Singer Isaac Bashevis - Spinoza z ulicy rynkowej.DOC

(782 KB) Pobierz
Singer Isaac Bashevis

ISAAC BASHEVIS               SINGER

              Spinoza

z ulicy Rynkowej

 

              Tytuł oryginału:

              THE SPINOZA OF MARKET STREET

              Przełożyła

              Monika Adamczyk-Garbowska

              (ji14)

             

              Spinoza z ulicy Rynkowej to zbiór jedenastu opowiadań Isaaca Bashevisa Singera, powstałych w najlepszym, najbardziej twórczym okresie życia artysty. Ich tematy ogniskują się wokół kluczowych ludzkich doświadczeń: miłości i namiętności, cierpienia i szaleństwa, poczucia grozy istnienia, radości życia, jego nieprzewidywalności i niemożności spełnienia.

              Singer wskrzesza tu barwny świat małych, żydowskich miasteczek gdzieś na obrzeżach dawnej Polski z całą ich tradycyjną religijnością, kulturą i obyczajami, kreśląc niezwykły, fascynujący wizerunek tworzących je społeczności oraz pojedynczych ludzkich losów.

              2

             

              Spinoza z ulicy Rynkowej

I

 

              Doktor Nachum Fiszelzon przechadzał się po swojej facjatce przy ulicy Rynkowej w Warszawie. Niskiego wzrostu, przygarbiony, miał szpakowatą brodę i byłby zupełnie łysy, gdyby nie kilka kosmyków pozostałych na karku.

              Jego nos był zakrzywiony jak dziób, a oczy duże, ciemne i zalęknione jak u jakiego ptaszyska. Mimo upału panującego w ten letni wieczór, doktor Fiszelzon miał na sobie czarny surdut do kolan, szyję zaś okalał mu sztywny kołnierzyk przewiązany krawatem. Przemierzał wolnym krokiem przestrzeń od drzwi do mansardowego okna znajdującego się wysoko w pochyłej izbie, po czym wracał z powrotem. Aby przez nie wyjrzeć trzeba było wspiąć się po kilku stopniach. Na stole paliła się świeca w mosiężnym lichtarzu, wokół płomienia brzęczała chmara owadów. Coraz to któryś podlatywał zbyt blisko ognia i osmalał sobie skrzydła, albo nawet zapalał się i płonął przez chwilę przyklejony do knota. W takich chwilach doktor Fiszelzon krzywił się i za-gryzał wargi pod zwichrzonym wąsem, a jego pomarszczona twarz kurczyła się. W końcu wyjął z kieszeni chustkę do nosa i odgonił nią owady.

              — Jazda stąd durne, bezmyślne istoty! — zbeształ je. — Nie ogrzejecie się tutaj, ale spalicie i tyle.

              Owady rozpierzchły się, lecz po chwili wróciły i znowu kołowały nad drga-jącym płomieniem. Doktor otarł pot z pooranego zmarszczkami czoła i westchnął. „Podobnie jak ludzie nie pragną niczego poza chwilowym zadowoleniem”. Na stole leżała otwarta książka napisana po łacinie, na szerokich marginesach widniały adnotacje i uwagi sporządzone drobnym pismem doktora. Była to Etyka Spinozy, którą doktor Fiszelzon studiował od trzydziestu lat. Znał na pamięć każde twierdzenie, każdy dowód, każdy wniosek i każdy 3

             

              przypisek. Kiedy chciał znaleźć dany fragment, zwykle natychmiast otwierał

              książkę we właściwym miejscu, nie potrzebując go szukać. Ale mimo to dalej codzień całymi godzinami ślęczał nad Etyką ze szkłem powiększającym w kościstej dłoni, mrucząc do siebie pod nosem i kiwając głową na znak zgody.

              Prawdę powiedziawszy, im głębiej wnikał w jej treść, tym więcej znajdował

              zagadkowych zdań, niejasnych ustępów i tajemniczych uwag. Każde zdanie zawierało ukryte myśli, nie zauważone dotąd przez żadnego z badaczy Spinozy. W istocie, filozof ten antycypował wszystkie krytyki czystego rozumu, tak Kanta, jak i jego następców. Doktor Fiszelzon pisał komentarz do Etyki.

              W szufladach miał pełno notatek i zapisków, ale wyglądało na to, że nigdy nie będzie w stanie dokończyć swego dzieła. Dolegliwości żołądkowe, które nękały go od lat, z dnia na dzień stawały się bardziej dokuczliwe. Teraz dostawał boleści nawet po spożyciu kilku zaledwie łyżek owsianki. „Oj niedobrze, mój Boże, bardzo niedobrze” — mawiał do siebie, używając przy tym tej samej intonacji, co jego błogosławionej pamięci ojciec, który był rabinem w Tyszowcach.

              Doktor Fiszelzon nie lękał się śmierci. Przede wszystkim nie był już młodzieniaszkiem. Po drugie, w czwartej części Etyki Spinoza stwierdza, że

              „człowiek wolny nie myśli o żadnej rzeczy tak mało, jak o śmierci, a mądrość jego jest rozmyślaniem nie o śmierci, lecz o życiu”*). Po trzecie, powiada tam również, iż „umysł ludzki nie może być bezwzględnie zniszczony wraz z cia-

              łem, lecz coś z niego pozostaje, co jest wieczne”.

              A jednak wrzód (a może był to rak) nie przestawał dokuczać doktorowi.

              Język miał stale obłożony. Często mu się odbijało, a wtedy z jego ust wydobywał się nieprzyjemny zapach. Cierpiał na zgagę i skurcze żołądka. Czasami zbierało mu się na wymioty, to znów miał ochotę na czosnek, cebulę i smażo-ne potrawy. Już dawno temu odstawił lekarstwa przepisane mu przez lekarzy i szukał własnych środków. Odkrył, że wielką ulgę sprawia mu zażywanie po posiłkach tartej rzodkwi i leżenie w łóżku na brzuchu, z głową zwisającą na bok. Ale te domowe sposoby przynosiły jedynie chwilową ulgę. Część lekarzy, których rad zasięgał, twierdziła, że nic mu nie jest. „To tylko nerwy —

              powiadali. — Może pan dożyć stu lat”.

              *) Tłumaczenia cytatów z Etyki Spinozy pochodzą z wydania jego dzieł z 1914 roku: B.

              Spinoza, Dzieła, tom I, Warszawa 1914, przekł. dr Ignacy Halpern.

              4

             

              Ale tego upalnego letniego wieczoru doktor Fiszelzon poczuł, że siły go opuszczają. Nogi w kolanach mu drżały, puls był ledwo wyczuwalny. Kiedy zasiadał do lektury, miał przed sobą rozmazany obraz. Litery zmieniały barwę z zielonej na złotą. Linijki falowały i wskakiwały jedna na drugą, zostawiając białe odstępy, jak gdyby tekst znikał w jakiś tajemniczy sposób. Upał stał się nie do zniesienia, z pokrytego blachą dachu spływał żar i doktor miał wrażenie, że znajduje się we wnętrzu pieca. Kilkakrotnie wspinał się po czterech stopniach do okna i wystawiał głowę, poddając się powiewom chłodnego, wieczornego wiatru. Pozostawał w tej pozycji tak długo, aż kolana zaczynały się pod nim uginać. „Ach, jaki cudowny wietrzyk — mruczał. — Doprawdy zachwycający.” I przypomniał sobie, że według Spinozy moralność i szczęście to jedno i że najbardziej moralnym czynem, jakiego człowiek może dokonać, jest zażywanie przyjemności, która pozostaje w zgodzie z rozumem.

II

 

              Stojąc na najwyższym stopniu przy oknie i wyglądając na zewnątrz, doktor Fiszelzon mógł wejrzeć w dwa światy. Nad nim roztaczały się niebiosa, gęsto usiane gwiazdami. Nigdy wprawdzie nie zajmował się poważnie astro-nomią, potrafił jednak odróżnić planety, owe ciała obracające się podobnie jak Ziemia wokół słońca, od gwiazd stałych, w istocie odległych słońc, któ-

              rych światło dociera do nas po stu czy nawet tysiącu latach. Rozpoznawał

              gwiazdozbiory, wyznaczające bieg Ziemi w przestrzeni kosmicznej oraz tę mglistą wstęgę, zwaną Drogą Mleczną. W jego posiadaniu znajdowała się niewielka luneta, którą kupił w Szwajcarii, gdzie odbywał niegdyś studia; ze szczególną przyjemnością obserwował przez nią księżyc. Potrafił wyraźnie rozróżnić skąpane w świetle słonecznym wulkany i mroczne, tajemnicze kra-tery. Nigdy nie nużyło go wpatrywanie się w te szczeliny i pęknięcia. Wydawały mu się zarazem bliskie i dalekie, realne i nierealne. Od czasu do czasu widział, jak spadająca gwiazda zatacza szeroki łuk na niebie i znika, zostawiając za sobą ognisty ślad. Wiedział, że wówczas meteoryt dociera do atmosfery ziemskiej i być może jakiś nie spalony jego odłamek wpada do oceanu lub ląduje na pustyni czy nawet na zamieszkałym terenie. Gwiazdy wynurzające się stopniowo spoza dachu mansardy doktora wędrowały po niebie, aby w końcu zajaśnieć nad domem po drugiej stronie ulicy. Tak, kie-5

             

              dy wznosił oczy ku niebu, uświadamiał sobie tę nieskończoną rozciągłość, którą Spinoza uważał za jeden z przymiotów Boga. Pocieszała go myśl, że chociaż jest tylko słabym, nic nie znaczącym człowiekiem, zmieniającym się przejawem absolutnie nieskończonej substancji, stanowi jednak ułamek kosmosu, wykonany z tej samej materii, co ciała niebieskie; wiedział, że będąc do pewnego stopnia cząstką Boga-Przyrody nie zostanie unicestwiony.

              W takich chwilach doświadczał Amor Dei Intellectualis, która zdaniem filo-zofa z Amsterdamu oznacza najwyższą doskonałość umysłu. Doktor Fiszelzon odetchnął pełną piersią, uniósł głowę tak wysoko, jak tylko pozwalał na to sztywny kołnierzyk i rzeczywiście zdawało mu się, że wiruje wraz z Ziemią, Słońcem, gwiazdami Drogi Mlecznej i nieprzebraną chmarą galaktyk znanych wyłącznie nieskończonej myśli. Nogi nabierały lekkości, traciły cię-

              żar, a doktor trzymał się obydwiema rękami ramy okiennej, jakby w obawie, że straci grunt pod nogami i uleci w wieczność.

              Kiedy zmęczyło go obserwowanie nieba, przeniósł wzrok na leżącą w dole ulicę Rynkową. Widział długi szlak rozciągający się od kramów na podwórzu kamienicy Janasza aż po ulicę Żelazną, znaczony gazowymi latarniami, które łączyły się w sznur płonących punkcików. Dym dobywał się z kominów sterczących na ciemnych, pokrytych blachą dachach; piekarze rozpalali w pie-cach, gdzieniegdzie iskry mieszały się z czarnym dymem. Ulica nigdy nie sprawiała wrażenia tak gwarnej i zatłoczonej jak w letnie wieczory. Złodzieje, ulicznice, hazardziści i paserzy wałęsali się po placu, który wyglądał z góry jak precel z makiem. Młodzi mężczyźni śmiali się ordynarnie, dziewczyny piszczały. Okrzyki handlarza z beczułką lemoniady na plecach raz po raz przebijały się przez ogólną wrzawę. Sprzedawca arbuzów wydawał z siebie dzikie wrzaski, a długi nóż, którego używał do krojenia owoców, ociekał

              przypominającym krew sokiem. Chwilami ulica jeszcze bardziej się ożywiała.

              Oto przetoczyły się, szczękając masywnymi kołami, sikawki strażackie cią-

              gnięte przez silne kare konie, które trzeba było mocno ściągać lejcami, by powstrzymać je od szalonego galopu. Następnie przejechał z wyciem jakiś ambulans. Potem wybuchła taka bójka wśród miejscowych zbirów, że trzeba było wezwać policję. Jeden z przechodniów został obrabowany i biegał teraz tam i z powrotem wzywając pomocy. Kilka wozów załadowanych drewnem opałowym usiłowało przedostać się na podwórza, gdzie mieściły się piekar-nie, a ponieważ konie nie były w stanie przeciągnąć kół przez strome krawęż-

              6

             

              niki, woźnice obrzucali zwierzęta stekiem wyzwisk, chłostając je przy tym batami. Skry sypały się spod dźwięczących kopyt. Było już dobrze po siód-mej, o której to godzinie przepisy nakazywały zamknięcie sklepów, ale han-del właściwie dopiero się rozpoczął. Klientów wprowadzano ukradkiem przez tylne drzwi. Stójkowi, otrzymawszy łapówkę, niczego nie dostrzegali. Prze-kupnie dalej głośno zachwalali swoje towary, jeden usiłował przekrzyczeć drugiego.

              — Złociutkie, złociutkie, złociutkie! — nawoływała kobieta sprzedająca zepsute pomarańcze.

              — Słodziutkie, słodziutkie, słodziutkie! — krakał przekupień handlujący przejrzałymi śliwkami.

              — Główki, główki, główki! — wrzeszczał chłopak sprzedający rybie łby.

              Przez okno chasydzkiego domu nauki, mieszczącego się naprzeciwko, doktor Fiszelzon widział chłopców z długimi pejsami, którzy kołysząc się i strojąc przeróżne miny, śpiewnymi głosami czytali święte księgi. Rzeźnicy, tragarze i sprzedawcy owoców raczyli się piwem w znajdującym się poniżej szynku. Przez otwarte drzwi para buchała jak z łaźni; dochodziły stamtąd również dźwięki hałaśliwej muzyki. Przed szynkiem ulicznice zaczepiały pija-nych żołnierzy i robotników wracających z fabryk do domów. Niektórzy męż-

              czyźni dźwigali na plecach wiązki drewna, przywodząc doktorowi na myśl grzeszników, którzy muszą własnoręcznie rozniecać dla siebie ognie piekiel-ne. Z otwartych okien niosły się głosy ochrypłych patefonów. Pieśni na Rosz Haszana przeplatały się z wulgarnymi piosenkami z wodewilów.

              Doktor badał wzrokiem tę pogrążoną w półmroku wieżę Babel i wytężał

              słuch. Wiedział, że zachowanie owej hałastry jest dokładną antytezą rozumu.

              Ludzie ci nurzali się w najbardziej bezsensownych namiętnościach, upajali się afektami, a przecież według Spinozy afekty nie wróżą nigdy niczego dobrego. Zamiast zadowolenia, za którym gonią, wszystko co udaje im się osiągnąć, to choroba i więzienie, hańba oraz cierpienia wynikające z niewiedzy. Nawet koty, które łaziły po tutejszych dachach, wydawały się bardziej barbarzyńskie i zapalczywe niż te z innych dzielnic miasta. Miauczały głosami rodzących kobiet i niczym demony biegały po murach, wskakując na bal-kony i okapy dachów. Jakiś kocur zatrzymał się przy oknie doktora Fiszelzo-7

             

              na i zawył, przejmując go dreszczem. Doktor odszedł od okna i wziąwszy miotłę, potrząsnął nią przed płonącymi zielonymi ślepiami czarnej bestii.

              — A kysz, wynoś się, ty ciemny dzikusie! — I póty stukał kijem miotły o strop, aż kocur czmychnął.

III

 

              Kiedy doktor Fiszelzon powrócił do Warszawy z Zurichu, gdzie odbywał

              studia filozoficzne, wróżono mu wspaniałą przyszłość. Przyjaciele wiedzieli, że pisze doniosłą książkę o Spinozie. Żydowsko-polski dziennik zaprosił go do współpracy, był częstym gościem w różnych bogatych domach, objął także funkcję naczelnego bibliotekarza w warszawskiej synagodze. Mimo, że już wtedy uchodził za starego kawalera, swaci proponowali mu kilka posażnych panien. Jednak doktor nie skorzystał z tych możliwości. Pragnął być równie niezależny, jak sam Spinoza. I był. Ale z powodu swych heretyckich poglądów wszedł w konflikt z rabinem i musiał zrezygnować z posady bibliotekarza.

              Następnie przez wiele lat zarabiał na życie udzielając prywatnych lekcji hebrajskiego i niemieckiego. Później, kiedy zachorował, gmina żydowska w Berlinie uchwaliła dla niego zasiłek w wysokości pięciuset marek rocznie.

              Stało się to możliwe dzięki interwencji słynnego doktora Hildesheimera, z którym korespondował na tematy filozoficzne. Aby utrzymać się z tak małej sumy, doktor Fiszelzon przeprowadził się do izdebki na poddaszu i sam zaczął przyrządzać sobie posiłki na naftowej maszynce. Miał kredens o licznych szufladach, z których każda opatrzona była naklejką z nazwą produktu znajdującego się wewnątrz — kasza gryczana, ryż, groch, cebula, marchew, kartofle, grzyby. Raz w tygodniu doktor wkładał na głowę czarny kapelusz o szerokim rondzie, brał w jedną rękę koszyk, w drugą dzieło Spinozy i udawał się na targ po zakupy. Kiedy czekał, aby go obsłużono, otwierał Etykę.

              Handlarze znali go i zapraszali do swoich straganów.

              — Może kawałek sera, panie doktorze! Wprost rozpływa się w ustach!

              — Świeże grzyby, panie doktorze! Prosto z lasu!

              — Przepuście doktora, moje panie! — wołał rzeźnik. — Proszę nie tarasować wejścia!

              8

             

              Przez pierwsze lata choroby doktor Fiszelzon chodził jeszcze wieczorami do kawiarni odwiedzanej przez nauczycieli hebrajskiego i innych uczonych ludzi. Miał zwyczaj siedzieć tam i grać w szachy przy pół czarnej. Czasami zatrzymywał się przed witrynami księgarń na Świętokrzyskiej, gdzie tanio można było nabyć przeróżne stare książki i czasopisma. Pewnego razu były uczeń doktora umówił się z nim wieczorem w restauracji. Kiedy doktor Fiszelzon przybył, zdziwił się niezmiernie, bo zastał tam grupę swych przyjaciół i wielbicieli, którzy zmusili go, aby zajął honorowe miejsce za stołem, oni zaś wygłaszali mowy na jego cześć. Ale to wszystko działo się dawno temu. Obecnie ludzie nie interesowali się już doktorem. Odizolował się niemal zupełnie i żył w zapomnieniu. Wydarzenia 1905 roku, kiedy to chłopcy z Rynkowej zaczęli organizować strajki, rzucać bomby w posterunki żandar-merii i strzelać do łamistrajków, a sklepy były pozamykane nawet w dni powszednie, znacznie wzmogły jego osamotnienie. Zaczął gardzić wszystkim, co wiązało się z pojęciem postępowego Żyda — syjonizmem, socjalizmem, anarchizmem. Ci młodzi ludzie wydawali mu się ciemnym motłochem zmierzającym do zniszczenia społeczeństwa, społeczeństwa, bez którego żaden rozumny byt nie może istnieć. W dalszym ciągu czytał od czasu do czasu hebrajskie czasopisma, czuł jednak odrazę do współczesnego hebrajskiego, którego korzenie nie sięgały ani Biblii, ani Miszny. Pisownia polskich słów również uległa zmianom. Doktor doszedł do wniosku, że nawet uczeni ludzie stracili rozsądek i robili co mogli, aby przypodobać się pospólstwu. Jak dawniej odwiedzał co pewien czas bibliotekę i wertował tam niektóre nowo powstałe historie filozofii, przekonał się jednak, że profesorowie nie rozumieją Spinozy, cytują go nieprawidłowo oraz przypisują mu swoje własne, mętne myśli. I chociaż był świadom, że złość jest afektem niegodnym tych, którzy kroczą drogą rozumu, ogarniała go wściekłość; z gniewem zamykał

              książkę i odsuwał ją od siebie. „Ignoranci — mamrotał, — osły, hochsztaple-rzy”. I przyrzekał sobie solennie nigdy więcej nie zaglądać do nowoczesnej filozofii.

IV

 

              Co trzy miesiące specjalny listonosz, który doręczał wyłącznie przekazy pieniężne, przynosił doktorowi osiemdziesiąt rubli. Tym razem doktor spo-9

             

              dziewał się tej sumy na początku lipca, ale kiedy dzień za dniem mijał, a wysoki mężczyzna z jasnym wąsikiem i błyszczącymi guzikami nie zjawiał się, doktora ogarnął niepokój. Nie miał już prawie ani grosza. Kto wie, może gmina berlińska cofnęła zasiłek albo, niech Bóg broni, umarł doktor Hildesheimer; a może poczta popełniła pomyłkę? Doktor Fiszelzon wiedział, że każde wydarzenie ma swoją przyczynę. Wszystko jest zdeterminowane i konieczne, więc człowiek rozumny nie powinien się martwić. Mimo to niespo-kojne myśli dręczyły go i naprzykrzały się jak muchy. Przyszło mu do głowy, że w najgorszym wypadku popełni samobójstwo. Ale wnet przypomniał sobie, że Spinoza tego nie pochwala i ludzi, którzy próbują targnąć się na własne życie, porównuje do szaleńców.

              Pewnego dnia, kiedy doktor Fiszelzon wyszedł do sklepu, żeby kupić zeszyt, usłyszał, jak ludzie rozmawiają o wojnie. Gdzieś w Serbii zastrzelono jakiegoś austriackiego księcia i Austriacy wystosowali do Serbów ultimatum.

              Właściciel sklepu, młody mężczyzna o żółtej bródce i rozbieganych żółtych oczkach, oznajmił: „No to będziemy mieli wojenkę” i poradził doktorowi, aby zgromadził zapasy żywności, ponieważ w najbliższym czasie może jej zabrak-nąć.

              Wszystko stało się tak nagle. Doktor Fiszelzon nie zadecydował nawet jeszcze, czy warto wydawać cztery grosze na gazetę, a już rozwieszono plakaty ogłaszające mobilizację. Na ulicy spotykało się mężczyzn z okrągłymi metalowymi znaczkami w klapach, co oznaczało, że są powołani do wojska.

              Za nimi podążały, zanosząc się od płaczu, ich żony. Któregoś poniedziałku, kiedy doktor zszedł na dół, aby kupić za ostatnie kopiejki trochę jedzenia, zastał sklepy pozamykane. Właściciele stali z żonami na zewnątrz i wyjaśniali, że brakuje wszystkiego. Brali jednak na stronę niektórych co lepszych klientów i wpuszczali ich przez tylne drzwi. Na ulicy panowało ogólne zamieszanie. Widziało się żandarmów z obnażonymi szablami, jadących na koniach.

              Ogromny tłum zgromadził się koło szynku, gdzie na rozkaz cara wylewano do rynsztoka cały zapas wódki.

              Doktor Fiszelzon udał się do swojej starej kawiarni. Może spotka tam jakichś znajomych, którzy poradzą mu, co robić? Ale nie natknął się na ani jedną znajomą osobę. Postanowił więc odwiedzić rabina z synagogi, gdzie niegdyś był bibliotekarzem, ale szames w sześciokątnej jarmułce na głowie poinformował go, że rabin wraz z rodziną wyjechał do wód. Doktor Fiszelzon 10

             

              miał w mieście innych starych znajomych, ale żadnego z nich nie zastał

              w domu. Nogi bolały go od chodzenia, czarne i zielone plamki wystąpiły mu przed oczami i poczuł, że słabnie. Zatrzymał się i czekał, aż przejdą mu zawroty głowy. Jakaś czarnooka gimnazjalistka usiłowała wcisnąć mu do ręki jałmużnę. Mimo że wojna dopiero się rozpoczęła, żołnierze maszerowali w pełnym umundurowaniu, po ośmiu w rzędzie, pokryci pyłem i spaleni słońcem. Do boków mieli przymocowane menażki, a na piersiach przewie-szone w poprzek pasy z rzędami naboi. Bagnety na karabinach migotały zimnym, zielonym blaskiem. Śpiewali ponurymi głosami. Wraz z ludźmi jechały działa, każde ciągnięte przez osiem koni; ze ślepych wylotów luf wiało posęp-ną grozą. Doktor Fiszelzon czuł, że dostaje mdłości. Bolał go żołądek, miał

              wrażenie, że wywracają mu się wnętrzności. Zimny pot pokrył mu twarz.

              — Umieram — pomyślał. — To już koniec.

              Zdołał jednak dowlec się do domu, gdzie opadł na żelazne łóżko i leżał, oddychając ciężko i z trudem łapiąc powietrze. Musiał chyba zapaść w drzemkę, bo wydawało mu się, że jest w swoim rodzinnym miasteczku, Tyszowcach. Bolało go gardło i matka zabrała się do owijania mu szyi poń-

              czochą wypchaną gorącą solą. Słyszał toczącą się w domu rozmowę, coś na temat świecy i o tym, jak nabawił się bólu gardła. Chciał wyjść na ulicę, ale nie pozwolono by mu na to, bo właśnie przechodziła katolicka procesja.

              Księża w długich szatach trzymali w dłoniach halabardy i śpiewali po łacinie kropiąc wokół święconą wodą. Błyszczały krzyże. Święte obrazy chwiały się na wietrze. Wokół rozchodziła się woń kadzidła i trupów. Nagle niebo zapło-nęło czerwonym blaskiem i cały świat stanął w ogniu. Biły dzwony, ludzie biegali jak obłąkani. Nad głowami unosiły się skrzeczące stada ptaków. Doktor Fiszelzon obudził się ogarnięty przerażeniem. Był zlany potem, gardł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin