Helena Sekuła - Kieliszek bordeaux.pdf

(541 KB) Pobierz
Helena Sekuła
KIELISZEK BORDEAUX
I. LAWINA Z ŻABIEGO
Gasł dzień. Uwięzione lodem jezioro było już mało widoczne w szybko gęstniejącym
mroku. Wielka cisza leżała nad Tatrami, nad budynkiem schroniska, dźwigającym na
spadzistym dachu puszystą czapę śniegu.
Potem runął halny. Podniosła się biała kurzawa wściekle pędzona przez wiatr.
Tumany śniegowego pyłu biły o ściany, skrzypiały wiązania budynku.
W ciemnawej, ciepłej jadalni schroniska podawano kolację. Brzeg długiego stołu
obsiadło rzędem pięć osób. Panowało milczenie. Ludzie w skupieniu przysłuchiwali się wyciu
halnego, jak budzącej grozę muzyce. Przyjemnie było siedzieć w przytulnej i bezpiecznej
jadalni schroniska. Na gorących piecach schły skafandry, rękawiczki. Z kuchni płynął zapach
smażonego mięsa.
Tupiąc podkutymi butami, wszedł do jadalni kierownik schroniska. Ściągnął kurtkę,
otrzepał z niej śnieg, wytarł mokrą twarz. Przez chwilę grzał przy piecu zaczerwienione
dłonie.
Kelnerka wniosła tacę. Ustawiała na stole dymiące talerze. Dudniąc po schodach
butami, zbiegli do jadalni ratownicy pogotowia tatrzańskiego, miejscowy lekarz, zarządzająca
kuchnią i jeszcze kilka osób personelu.
- Witam miłych gości - uśmiechnął się kierownik do siedzących przy stole. - Ale nie
możemy przyjąć chlebem i solą. Od sześciu tygodni nie widzieliśmy chleba. Zaspy.
- Pługi śnieżne mijałem tuż za Zakopanem - odezwał się jeden z przybyłych.. - Teraz
ten halny... Nieprędko was odkopią...
- Ja mam suchary! - ktoś wyciągnął z plecaka pudełko z sucharami i podsuwał
ludziom ze schroniska. - Bardzo proszę - zachęcał. - Dzisiaj rano wyjechałem z Zakopanego,
więc nie tęsknię jeszcze do pieczywa. Proszę!
Wyciągnęło się kilka rąk - pudełko opustoszało.
- Dziękuję w imieniu załogi - roześmiał się kierownik.
- Ostatnio jedliśmy chleb pożyczony od Krzeptowskiej z Roztoki, ale teraz i ona nie
ma. Brakuje pieczywa nawet na Łysej Polanie. Dopóki pługi nie przetrą trasy, jesteśmy zdani
tylko na własne zapasy żywności.
Poprzez wycie wiatru przedarł się daleki szum, potężniał, narastał w łoskot
powtarzany przez echo. Zdawało się, że złowrogi grzmot toczy się po zboczach gór
otaczających kotlinę Morskiego Oka. Jeszcze chwila, a zmiecie schronisko z powierzchni
ziemi.
W jadalni zaległa cisza - ludzie z napięciem słuchali groźnej mowy gór. Kilka par
oczu spoczęło na twarzach górali.
- Poszła pyłówka, chyba z Żabiego - przerwał milczenie jeden z ratowników
pogotowia tatrzańskiego. - Nam nic nie grozi, to tylko echo - uśmiechnął się na widok
zaniepokojonych twarzy.
- Nie życzę nikomu być teraz na Żabim - wzdrygnęła się kobieta w białym golfie.
- Moje dziecko - zwróciła się zarządzająca do kelnerki
- idź, zapytaj pani spod piętnastki czy podać jej kolację na górę, a może zechce zejść
do nas?
- Nie jesteśmy pierwszymi gośćmi? - zdziwił się mężczyzna, który częstował
sucharami.
- Pierwsza przyszła pani, która mieszka pod piętnastką - wyjaśnił kierownik - a zaraz
po niej druga niewiasta, są u nas trzy dni.
- A ta druga pani nie zejdzie na kolację? - dowiadywała się kobieta w białym swetrze.
Jej pytanie pozostało bez odpowiedzi. Do jadalni weszła kelnerka, a razem z nią
szczupła brunetka w okularach.
- Gościówny spod piętnastki nie ma - zawiadomiła dziewczyna. - Ale ta pani mówi... -
wskazała brunetkę.
- Pani Vessal pojechała na dół - skinęła głową brunetka. - Mówiła, że ewentualnie
przenocuje w Roztoce i wróci jutro rano.
- Kiedy pojechała? - zmarszczył brwi kierownik.
- Przed zachodem słońca. Wracałam ze spaceru, minęłyśmy się pod schroniskiem.
Trochę byłam zdziwiona, że wybiera się o tej porze na dół.
- Dlaczego jej pani nie zatrzymała?
- Ależ panie kierowniku - wzruszyła ramionami kobieta. - Przecież to dorosła osoba...
Była uprzedzona, że może być halny.
Kierownik bez słowa wstał od stołu i przeszedł do sąsiedniego pokoju.
- Bardzo źle, że pani nie zawiadomiła natychmiast o tym kogoś z nas - odezwał się
ratownik pogotowia. - Tak nie można... - urwał w pół zdania, wymówka zabrzmiała bardzo
ostro.
- Ależ ja nie sądziłam, że nikt z państwa o tym nie wie - broniła się speszona kobieta. -
Nie mogłam zatrzymać tej pani, ja jej wcale nie znam... Była taka nieprzystępna, cały czas
izolowała się, mimo że byłyśmy tylko dwie w schronisku... nie miałam odwagi narzucać jej
swego towarzystwa ani swoich rad...
- Nie sądzi pan, że stało się nieszczęście? - wtrąciła kobieta w białym golfie.
- Miejmy nadzieję, że nie - mruknął niechętnie ratownik. Odsunął z hałasem krzesło i
poszedł do pokoju, do którego przed chwilą wszedł kierownik.
Przy stole zapanowała przykra konsternacja.
- Zaraz porozumiemy się z Krzeptowską i wszystko będzie dobrze - łagodził lekarz.
Przez uchylone drzwi słychać było szum aparatu nadawczoodbiorczego.
- Tu schronisko Morskie Oko w Tatrach! - wywoływał kierownik. - Proszę schronisko
w Roztoce! - Po chwili powtórzył wezwanie.
Poprzez trzaski w nadajniku przedarł się zniekształcony kobiecy głos:
- Przy aparacie Krzeptowska z Roztoki, słucham?!... Nie, doktor Moniki Vessal nie
było w Roztoce...
Kierownik wywoływał następne schronisko. Ratownicy porozumieli się wzrokiem.
Nie czekając na odpowiedź wyszli z jadalni, zadudniły schody pod ich podkutymi butami.
Obsługa schroniska zgrupowała się w pokoju kierownika. Goście - cztery kobiety i dwóch
mężczyzn - pozostali w jadalni nasłuchując wiadomości płynących z nadajnika.
- Tu schronisko Morskie Oko w Tatrach!
Poprzez szum i trzask przedzierał się następny głos.
-... nie, nie było...
- Boże, Boże! - brunetka ścisnęła dłońmi skronie. Znów zadudniły schody - zeszli
ratownicy gotowi do wymarszu.
- Bari! - zawołał półgłosem jeden z nich.
Z najdalszego kąta jadalni wyszedł, przeciągając się, wielki, łaciaty bernardyn.
Ziewnął, utkwił rozumnie pytające spojrzenie w twarzy pana.
- Nie ma jej nigdzie - podszedł do nich zasępiony kierownik. Ściany schroniska
wściekle atakował halny.
- Trzeba szukać - mruknął ratownik. - Zawiadom chłopaków od Krzeptowskiej niech
wyjdą naprzeciw. Jeżeli zabrała ją ta pyłówka... - zawiesił głos, nasłuchiwał przez chwilę
wycia wiatru. - Idziemy! - energicznie ruszył do drzwi.
Obaj mężczyźni, którzy dzisiaj przyszli do schroniska, spiesznie naciągnęli skafandry.
- Idziemy z wami, panowie! Ratownik, pan Bariego, odwrócił głowę.
- Nie - powiedział ostro. - Proszę nie ruszać się ze schroniska.
- Chcemy wam pomóc - tłumaczył mężczyzna, który częstował sucharami.
- Wszystko co możecie zrobić, to nie przeszkadzać nam - powiedział ratownik.
Trzasnęły drzwi - pochłonęła ich biała kurzawa. Obaj mężczyźni stali przez chwilę
zdezorientowani - było im głupio.
- Proszę państwa - powiedział bardzo surowo kierownik - nie pozwalam nikomu, aż
do odwołania, opuszczać schroniska. Ja odpowiadam za bezpieczeństwo gości - dodał nieco
łagodniej.
- Sądzi pan, że panią Vessal zasypała lawina? - kobieta w białym swetrze patrzyła
okrągłymi ze strachu oczyma.
- To bardzo prawdopodobne - skinął głową kierownik.
- Ale co w taką pogodę, i do tego nocą, poradzą ratownicy? Przecież to szaleństwo,
oni się narażają przez jakąś nieodpowiedzialną idiotkę! - zawołał z nagłą złością.
- Większość ludzi, dla których się narażają ratownicy, postępuje bardzo lekkomyślnie
- westchnął kierownik.
Popłynęły leniwie minuty, a później godziny nerwowego oczekiwania. W schronisku
nikt nie położył się spać.
Po dwóch długich jak wieczność godzinach wrócił jeden z ratowników, przybiegł z
nim nieodłączny Bari. Pies był podniecony, nerwowy, unurzany w śniegu.
- Trzeba kopać. - powiedział do kierownika. - Ona jest pod śniegiem.
Ludzie ze schroniska, którzy zgromadzili się w jadalni po wejściu ratownika, nie
czekając na dalsze wyjaśnienia, rozbiegli się po budynku.
-... duża pyłówka poszła chyba jednak z Żabiego, zniosła trochę drzew zatrzymała się
o wysokopienny las nad Rybim Potokiem. Zawiadom Roztokę i schronisko w Pięciu Stawach.
Niech przyślą ludzi, sami nie damy rady.
Kierownik natychmiast porozumiał się z sąsiednimi schroniskami.
- Zaraz wychodzą - zawiadomił ratownika. - Jeżeli chcecie pomóc, panowie, to proszę
z nami - zwrócił się do turystów, którzy w milczeniu przysłuchiwali się rozmowie.
Mężczyźni zaczęli pospiesznie naciągać skafandry.
- Nie bierzcie nart - zastrzegał ratownik - dostaniecie raki.
- Którędy ona szła, skąd wzięła się pod Żabim? - zdziwił się jeden z turystów.
- Przestraszyła się halnego i prawdopodobnie chciała wracać, poszła skrótami i
zabłądziła.
Ludzie gotowi do wymarszu gromadzili się na dole.
- Wiązać linę - rozkazał ratownik.
Wychodzili gęsiego, obwieszeni sprzętem ratowniczym, przewiązani w pół jedną
wspólną liną.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin