Neal Stephenson ŻYWE SREBRO Tom II. Cykl Barokowy PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH SZYPUŁA 2005 Wydanie oryginalne Tytuł oryginału: Quicksilver Data wydania: 2003 Wydanie polskie Data wydania: 2005 Ilustracja na okładce: Piotr Wyskok Projekt okładki: Jarosław Musiał Przełożył: Wojciech Szypuła Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax(0-22)813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl ISBN 83-7480-000-3 Wydanie elektroniczne Trident eBooks KSIĘGA DRUGA KRÓL WAGABUNDÓW Przedstawienie góry gnoju wymaga bez wątpienia równie wielkich umiejętności jak opisanie najpiękniejszego pałacu, albowiem wszelka rzeczy doskonałość leży w wykonaniu. Dzieło sztuki, podobnie jak twór natury, musi mieć niezwykłe kształty lub przymioty, aby sięgnąć wyżyn ludzkiej imaginacji, zwłaszcza w tych zmiennych, niepewnych czasach. Pamiętniki prawego złoczyńcy Johna Halla, 1708 Londyńskie błota 1665 Matka Shaftoe odliczała wiek synów na palcach, których miała w sumie sześć. Kiedy zabrakło jej palców – czyli gdy Dick, najstarszy i najsprytniejszy z rodzeństwa, kończył siedem wiosen – zebrała wszystkich przyrodnich braci w baraku na Psiej Wyspie, kazała im iść precz i nie wracać, dopóki nie zdobędą chleba albo pieniędzy. Była to metoda wychowawcza powszechnie stosowana we wschodniej części Londynu, toteż Dick, Bob i Jack zastali na brzegach Tamizy całe mnóstwo innych chłopców, szukających – tak jak oni – chleba i pieniędzy, za które mogliby odkupić matczyną miłość. Od centrum Londynu dzieliło ich zaledwie kilka mil, ale miasto było dla nich równie odległe i nierzeczywiste jak dwór Wielkiego Mogoła w Szachdźahanabadzie. Na królestwo braci Shaftoe składał się nieskończony labirynt ceglanych domów, ruder i chlewików zamieszkanych czasem przez Anglików, a czasem przez Irlandczyków, którzy gnieździli się po dziesięcioro i dwanaścioro w jednym pomieszczeniu ze świniami, kurami i gęsiami. Irlandczycy zimą najmowali się za tragarzy, robotników i węglarzy, latem zaś, w sezonie koszenia łąk, rozjeżdżali się po kraju. Kiedy tylko mogli, chodzili do swoich papistowskich kościołów i przepuszczali wypłacaną w srebrze zapłatę na wynagrodzenie dla skrybów, przetwarzających ich uczucia w magiczny szyfr, słany następnie przez lądy i morza do Limerick, gdzie starej, kochanej matuli odczytywał go ksiądz albo inny gryzipiórek. W okolicy, w której mieszkała matka Shaftoe, skłonność do harowania po całych dniach dla chleba i pieniędzy uchodziła za dowód na to, że Irlandczykom zbywa na sprycie i godności osobistej. Ich przekonania religijne i wynikające z nich konsekwencje – między innymi bezkompromisowa cnotliwość kobiet oraz pokora, z jaką mężczyźni godzili się z tym faktem – nie miały tu nic do rzeczy. Prawdziwy niebieski ptak (a przewijający się przez łóżko matki Shaftoe mężczyźni lubili za takich uchodzić) wyruszał po zmroku na wody Tamizy, zakradał się na pokład zacumowanych statków i zabierał wszystko, co na suchym lądzie dawało się wymienić na strawę, gotówkę albo usługi natury miłosnej. Techniki stosowano różne. Najbardziej oczywista sprowadzała się do wysłania na statek kogoś, kto wspiąłby się po linie kotwicznej na pokład, a potem rzucił drugą linę kompanom – to było zadanie wprost stworzone dla małego chłopca. Dick, najstarszy z braci Shaftoe, opanował podstawy tego fachu, kiedy zakradał się po rynnach do burdeli, by przeszukiwać kieszenie porzuconych przez klientów ubrań. Wraz z braćmi wszedł w spółkę z grupą robotników portowych, którzy mieli możliwość transportu zdobyczy ze statków na brzeg, dokonali bowiem zdumiewającej sztuki, jaką była kradzież szalupy. W oparciu o ten zgrubny plan zwiedzili kilka zakotwiczonych w porcie jednostek i przekonali się, że majtkowie na ich pokładach (którzy powinni strzec statków przed najściem niebieskich ptaków) oczekiwali zapłaty za niezauważenie Dicka Shaftoe, wspinającego się po linie kotwicznej z drugą linką przywiązaną do kostki. Marynarze mogli być pewni, że kiedy kapitan zauważy brak towarów, które padły łupem złodziei, każe ich wychłostać, żądali zatem z góry zapłaty za straconą krew i skórę. Dlatego też Dick powinien wdrapywać się na pokład z sakiewką umocowaną do nadgarstka: kiedy marynarz świeciłby mu latarnią w twarz i celował do niego z garłacza, chłopak mógłby potrząsnąć mieszkiem, a ten wydałby miły dla ucha dźwięk. Do takiej muzyki chętnie tańczyli żeglarze wszelkich nacji. Naturalnie, niebieskie ptaki nie miały nadmiaru brzęczącej monety, a realizacja takiego planu wymagała posiadania pewnego kapitału wstępnego. John Cole, najsilniejszy i najodważniejszy z bandy, która ukradła szalupę, wpadł więc na kolejny świetny pomysł: postanowiono, że będą kraść jedyne elementy statków, po które nie trzeba gramolić się aż na pokład, czyli ich kotwice, a następnie sprzedawać je kapitanom, których jednostki zaczęły niespodziewanie dryfować. Koncept ten miał dodatkową zaletę: pozbawiony kotwicy statek mógł zostać zniesiony nurtem rzeki na, powiedzmy, Psią Wyspę, gdzie osiadłby na mieliźnie, a jego ładunek całkiem legalnie padłby łupem pauprów. Pewnej mglistej nocy (nad Tamizą zresztą wszystkie noce były mgliste) wyruszyli szalupą w górę rzeki. W gwarze niebieskich ptaków wiosła określano mianem „pary skrzydeł”. Machając więc skrzydłami, frunęli wśród stojących w porcie statków, zwróconych w górę rzeki; kotwicę rzucało się bowiem z dziobu, a rzeczny prąd spychał jednostkę w dół. Zbliżywszy się do rufy pękatego holenderskiego galiota – jednomasztowego stateczku, dwakroć dłuższego od szalupy i mającego dziesięć razy większą wyporność – jak zwykle wyrzucili Dicka za burtę z nożem w zębach i linką, zawiązaną na kostce. Miał popłynąć wzdłuż kadłuba galiota w górę rzeki, przy dziobie odszukać zrzuconą ze sterburty kotwicę, przywiązać do liny sznurek, który miał ze sobą, a następnie przeciąć ją nożem powyżej węzła. W ten sposób galiot zostałby uwolniony z uwięzi, szalupa solidnie by zakotwiczyła, a kotwica szybko i bezszelestnie zmieniła właściciela. Dokonawszy tej sztuki, Dick miał trzykrotnie pociągnąć za linkę, którą reszta niebieskich ptaków zaczęłaby pospiesznie zwijać, przemieszczając się dzięki temu pod prąd. Znalazłszy się dokładnie nad kotwicą, wspólnymi siłami wyrwaliby ją z dna rzeki. Dick zniknął z pluskiem we mgle. Przez kilka minut patrzyli, jak linka rozwija się w nierównych szarpnięciach: Dick płynął. Potem na dłuższą chwilę znieruchomiała, co oznaczało, że znalazł linę kotwiczną i wziął się do pracy. Niebieskie ptaki miarowo zanurzały w wodzie owinięte w szmaty wiosła, żeby nurt nie zniósł szalupy. Jack siedział z linką w rękach i czekał na trzy szarpnięcia, ale na próżno. Linka zwiotczała. Z pomocą Boba zaczął wciągać nadmiar luźnego sznura do łodzi: zebrali go dobre dziesięć jardów, zanim znów się naprężył, po czym zamiast trzech szarpnięć poczuli jakąś dziwną wibrację na drugim końcu. Było oczywiste, że coś poszło nie po ich myśli, ale Cole nie zamierzał rezygnować z porządnego kawałka linki. Zaczęli więc podciągać się po niej w górę rzeki. W połowie długości galiota natrafili na pętlę zaciśniętą na sznurze, w której uwięzła zimna, blada stopa, i wciągnęli do łodzi biednego Dicka. Do tej samej pętli była przywiązana lina kotwiczna. Jack i Bob zajęli się cuceniem brata, niebieskie ptaki usiłowały zaś w tym samym czasie wyciągnąć kotwicę, ale ani jednym, ani drugim się nie powiodło: kotwica była równie ciężka, jak Dick martwy. Chwilę później rozwścieczeni Holendrzy zaczęli strzelać z garłaczy we mgłę i trzeba było zwijać manatki. Bob i Jack, pełniący przy Dicku role – odpowiednio – czeladnika i terminatora, stracili mistrza, którego mogliby naśladować, nabawili się natomiast wyjątkowo paskudnych koszmarów sennych. Zrozumieli bowiem – może nie od razu, ale z czasem na pewno – że najprawdopodobniej sami doprowadzili do śmierci brata, napiąwszy linkę, i ta wciągnęła Dicka pod wodę. Nikt więcej nie chciał się z nimi zadawać. John Cole znalazł na miejsce Dicka następcę, któremu wydał ponoć bardziej precyzyjne instrukcje: przykazał mu mianowicie wyplątywać się ze sznura przed przecięciem liny kotwicznej. Niespełna dwa tygodnie później John Cole z kompanami zostali złapani w szalupie w biały dzień. Po tym, jak udało im się zrealizować jeden z pomysłów szefa, spili się kradzionym grogiem, przespali świt – i trafili wprost do Newgate. Mimo że wszyscy mieli na sumieniu mniejsze i większe grzeszki, dla części z nich był to pierwszy kontakt z wymiarem sprawiedliwości. Ci właśnie nowicjusze podzielili się łupem z przymierającym głodem pastorem, który odwiedził ich w więzieniu i spotkał się z nimi w karcerze. Karcer znajdował się na dolnym poziomie więziennych lochów. Więźniowie mogli w nim – przyciskając usta do żelaznego rusztu w murze i krzycząc donośnie – porozumieć się z odwiedzającymi, oddzielonymi od nich dosłownie kilkoma calami cegieł. Pastor udzielił swoim owieczkom improwizowanej nauki biblijnej, której celem było wpojenie im słów Psalmu pięćdziesiątego pierwszego – a gdyby to się nie udało, przynajmniej jego początku: Zmiłuj się nademną, Boże! Według miłosierdzia twego; według wielkich litości twoich zgładź nieprawości moje. Omyj mię doskonale od nieprawości mojej, a od grzechu mego oczyść mię. Albowiem ja znam nieprawość moję, a grzech mój przede mną jest zawżdy. Tobie, tobiem samemu zgrzeszył, i złem przed oczyma twemi uczynił, abyś był sprawiedliwy w mowie twojej, i czystym w sądzie twoim. Oto w nieprawości poczęty jestem, a w grzechu poczęła mię matka moja1. Dla zwykłych uliczników był to nie lada kawał tekstu, ale też okazali się uczniami pilniejszymi...
marlon791