Maria Rodziewiczówna
Kwiat lotosu
Tom
Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Nagrań i Wydawnictw
Warszawa 1993
Tłoczono pismem punktowym
dla niewidomych,
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9,
pap. kart. 140 g kl. III_bą1
Przedruk z Wydawnictwa
"Alfa",
Warszawa, 1990
Pisał A. Galbarski,
korekty dokonały:
K. Kruk
i K. Markiewicz
I
Szpakowaty, ale jeszcze
krzepki obywatel piął się
mozolnie na strome, ciasne i od
powstania swego nie myte schody
ogromnej kamienicy.
Na każdym przęśle przystawał,
ocierał pot z czoła, sięgał do
kieszeni obszernego płóciennego
kitla, wydobywał odwieczne, w
róg oprawne okulary i nałożywszy
je na nos odczytywał na drzwiach
nazwiska mieszkańców.
- Szelmowskie schody! -
mruczał pod wąsem. - Przecie to
nie tutaj jeszcze... Wybudują,
panie, chałupę jak wieżę Babel i
końca nie ma, i rozumu zgoła. I
to się nazywa piękność i wielkie
miasto. Uf!
Po tej skardze rzuconej niebu
i ścianom chował okulary,
odsapywał i szedł dalej,
monologując z cicha.
- A pisał mi błazen, że bardzo
wygodnie i porządnie mieszka!
To, panie, porządek i wygoda!
Przeszedłem ośm kawałków tej
drabiny, a jeśli nie dojdę do
obłoków, to już chyba, panie,
Bóg nie łaskaw. Ha, ale to upał!
Mówią, panie, że na północy
biegun, czyli to globus, z lodu!
Jadę, jadę no i, panie,
dojechałem do takiej spieki,
jaka u nas i w kanikułę nie
bywała! Ładny, panie, biegun,
co! Kłamią, panie, te książki, z
roku na rok gorzej kłamią i nie
wiem, na czym się to skończy!
Uf!
Stanął. Znowu troje drzwi miał
przed sobą; brudy i upał rosły w
stosunku bliskości obłoków.
Jegomość dobył znowu zbawczych
szkieł i jął sylabizować
pierwsze nazwisko z brzegu.
- Stefan Grzybowski -
wyczytał.
- A to, panie, postny
człowiek! Na suche dni
niezawodnie święci swego patrona.
Posunął się w rotacyjnym ruchu
na prawo.
- Adam Żabuski - stało na
blasze.
- Nie znam, panie, nie z
naszych stron.
- Wiktoria Brzeza! - biło z
daleka w oczy na trzecich i
ostatnich drzwiach, a pod
spodem, białą kredą na brudnych
deskach, ktoś śmiało i wyraźnie
rzucił rysunek legendowego
pelikana krwawiącego dziobem
własne piersi dla nakarmienia
zgłodniałych dzieci, jeszcze zaś
niżej stał sześciowiersz:
Pani Brzezowa@ sądowa wdowa,@
panna Brzezina@ cudna
dziewczyna,@ kto mi nie wierzy,@
niech w dzwon uderzy.@
Stary odczytał wszystko,
palcem dotknął pelikana i,
widocznie niedowiarek, wedle
rady rymowanej, zadzwonił.
- A to, panie, huncwot jakiś,
tak sprofanować białogłowę -
burczał chowając okulary. - No,
alem trafił! Błazen się schował
jak lis w norę; wykopałem. Ho,
ho, dowiem się o paniczu całej
prawdy!
Na dźwięk dzwonka wewnątrz
powstał piekielny hałas. Prym
trzymał piskliwy głosik pudla
czy pinczera, wtórował dyszkant
kobiecy i łomot zamykanych drzwi
i odsuwanych sprzętów. Wszystko
zbliżyło się ku niemu.
- A to, panie, dmuchnąłem w
ul! - zauważył.
- Leonka, Leonka! Ktoś dzwoni!
- wołał głos kobiecy przeciągłym
białoruskim akcentem. -
Odeprzyjże drzwi, bo ja właśnie
szołtonosami zajęta! Żaczek,
będziesz ty cicho!
Ale Żaczek wcale być cicho nie
myślał, tylko wrzeszczał
wniebogłosy; natomiast z głębi
rozległy się kroki i u drzwi
ucichły.
- Leonka, Leonka! Czyżeż ty
nie słyszysz! Odeprzyj drzwi; to
może który z panów na obiad!
- A czymże otworzę - odparł
mrukliwie drugi głos.
- Jakże to to czym? Kluczem to
przecie?
- Kiedyż klucza wcale nie ma.
- Jezusie! Mario! Jak to
klucza nie ma! A gdzieżeż by się
on podział! Poszukajże, dziecko,
bo ja właśnie szołtonosy na wodę
puszczam! Żaczek, poczekaj, dam
ja tobie, dam!
- Gdzież mam szukać, kiedy go
nie ma! - odparł obojętnie drugi
głos. - Pewnie pan Feliks wziął
go z sobą!
- Co ty gadasz! Nie może być!
Nic beze mnie się nie obejdzie!
A któż to dzwoni?
- Nie mogę widzieć przez deski!
- To spytajże się! Albo nie,
poczekaj! Już sama idę. Ach,
Boże, gdzież to mój czepek!
Leonka, nie widziałaś czepka?
Tylko co leżał ot tu na krześle
i już go nie ma. Okropność, jak
w tym domu wszystko ginie! Nigdy
w innych mieszkaniach tego nie
bywało; takie widno założenie
feralne, Jezus!!!
Pauza, i wnet podniósł się
żałosny lament Żaczka, targanego
snadź za uszy i okrzyki:
- Ot tobie mój czepek! Ot
tobie rozpusta! Ot tobie psie
figle! Masz, masz, masz, masz!
Po wymierzeniu doraźnym
sprawiedliwości, jejmość
znalazła się u drzwi i
rezolutnie spytała:
- A kto tam?
- Ja, moja dobrodziko! Z
interesikiem, panie, tego. Ale,
słyszę, klucz zdysparował, to co
będzie?
- Ach, Boże, to pewnie pan do
moich panów! Są, są, ale wyszli
i widno klucz zabrali! Ach,
Boże, co to będzie, co to
będzie? Leonka, ten pan do
naszych panów, a tu klucz
przepadł! Ach, ja nieszczęśliwa!
Tyle razy prosiłam pana Rafała,
żeby mi tego nie spłatał; no i
trzebaż wypadku, że dzisiaj
właśnie przestrogi zapomniał.
- Dziś właśnie o niej pamiętał
- poprawił drugi głos.
- Ej, co ty gadasz? Taki
polityczny * młody człowiek. Z
przypadku, mówię ci! Pan łaskawy
z daleka?
Polityczny - dobrze wychowany,
roztropny, układny.
- MOja dobrodziko, choćby z
ulicy, to do pani daleko. Do
chłopca mego przyjechałem
zobaczyć go i zabrać z sobą, bo
i ferie teraz! Adres pani mi
przysłał. Feluś mu na imię! A
może zmyślił, niecnota!
- Jest, jest pan Feliks!
Bardzo stateczny kawaler. To pan
jego rodzic? Bardzo mi
przyjemnie! Łaskawy pan raczy
spocząć, ja zaraz podam
krzesełko!
- A którędyż, moja dobrodziko?
- Ach, prawda! Nie ma klucza.
Co to za dom! Rąk i głowy nie
starczy! A to niespodzianka
dopiero! Wiesz, Leonka, to
ojciec pana Feliksa! Mówię panu,
syn pański to taki cichy, w
sobie zamknięty, że o swoim ojcu
nigdy nie wspomniał. Za sierotę
go miałam i często patrząc nań
aż na płacz mi się zbierało,
takie to smutne i opuszczone.
- Osobliwość! - odparł tonem
podziwu obywatel. - Błazen nie
ma czego się smucić ani ukrywać!
Ojca ma, siostrę ma, dom chwała
Bogu ma, a za te pieniądze, co
mnie tu kosztuje, wszystkie
uciechy kupić może. No, no, i
mówi pani, że cichy!
- Jak panienka. Ani mru_mru!
Głosu jego nie słychać! A hardy
i do nauk zawzięty, że strach. A
ciężkaż to nauka, panie mój,
ciężka! Ja, co się strasznie
widoku umarłych boję, pojąć nie
mogę, jak on może trupy krajać!
- Trupy krajać! Mój Feliś! -
wrzasnął obywatel.
- A kraje, panie mój, kraje
biedaczek! Taka to już bezecna
nauka ta medycyna!
- Jaka medycyna! Czy
dobrodzice rozum się pomieszał,
czy mnie, ale nie inaczej, komuś
z dwojga! Jaka medycyna! Feliś
na medycynę chodzi, trupy kraje!
Matko Boska! A toż go na prawo
posyłałem, jurysty chciałem, cóż
znowu z tą medycyną?
- Medyk on, panie mój, i
pociechę z niego mieć pan
będzie. Chociaż prawnika i ja
bym wolała, ale mi Bóg syna nie
dał, tylko córkę. A syn prawnik
byłby się zdał, oj zdał! Bo
trzeba panu wiedzieć, że my z
magnatów jesteśmy, dobra są,
Ochajny, może pan słyszał, na
Polesiu, mil siedem od
Jaremnego, tylko że nieboszczka
moja matka z Burhaków była
secundo voto za Zudrą, * i choć
sterilis zeszła z tego
świata..., naprawdę sterilis, są
dokumenta... jednakowoż Zudrowie
łapes_capes skrzywdzili nas i
zabrali de hajda majątki! Ale to
do czasu, panie mój, do czasu!
Dwunasty rok pilnuję interesu,
przeszedł wszystkie instancje;
czasem oni wygrali przekupstwem,
ale to nic! Od trzech lat senat
go rozpatruje!
Secundo voto... (łac') - z
drugiego małżeństwa; tu: po raz
drugi wyszła za... (potocznie,
niepoprawnie).
- Ale Feliś mój, dobrodziko,
Feliś! Odkądże on na medycynę
chodzi? Po co, jak? Skończenie
świata!
- Zawsze chodzi, panie mój,
zawsze! O! pracowity i, myślę,
zamiłowany w swym fachu!
Przyznam się panu memu, że ja z
nim rzadko kiedy się spotykam,
bo ten proces, nie da pan wiary,
ile to czasu zajmuje, a on, aby
z kursów, szmyk do swego pokoju
i tam siedzi. Raz słyszę,
dzwoni, a że się spóźnił na
obiad, biegnę, panie mój,
otworzyć. Kiedy spojrzę, coś
trzyma w ręku! "Co to?" pytam.
"Oczy!" odpowiada i pokazuje
bliżej ze śmiechem. Jezusie,
Mario! Wie pan, co to było?
naprawdę oczy, oczy ludzkie,
żywiuteńkie, z trupa.
- Chryste Panie! - wykrzyknął
obywatel.
- Od tej pory, panie mój, już
nigdy nie otwieram. Leonkę
posyłam, bo trzeba panu
wiedzieć, że ta dziewczyna za
chłopca stanie, taki u niej
rezon, takie postanowienie.
Talenta ma: rozwijam je,
rozwijam; a przy tym pisze
prośby i każdy dokument odczyta!
O, panie mój, nawet pan Feliś z
nią czasem rozmawia, bo rozumek
jest i mówią, że do mnie podobna.
- Proszę mamy! - rozległo się
w głębi. - Żaczek zjadł
szołtonosy.
- Jezusie, Mario! Jak? Co?
Szołtonosy z rondelka! No, co
teraz, to koniec z nim!
Powieszę, własnymi rękoma
powieszę! Ach, Boże! Ale to
takie gorące, jeszcze mu
zaszkodzi! Ciu, ciu, ciu, Żaczek!
- Ładniem trafił! - zaburczał
obywatel. - Baba za urlopem od
czubków, Feliś trupy kraje,
Zudry nie Zudry! Gwałt. Babińska
respublika, słowo, panie, daję.
A okaże się wreszcie, żem nie
trafił. - Moja dobrodziko, za
pozwoleniem! - dodał głośniej.
- Co pan każe? - ozwał się
głos panny zagłuszony
...
Kaaroollcia