama wiesz, jacy są mężczyźni. W takim razie dobrze, słoneczko, akurat przyszłaś na umówioną godzinę. Nazywam się Imogene. Chcesz kawy? Świetny kostium, gustowny, dobrany ze smakiem. Chociaż dzisiaj nosi się chyba trochę krótsze spódnice, prawda?

Ryzykując, że jej słowa zabrzmią obcesowo, Alex po­wiedziała:

- Czy spotkanie odbędzie się tutaj?

W tej samej chwili po drugiej stronie drzwi zabrzmiał męski śmiech.

- No to sprawa sama się wyjaśniła, no nie, słoneczko? -zapytała Imogene. - Chyba któryś z nich dla odprężenia opowiedział świński dowcip. Bo przez cały czas zachodzili w głowę, po co to tajemnicze spotkanie. Cóż to za wielki sekret? Pan Harper ani słowem nie wspomniał Patowi, cze­mu przyjeżdżasz do Purcell, chociaż obaj znają się jeszcze ze studiów. Ma to jakiś związek z licencją na wyścigi i za­kłady hazardowe dla KM?

-                      Dla KM?

-                      Mówię o Korporacji Mintona - powiedziała, jakby dzi­wiła się, że Alex nie słyszała nigdy tej nazwy.

-                      Chyba nie powinnam kazać im dłużej czekać - zasu­gerowała taktownie Alex, ignorując pytanie.

-                      Racja. Plotę trzy po trzy. Co to ja miałam zrobić? Za­parzyć kawy?

-                      Nie, dziękuję. - Alex ruszyła za Imogene w kierunku drzwi. Serce zaczęło jej bić dwa razy szybciej niż normalnie.

-                      Przepraszam. - Imogene przerwała mężczyznom roz­mowę wsuwając głowę przez uchylone drzwi. - Panowie, właśnie przybył asystent pana Harpera. Na pewno zdzi­wicie się trochę. - Odwróciła się do Alex. Końce sztucznych rzęs, posklejane granatowym tuszem, spotkały się w poro­zumiewawczym mrugnięciu. - No, wejdź, słoneczko.

Alex weszła do środka ze świadomością, że za chwilę weźmie udział w najtrudniejszym spotkaniu swego życia.

Swobodna atmosfera panująca w pokoju świadczyła naj­wyraźniej o tym, że zebrani spodziewali się ujrzeć kogoś in­nego. W chwili kiedy przekroczyła próg, a Imogene za­mknęła za nią drzwi, mężczyzna, który siedział przy biur­ku, poderwał się gwałtownie. Zdusił niedopałek cygara w popielnicy z grubego szkła i sięgnął po marynarkę wi­szącą na oparciu jego krzesła.

- Pat Chastain - rzekł, wyciągając rękę. - Jest mi ogromnie miło, choć to stanowczo za mało powiedziane. Mój stary kumpel Greg Harper zawsze miał oko na kobiety. Wcale się nie dziwię, że dobrał sobie do ekipy tak atrakcyjną dziewczynę.

Rozdrażniła ją ta antyfeministyczna uwaga, ale tym ra­zem pozwoliła sobie o niej zapomnieć. Skinęła głową, uda­jąc, że akceptuje komplement. Mocno uścisnęła dłoń ob­ciążoną złotym łańcuchem - bransoleta mogłaby z powo­dzeniem służyć jako lina kotwiczna sporego jachtu.

-                      Bardzo dziękuję za przygotowanie dzisiejszego spot­kania, panie Chastain.

-                      Nie ma sprawy, nie ma sprawy. Cieszę się, że mam okazję pomóc wam obojgu, pani oraz Gregowi. A tak w ogóle proszę mi mówić po imieniu, po prostu Pat. -Chwycił ją pod łokieć i odwrócił do dwóch mężczyzn, któ­rzy podnieśli się, by okazać należny kobiecie szacunek. -Pan Angus Minton oraz jego syn, Junior.

Nareszcie poznała ich osobiście, mogła spojrzeć im prosto w oczy. Walczyły w niej dwa odmienne uczucia: antypatia i ciekawość. Pragnęła dowiedzieć się o nich jak najwięcej, prześwietlić ich, a potem zdemaskować. Tymczasem zacho­wała się w najbardziej konwencjonalny sposób: wyciągnę­ła rękę.

Poczuła uścisk szorstkiej dłoni, uścisk może zbyt mocny, ale przyjazny jak uśmiech na zwróconej ku niej twarzy.

- Miło mi. Witamy w Purcell.

Angus Minton miał smagłą cerę, noszącą wyraźne śla­dy oddziaływania słońca, lodowatych północnych wiatrów i lat pracy pod gołym niebem. Promieniste zmarszczki do­okoła inteligentnych niebieskich oczu świadczyły o przy­jaznym nastawieniu do świata i ludzi. Mówił tubalnym gło­sem. Mimo wydatnego brzucha piwosza - jedynej oznaki słabości - sprawiał wrażenie silnego i sprawnego fizycznie. Wyglądał na despotę, a jednocześnie na jowialnego dobre­go wujaszka.

Uścisk dłoni jego syna był znacznie lżejszy, ale równie przyjacielski. Młodszy Minton przytrzymał rękę Alex i to­nem świadczącym o dużej pewności siebie powiedział:

- Junior Minton. Serdecznie witam.

Nie wyglądał na czterdzieści trzy lata, a już z pewnością nie wyglądał na nie, kiedy się uśmiechał. Równe białe zęby skrzyły się, a w jednym policzku tworzył się kokieteryjny dołek, sugerujący, że Junior zwykł dostosowywać swoje zachowanie do wszelkich, okoliczności. Niebieskie oczy -wprawdzie o jeden ton ciemniejsze niż oczy jego ojca, lecz tak samo figlarne w wyrazie - wpatrywały się w jej twarz dostatecznie długo, żeby dać do zrozumienia, iż ona i on są jedynymi osobami, które w tym towarzystwie coś dla siebie znaczą. Cofnęła dłoń, nim gotowy był to uczynić Junior.

- A tam mamy Reede'a. Reede'a Lamberta.

Alex odwróciła się w kierunku wskazanym przez Pata Chastaina i zobaczyła czwartego mężczyznę. Nie spostrzeg­ła go do tej pory. Siedział w kącie, rozparty leniwie na krześle. Jego znoszone kowbojskie buty, skrzyżowane na wysokości kostek, czubkami celowały w sufit i bezczelnie kiwały się na przemian do przodu i w tył. Reede jeszcze przez chwilę siedział w tej samej pozie, z dłońmi na sprzą­czce pasa, po czym niedbałym gestem podniósł dwa palce do ronda kowbojskiego kapelusza.

-                      Witam.

-                      Miło mi, panie Lambert - powiedziała oschle.

-                      Usiądź, proszę - zaproponował Chastain, kierując ją w stronę krzesła. - Czy Imogene wspomniała coś o kawie dla ciebie?

-                      Owszem, ale powiedziałam jej, że na nic nie mam ochoty. Jeżeli można, wolałabym od razu przejść do rzeczy.

-                      Oczywiście. Junior, przestaw to krzesło. Angus, pro­szę. - Kiedy Mintonowie z powrotem usiedli, prokurator okręgowy wrócił za swoje biurko. - No więc, panno... Do diabła, w tym całym zamieszaniu zapomnieliśmy zapytać o twoje imię.

Alex poczuła się niczym gwiazda na środku sceny Cztery pary oczu wpatrywały się w nią z zainteresowaniem. Aby wzmocnić efekt, milczała jeszcze przez chwilę. Poza tym pragnęła poznać i zarejestrować ich indywidualne reakcje. Żałowała, iż nie widzi lepiej Reede'a Lamberta, który sie­dział trochę za nią, a kowbojski kapelusz odsłaniał jedynie dolną część jego twarzy.

Wzięła głęboki oddech.

- Nazywam się Aleksandra Gaither. Jestem córką Celiny.

Po jej oświadczeniu zapadła grobowa cisza.

Z otępienia pierwszy otrząsnął się Pat Chastain.

- O kim mowa? Kto to jest Celina Gaither?

-                      Coś takiego, niech ja skonam! - Anglia opadł na oparcie krzesła niczym nadmuchana zabawka, którą naraz prze­kłuto.

-                      Mój Boże, córka Celiny. Nie może być! - szeptał Ju­nior. - Nie wierzę.

-                      Czy ktoś łaskawie zechciałby mnie wprowadzić w spra­wę? - powiedział nadal zakłopotany Pat. Nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Mintonowie otwarcie studiowali twarz Alex w poszuki­waniu oznak podobieństwa do jej matki, którą tak dobrze znali. Kątem oka zauważyła, że Lambert przestał kiwać czubkami butów i usiadł prosto.

-                      Do licha, co się z tobą działo przez te wszystkie lata? -zapytał Angus.

-                      Ile to lat minęło? - dodał Junior.

-                      Dwadzieścia pięć - udzieliła precyzyjnej informacji. -Miałam zaledwie dwa miesiące, kiedy moja babka wypro­wadziła się stąd.

-                      Co u niej słychać?

-                      W tej chwili jest w hospicjum, umiera na raka, panie Minton. - Alex...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin