Cooper James Fenimore - Sokole Oko 03 - Tropiciel śladów.pdf

(562 KB) Pobierz
ooper
ooper
Tropiciel Śladów
6. 08. 2001 2 5. PA: ?^i
1 8. STY 2002 21. 11. 2002
? 4 i i!" 7^''}} 3 CZL2003
2 5 SIE.2G03 Z MAR 2004
Pięcioksiąg Przygód Sokolego Oka
Pogromca Zwierząt Ostatni Mohikanin Tropiciel Śladów Pionierowie Preria
I i
\ i
James Fenimore Cooper
Tropiciel śladów
Przełożył Bronisław Zieliński
Wrocław -1989
Tytuł oryginału The Pathf inder
Opracowanie graficzne Janusz Wysocki
Wiersze przełożył Włodzimierz Lewik
Redaktor
Zenaida Socewicz-Pyszka
Redaktor techniczny Barbara Muszyńska
Korektor Anna Skrzypek
Książka pochodzi z dorobku Państwowego Wydawnictwa "Iskry"
For the Polish edition copyright (c) by Państwowe Wydawnictwo "Iskry", Warszawa
1989
Polish translation (c) copyright by Bronisław Zieliński, Warszawa 1974
ISBN 83-7023-040-7
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ołtarzem - zieleń pachnącej murawy, Świątynią, Panie - twój przestwór
łaskawy,
Mą kadzielnicą - wonie, co z gór płyną, A ciche myśli - modlitwą jedyną.
Moore
Wzniosłość, która cechuje widok rozległych przestrzeni, dobrze jest znana
każdemu. Z uczuciem pokrewnym podziwowi i grozie - dziecięciu wzniosłości -
spoglądały osoby otwierające akcję niniejszego opowiadania na widok, który się
przed nimi roztaczał. Było ich razem czworo - dwóch mężczyzn i dwie kobiety - a
wspięli się na stos pni drzewnych wyrwanych przez burzę, chcąc objąć wzrokiem
okolicę.
Dwie z owych osób, mężczyzna i kobieta, należały do naturalnych właścicieli tych
ziem, będąc Indianami ze słynnego plemienia Tuskarorów, towarzyszyli im zaś:
mężczyzna, którego cechowały osobliwości właściwe człowiekowi, co strawił życie
na oceanie, a którego ranga nie przekraczała najprawdopodobniej stopnia prostego
marynarza, oraz dziewczyna nie należąca do wiele wyższej sfery, aczkolwiek
młodość, słodycz lica i skromny, choć bystry wyraz przydawały jej owej
inteligencji i subtelności, tak pomnażającej urodę osób płci pięknej.
Ku zachodowi, w którym to kierunku zwrócone były twarze wszystkich czworga,
wzrok obejmował ocean liści, przepyszny i bogaty różnorodną, żywą zielenią
bujnej roślinności, mieniący się soczystymi barwami spotykanymi pod
czterdziestym drugim stopniem szerokości geograficznej. Wiązy o wdzięcznych
płaczących koronach, przebogate odmiany klonów, rozliczne gatunki szlachetnych
dębów amerykańskiej puszczy wraz z szerokolistny-mi lipami splatały społem górne
konary, tworząc jeden ogromny,
I !
rzekłbyś nieskończony kobierzec listowia, który rozciągał się hen ku
zachodzącemu słońcu, aż po horyzont, gdzie stapiał się obłokami, podobnie jak
fale i niebo stykają się u podstaw sklepienia niebieskiego. Tu i ówdzie, na
skutek działania burz czy też kaprysu natury, otwierała się pośród olbrzymów
boru niewielka szczelina pozwalająca jakiemuś pomniejszemu drzewu wspiąć się ku
światłu i wznieść swą skromną głowę niemal do równego poziomu z do-okolną
powierzchnią zieleni. Do tych należała brzoza, drzewo szacowne w mniej
uprzywilejowanych stronach, drżąca osika, różnorodne bujne orzechy i wiele
innych, a wszystkie przypominały hołysza i prostaka, którego okoliczności
postawiły wobec osób dostojnych i wielkich.
- Wuju - rzekła zdumiona, lecz zachwycona dziewczyna do swego towarzysza,
którego ramienia lekko dotykała, ażeby utrzymać w równowadze swą drobną postać.
- To przypomina widok oceanu, który tak bardzo miłujesz.
- Cóż za głupstwo i imaginacja dziewczęca, Magnesku! - odparł marynarz
zwracając się do niej czułym przezwiskiem, którego często używał jako aluzji do
powabów swej siostrzenicy. - Jedynie dzieciakowi przyjść może do głowy, aby tę
garść liści przyrównywać do prawdziwego Atlantyku. Można by przypiąć wszystkie
te korony drzew do kurty Neptuna, a nie byłyby niczym więcej jak bukiecikiem na
jego piersi. Trzeba ci słyszeć, jak dyszy północno-zachodni wicher, dziewczyno,
jeżeli lubisz wiatr. A gdzie masz sztormy i huragany, gdzie pasaty, wiatry
lewantyń-skie i tym podobne, nad tym kawałkiem lasu? I jakież to ryby pływają
pod ową potulną powierzchnią?
- Że bywały tu burze, na to wyraźnie wskazują oznaki, które widzimy dokoła, a
jeśli nie ryby, to w każdym razie zwierzęta kryją się pod tymi liśćmi.
- O tym nic mi nie wiadomo - odparł wuj z iście marynarską pewnością siebie. -
W Albany* naopowiadali nam tyle historii o dzikich bestiach, na które się
natkniemy, a przecież jeszcze nie widzieliśmy nic, co by mogło przestraszyć
choćby fokę. Wątpię, czy któryś z lądowych zwierzaków może się równać z
podzwrotnikowym rekinem.
Albany - jedno z najstarszych miast w Stanach Zjednoczonych. Założone w roku
1623 przez Holendrów; stolica stanu Nowy Jork.
- Patrz! -wykrzyknęła siostrzenica, bardziej zajęta wzniosłością i pięknem
bezkresnego boru niż dowodzeniem wuja. - O, tam dym wije się nad szczytami
drzew; czy to możliwe, żeby dobywał się z jakiegoś domu?
- Aha, w tym dymie jest coś ludzkiego - odparł stary marynarz - co warte jest
tysiąc drzew. Muszę go pokazać Grotowi Strzały, bo a nuż omija port nic o tym
nie wiedząc. Gdzie dym, tam może być i kambuz*.
Bystre oko Tuskarory natychmiast dostrzegło dym, ale Indianin nie pokazał po
sobie żadnego wzruszenia. Oblicze jego było spokojne, a orle oczy, ciemne i
przenikliwe, przesuwały się po liściastej panoramie, jak gdyby jednym
spojrzeniem chciały ogarnąć każdy szczegół mogący oświecić umysł.
- Niedaleko muszą być Oneidowie albo Tuskarorowie, Grocie Strzały - rzekł Cap
zwracając się do swego indiańskiego towarzysza nadanym mu przez Anglików
imieniem. - Czy nie byłoby dobrze przyłączyć się do nich i dostać na noc wygodną
koję w wigwamie?
- Tam nie ma wigwam - odrzekł nieporuszony Grot Strzały. - Za dużo drzew. Nie
Tuskarora, nie Oneida, nie Mohawk - ogień bladych twarzy.
- Do diabła! No, Magnesku, to już przekracza granice mądrości marynarza; my,
stare wilki morskie, potrafimy odróżnić barłóg prostego majtka od hamaka
oficera, ale nie sądzę, żeby najstarszy admirał we flocie jego królewskiej mości
umiał odróżnić dym króla od dymu węglarza.
- Czy wolno mi spytać, Grocie, dlaczego sądzisz, że to dym bladych twarzy, a
nie czerwonoskórych?
- Mokre drzewo - odparł wojownik ze spokojem nauczyciela, który wyjaśnia
zdziwionemu uczniowi matematyczne zadanie. - Dużo wilgoci - dlfzo dymu; dużo
wody - czarny dym. Tuskarora za chytry, żeby robić ogień z wody. Blada twarz za
dużo książek i palić byle co; dużo książek, mało wiedzieć.
- Co racja, to racja, przyznaję - powiedział Cap, który nie był zwolennikiem
nauki. - A powiedzże mi, Grocie, jak daleko, według twoich obliczeń, jesteśmy od
tego kawałka sadzawki, któ-
Kambuz - kuchnia okrętowa.
ry zowiecie Wielkim Jeziorem, a na który od tylu już dni wzięliśmy kurs?
Tuskarora patrząc na marynarza ze spokojną wyższością odpowiedział:
- Ontario jak niebo; jedno słońce, a wielki podróżnik je pozna.
- No cóż, nie mogę zaprzeczyć, że byłem wielkim podróżnikiem, ale ze wszystkich
mych rejsów ten jest najdłuższy, najmniej korzystny i najdalej wiedzie w głąb
lądu. Jeśli owa kałuża słodkiej wody jest już tak blisko i taka wielka, można by
mniemać, że dwoje dobrych oczu potrafi ją wypatrzyć, skoro z tego punktu
obserwacyjnego podobno widzi się wszystko na trzydzieści mil wokoło.
- Patrz - rzekł Grot Strzały wyciągając ramię ku północnemu zachodowi. -
Ontario.
Po raz pierwszy, odkąd się poznali, Cap popatrzył na Tuska-rorę nieco
pogardliwie, jakkolwiek nie omieszkał podążyć wzrokiem za jego spojrzeniem i
ręką, które zwrócone były w stronę punktu znajdującego się na nieboskłonie, tuż
ponad powierzchnią listowia.
- Tak, tak; tegom się właśnie spodziewał, gdy opuszczałem wybrzeże w
poszukiwaniu słodkowodnej sadzawki - zawyrokował Cap wzruszając ramionami jak
człowiek, który wyrobił już sobie zdanie i nie uważa, by należało coś
dopowiedzieć. - Ontario może sobie być tam, a na dobrą sprawę może być także i w
mojej kieszeni. Cóż, ufam, że znajdzie się na nim dość miejsca, abyśmy mogli
manewrować czółnem, gdy tam dotrzemy. Ale, Grocie Strzały, jeżeli niedaleko są
blade twarze, wyznaję, iż chętnie bym się do nich przybliżył.
Tuskarora spokojnie skinął głową i wszyscy w milczeniu zeszli z korzeni
obalonego drzewa. Gdy już ffcanęli na ziemi, Grot Strzały oświadczył, że
chciałby podejść do ogniska i przekonać się, kto je rozniecił; natomiast swej
żonie i dwojgu pozostałym doradził, by wrócili do łodzi, którą pozostawiono na
pobliskiej rzece, i tam oczekiwali jego powrotu.
- Ależ, wodzu, to byłoby dobre na płyciznach albo na wodach przybrzeżnych,
gdzie zna się kanały - odparł stary Cap - natomiast uważam, że w takich nie
znanych stronach jest rzeczą
niebezpieczną pozwalać pilotowi, aby sam jeden zbytnio oddalał się od statku.
Przeto, za twoim pozwoleniem, nie rozstaniemy się ze sobą. Pójdę z tobą i
pogadam z tymi nieznajomymi.
Tuskarora przystał na to bez oporów i ponownie kazał wrócić do czółna cierpliwej
i uległej małżonce, w której dużych, czarnych oczach - ilekroć je nań zwracała -
malował się wyraz zarówno uszanowania, jak obawy i miłości. Mabel wyraziła także
chęć towarzyszenia wujowi.
- Odrobina ruchu będzie mi ulgą, wuju kochany, po tak długim siedzeniu w
czółnie - dodała, a bujna krew z wolna zaczęła napływać do policzków pobladłych
na przekór wysiłkom, jakie dziewczyna czyniła, aby zachować spokój. - Zresztą
może wśród tych nieznajomych są także i kobiety.
- Chodź zatem, moje dziecię; nie dalej to niż o kabel*, a wrócimy na godzinę
przed zachodem słońca.
Uzyskawszy to zezwolenie, dziewczyna, której prawdziwe nazwisko brzmiało Mabel
Dunham, jęła gotować się do odejścia, gdy tymczasem Czerwcowa Rosa, jak zwała
się małżonka Grota Strzały, biernie ruszyła w stronę czółna, zbyt bowiem
przywykła do posłuszeństwa, samotności i leśnego mroku, aby odczuwać obawę.
Troje tych, co zostali na pokosie, zaczęło teraz torować sobie drogę poprzez
jego zawikłany labirynt i dotarło do skraju boru. Kilka spojrzeń wystarczyło
Grotowi Strzały, natomiast stary marynarz dokładnie nastawił kieszonkowy kompas
na dym, po czym dopiero odważył się wejść w cień drzew.
- To sterowanie na węch, Magnesku, może być dobre dla Indianina, ale rasowy
marynarz zna zalety igły - powiedział wlokąc się tuż za stąpającym lekko
Tuskarora. - Wierz mi na słowo, że Ameryka przenigdy nie zostałaby odkryta,
gdyby Kolumb miał tylko nozdrza. Przyjacielu Grocie, widziałżeś kiedy taką
machinę?
Indianin obrócił się, rzucił okiem na kompas, który Cap trzymał tak, by się
według niego kierować, i odrzekł z powagą:
- Oko bladej twarzy. Tuskarora mieć swoje w głowie. Słona Woda -- tak bowiem
nazywał Indianin swojego towarzysza - teraz całe oczy, nie język.
Kabel - morska miara długości (1/10 mili morskiej).
- On chce przez to powiedzieć, wuju, że musimy być cicho; zdaje się, że nie ufa
tym, z którymi mamy się spotkać.
Przez pierwsze pół mili nie zachowywali innych środków ostrożności prócz
bezwzględnego milczenia, natomiast gdy poczęli się zbliżać do miejsca, gdzie
powinno było płonąć ognisko, stała się niezbędna o wiele większa czujność.
- Patrz, Słona Wodo! - wyrzekł Grot Strzały z tryumfem, wskazując poprzez lukę
między drzewami. - Ogień bladych twarzy!
- Na Boga, chłop ma słuszność! - mruknął Cap. - Rzeczywiście siedzą tu i
pałaszują strawę tak spokojnie, jak gdyby byli w kabinie trójpokładowca!
- Grot Strzały ma na poły rację - szepnęła Mabel - bo jest tam dwóch Indian, a
tylko jeden biały.
- Blade twarze - rzekł Tuskarora podnosząc dwa palce. - Czerwony człowiek - tu
podniósł jeden.
- No - odparł Cap - trudno orzec, co słuszne, a co nie. Jeden jest całkiem
biały, a i gładki chłop z niego, na porządnego człeka wygląda, drugi jest
Indianinem, to widać jasno po jego skórze i farbie, którą się pomalował;
natomiast trzeci ma nijaki takielunek*, bo to ni bryg, ni szkuner.
- Blade twarze - powtórzył Grot Strzały, podnosząc znowu dwa palce. - Czerwony
człowiek - podniósł jeden.
- On musi mieć rację, wujaszku, bo oko nigdy go nie zawodzi. Ale teraz trzeba
się jak najprędzej wywiedzieć, czy napotkaliśmy przyjaciół, czy wrogów. Mogą to
być Francuzi.
- Jedno krzyknięcie rychło nas o tym przekona - odrzucił Cap. - Stań no za tym
drzewem, Magnesku, na wypadek gdyby tym frantom przyszło do głowy dać salwę całą
burtą bez żadnych wstępów. Ja zaś wprędce zmiarkuję, pod jaką flagą płyną.
Cap podniósł do ust obie dłonie złożone w trąbkę i już miał wydać zapowiedziany
okrzyk, gdy szybki ruch ręki Grota Strzały udaremnił jego zamiar, psując ów
instrument.
- Czerwony człowiek: Mohikanin - powiedział Tuskarora. - Dobry. Blade twarze:
Jengizi*.
Takielunek - omasztowanie, olinowanie i ożaglowanie okrętu; bryg statek żaglowy
o dwu masztach, szkuner - statek o żaglach skośnych, mający co najmniej dwa
maszty.
J e n g i z (Yengees) - nazwa nadawana przez Indian białym kolonizatorom
Ameryki; zniekształcone słowo"English" (stąd Yankes, Jankes).
10
- Cudowna wieść - szepnęła Mabel, którą niezbyt zachwycała perspektywa
śmiertelnego starcia w owym zapadłym pustkowiu. - Podejdźmy zaraz, drogi
wujaszku, i obwieśćmy, żeśmy przyjaciele.
- Dobrze - powiedział Tuskarora. - Czerwony człowiek spokojny i wiedzieć, blade
twarze prędkie i strzelać. Niech idzie sąuaw.
- Co? - rzekł zdumiony Cap. - Posyłać na zwiady małego Magneska, gdy tymczasem
dwa takie chłopy na schwał jak ty i ja zdryfują i patrzeć będą, czy jej się uda
szczęśliwie podpłynąć do brzegu? Jeżeli na to pozwolę, niech mnie...
- Tak będzie najroztropniej, wuju - przerwała mu dzielna dziewczyna - a ja się
nie obawiam. Żaden chrześcijanin widząc podchodzącą samotnie kobietę nie strzeli
do niej, a moja obecność stanowi rękojmię pokoju. Pozwól mi iść naprzód, jak
tego chce Grot Strzały, a wszystko będzie dobrze. Dotychczas nas nie widzą,
toteż ta niespodzianka nie zaniepokoi ich zbytnio.
; - Dobrze - rzekł Grot Strzały, który nie ukrywał swego uznania dla dzielności
Mabel.
j - To jakoś nie po marynarsku- - odpowiedział Cap - ale ponieważ jesteśmy w
lesie, nikt się na tym nie pozna. Skoro przypuszczasz, Mabel...
- Wuju, ja wiem. Nie mam powodu do obaw, a zresztą i przez cały czas będziesz
blisko, by mnie obronić.
- Zatem weź jeden z pistoletów...
- Nie; wolę polegać na moim młodym wieku i słabości - odparła dziewczyna z
uśmiechem, a jej rumieniec silniej rozgorzał pod wpływem wzruszenia. - Wśród
mężczyzn-chrześcijan najlepszą obroną niewiasty jest odwołanie się do ich
opieki. Nie znam się na broni i nadal nie chcę znać się na niej.
Mabel, otrzymawszy kilka roztropnych wskazówek od Tuska-rory, zebrała się na
odwagę i ruszyła samotnie w stronę grupki mężczyzn siedzących przy ognisku.
Jakkolwiek serce dziewczyny biło szybciej, to jednak krok jej był pewny, a ruchy
nie zdradzały wahania. Gdy jednak Mabel znalazła się o sto stóp od ogniska,
nadepnęła na suchą gałązkę, a cichy trzask spowodowany przez lekką nóżkę
dziewczyny sprawił, że Mohikanin (Grot Strzały rzekł bowiem, iż był nim ów
czerwonoskóry) oraz jego towarzysz,
li
którego tak trudno było określić, zerwali się na równe nogi, szybcy jak myśli.
Obaj rzucili okiem na strzelby oparte o drzewo, lecz potem znieruchomieli nie
wyciągając ręki, gdy oczom ich ukazała się postać dziewczyny. Indianin
powiedział kilka słów do swego towarzysza, a następnie znów usiadł i zabrał się
do jedzenia z takim spokojem, jakby mu zgoła nie przerywano. Biały człowiek
natomiast wyszedł na spotkanie Mabel.
Był to mężczyzna w średnim wieku, lecz w jego twarzy, której skądinąd nie można
by uznać za piękną, malowała się taka szczerość i uczciwość, tak całkowity brak
wszelkiej chytrości, iż Mabel od razu upewniła się, że nie zagraża jej żadne
niebezpieczeństwo. Mimo to przystanęła.
- Nie lękaj się niczego, panienko - rzekł myśliwy, na to bowiem rzemiosło
wskazywał jego strój. - Napotkałaś w puszczy chrześcijan, i to takich, co
wiedzą, jak traktować wszystkich dobrych ludzi, którzy są za pokojem i
sprawiedliwością. Jestem człowiekiem dobrze znanym w tych stronach; być może
któreś z moich przezwisk dotarło już do twych uszu. Francuzi i czerwono-skórzy
zza Wielkich Jezior nazywają mnie La Longue Carabine*, Mohikanie, prawy i zacny
szczep, choć już niewielu ich pozostało - Sokolim Okiem, żołnierze zaś i
zwiadowcy z tej strony wody zwą mnie Tropicielem Śladów, ile że nikt nie
słyszał, bym zgubił jeden koniec tropu, jeżeli na drugim znajdował się bądź
Mingo*, bądź też przyjaciel w potrzebie.
Zaledwie usłyszała ostatni przydomek, złożyła żarliwie ręce i powtórzyła: -
Tropiciel Śladów!
- Tak mnie zowią, panienko, a niejeden wielmoża posiada tytuł, na który ani w
połowie tak sobie nie zasłużył, chociaż, aby rzec prawdę, raczej się chlubię
odnajdywaniem drogi tam, gdzie nie ma żadnych śladów, niż tam, gdzie one
istnieją.
- A zatem pan jesteś tym przyjacielem, którego mój ojciec obiecał wysłać nam na
spotkanie? Jestem Mabel Dunham, a tam, ukryty za tymi drzewami, stoi mój
wujaszek o nazwisku Cap i pewien Tuskarora, zwany Grotem Strzały. Nie
spodziewaliśmy się spotkać pana przed dotarciem do brzegów jeziora.
La Longue Carabine (fr.) - Długa Strzelba.
Mingo - pogardliwa nazwa nadawana Irokezom przez innych Indian.
- Wolałbym, żeby jakiś zacniejszy Indianin był waszym przewodnikiem - rzekł
Tropiciel - albowiem nie miłuję Tuskarorów, którzy nazbyt się oddalili od grobów
swych praojców, aby zawsze pamiętać o Wielkim Duchu.
- Wobec tego, może to szczęście, żeśmy się spotkali - rzekła Mabel.
- W każdym razie nie jest to nieszczęściem, przyobiecałem bowiem sierżantowi,
że choćbym miał zginąć, doprowadzę bezpiecznie jego dziecię do fortu.
Spodziewaliśmy się spotkać was, zanim dotrzecie do wodospadów, gdzie też
pozostawiliśmy nasze czółna uważając, iż nie zaszkodzi wyjść wam parę mil
naprzeciw, ażeby być na wasze usługi, gdyby zaszła potrzeba. Dobrze, żeśmy to
uczynili, gdyż wątpię, czy Grot Strzały potrafiłby przeprawić się przez
wodospady.
- Oto nadchodzi wuj i Tuskarora, możemy więc połączyć się z wami.
Gdy Mabel to mówiła, podeszli Cap i Grot Strzały, którzy widzieli, że rozmowa
toczy się w sposób przyjazny; kilka słów wystarczyło, aby ich zapoznać z tym,
czego dziewczyna dowiedziała się od nieznajomego. Gdy tylko to zrobiono, wszyscy
ruszyli ku dwóm mężczyznom, którzy nadal siedzieli przy ognisku.
12
ROZDZIAŁ DRUGI
Naturo, póki twych ołtarzy Krwią ofiar splamić się nie waży Twój synek, choć
ubogi - Poty go wielbić będzie ziemia, A jego złoty tron w promieniach Pod nieb
urośnie progi.
Wilson
Mohikanin nie przerywał posiłku, natomiast drugi biały wstał i dwornie zdjął
czapkę przed Mabel Dunham. Był młody i męski, wyglądał zdrowo, a miał na sobie
strój, który, choć nie tak ściśle zawodowy jak ubiór wuja Capa, znamionował
również człowieka obytego z wodą. Aczkolwiek Tropiciel był mężczyzną w kwiecie
wieku, Mabel podczas rozmowy z nim zachowała spokój, który mógł wynikać z faktu,
iż poskromiła przedtem swoje nerwy; gdy jednak oczy dziewczyny spotkały wzrok
stojącego przy ogniu młodzieńca, spuściła je przed pełnym zachwytu spojrzeniem,
którym - jak jej się wydało - ów ją powitał. Oboje odczuli owo wzajemne
Zgłoś jeśli naruszono regulamin