Czechow - Pojedynek.DOC

(448 KB) Pobierz
ANTONI CZECHOW

ANTONI CZECHOW

POJEDYNEK

Tłumaczyła Natalia Gałczyńska

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

I

Była godzina ósma rano - pora, gdy oficerowie, urzędnicy i przyjezdni po gorącej, dusznej nocy zazwyczaj kąpali się w morzu, a potem szli do pawilonu na kawę czy herbatę. Iwan Andrieicz Łajewski, młody szczupły blondyn lat dwudziestu ośmiu, w mundurowej czapce i w rannych pantoflach, przyszedł się kąpać i na brzegu zobaczył sporo znajomych, a wśród nich swojego przyjaciela, lekarza wojskowego Samojlenkę.

Ten Samojlenko, człowiek tęgi, otyły, czerwony, niemal bez szyi, z dużą ostrzyżoną głową i wielkim nochalem, z gąszczem czarnych brwi i siwymi bokobrodami, a na dobitkę z chrypiącym żołnierskim basem, sprawiał na każdym nowo przybyłym nieprzyjemne wrażenie prostaka i zrzędy, ale już po paru dniach znajomości jego twarz wydawała się niezwykle dobra, miła i nawet ładna. Mimo niedźwiedziowatej postaci i szorstkiego tonu był to człowiek spokojny, niezmiernie dobry, pogodny i uczynny. Ze wszystkimi w mieście był na „ty”, wszystkim pożyczał pieniądze, wszystkich leczył, swatał, godził; urządzał wycieczki, na których smażył szaszłyki i gotował bardzo smaczną zupę z głowaczy; ciągle komuś pomagał i coś załatwiał, ciągle się z czegoś cieszył. Będąc według powszechnej opinii człowiekiem bez skazy, miał tylko dwie słabostki: po pierwsze, wstydził się własnej dobroci i starał się ją maskować surowym spojrzeniem i udaną szorstkością, po drugie, lubił, żeby felczerzy i żołnierze tytułowali go ekscelencją, jakkolwiek był tylko radcą stanu.

- Odpowiedz mi na jedno pytanie, Aleksandrze Dawidyczu - zaczął Łajewski, kiedy razem z Samojlenką zanurzył się w wodzie aż po ramiona. - Dajmy na to, zakochałeś się w jakiejś kobiecie i żyjesz z nią; przeżyłeś z nią, powiedzmy, dwa lata z górą, a potem, jak to się nieraz zdarza, zobojętniałeś i czujesz, że to obcy człowiek. Co byś zrobił w takim wypadku?

- Wiadomo co! Idź sobie, dobrodziejko, gdzie cię oczy poniosą, i sprawa załatwiona.

- Łatwo powiedzieć! A jeżeli ona nie ma dokąd iść? To kobieta samotna, bez rodziny, bez grosza przy duszy, pracować nie umie...

- No to co? Pięćset jednorazowo albo dwadzieścia pięć miesięcznie - i po krzyku. Prosta sprawa.

- Dajmy na to, że cię stać i na pięćset, i na dwadzieścia pięć miesięcznie, ale kobieta, o której mówię jest inteligentna i dumna. Czyżbyś się ośmielił zaproponować jej pieniądze? W jakiej formie?

Samojlenko chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie wielka fala przewaliła się im nad głową, potem uderzyła o brzeg i rozlała się z łoskotem po drobnych kamykach. Obaj przyjaciele wyszli z wody i zaczęli się ubierać.

- Oczywiście, że niełatwo żyć z kobietą, skoro się nie kocha - powiedział Samojlenko wytrząsając piasek z buta. - Ale należy postępować po ludzku, Wania. Gdyby to mnie dotyczyło, anibym się nie zdradził, że już nie kocham, tylko żyłbym z nią aż do śmierci.

Nagle jednak zawstydził się tego, co powiedział, zaraz wycofał się:

- Zresztą dla mnie baby mogą w ogóle nie istnieć. Do diabła z nimi!

Obaj przyjaciele ubrali się i poszli do pawilonu. Tu Samojlenko czuł się jak u siebie w domu, nawet miał oddzielne naczynia na własny użytek. Każdego rana podawano mu na tacy filiżankę kawy, wodę z lodem w wysmukłej rżniętej szklance i kieliszek koniaku; naprzód wypijał koniak, potem gorącą kawę, potem wodę z lodem, i to musiało mu bardzo smakować, bo po wypiciu jego oczy nabierały oleistego blasku, przygładzał obu rękami swoje bokobrody i mówił patrząc na morze:

- Niezwykle piękny widok!

Po długiej nocy, spędzonej na niewesołych i bezpłodnych i rozmyślaniach, które odpędzały sen i jakby jeszcze zgęszczały duszną ciemność nocy, Łajewski czuł się zmęczony i senny. Kąpiel i czarna kawa niewiele mu pomogły.

- Wróćmy do naszej rozmowy, Aleksandrze Dawidyczu - powiedział. - Nie będę nic przed tobą ukrywał, powiem szczerze jako przyjacielowi: stosunki z Nadieżdą Fiodorowną układają się źle, bardzo źle! Wybacz, że cię wtajemniczam w moje sprawy, ale muszę się wypowiedzieć.

Samojlenko przeczuwając, o czym będzie mowa, opuścił oczy i zabębnił palcami po stole.

- Przeżyliśmy z sobą dwa lata i przestałem ją kochać... - ciągnął Łajewski - a właściwie zrozumiałem, że miłości w ogóle nie było. Te dwa lata to było oszukiwanie samego siebie.

Łajewski, prowadząc rozmowę, miał zwyczaj oglądania swoich różowych dłoni, gryzienia paznokci i miętoszenia mankietów. Teraz też robił to samo.

- Ja przecież wiem, że nie jesteś w stanie mi pomóc - powiedział - ale muszę o tym mówić, bo dla takiego jak ja pechowca i niepotrzebnego człowieka jedyny ratunek to rozmowa. Muszę uogólniać każdy mój czyn, muszę szukać wytłumaczenia i usprawiedliwienia dla mojego nieudanego życia w cudzych teoriach, w postaciach z literatury, w tym, na przykład, że my, szlachta, ulegamy degeneracji i tak dalej... Ubiegłej nocy, na przykład, pocieszałem się w ten sposób, że wciąż myślałem: ach, jaką Tołstoj ma rację, okrutną rację! I przez to było mi lżej. No bo rzeczywiście, bracie, to wielki pisarz! Co tu mówić.

Samojlenko, który zupełnie nie znał Tołstoja i każdego dnia zamierzał go przeczytać, powiedział zmieszany:

- Tak, wszyscy pisarze czerpią z wyobraźni, a on wprost z natury.

- Boże - westchnął Łajewski - do jakiego stopnia jesteśmy wypaczeni przez cywilizację. Pokochałem kobietę zamężną, ona mnie również... Z początku były pocałunki i ciche wieczory, i przysięgi, i Spencer, i ideały, i wspólne zainteresowania... Cóż za kłamstwo! Właściwie uciekliśmy od męża, ale okłamywaliśmy się, że uciekamy przed pustką naszego inteligenckiego życia. Przyszłość wyobrażaliśmy sobie tak: na Kaukazie z samego początku, zanim zapoznamy się z miejscowością i ludźmi, włożę mundur i będą pracował w urzędzie, a z czasem kupimy sobie kawałek ziemi gdzieś za miastem, zaczniemy pracować w pocie czoła, założymy winnicę, będziemy uprawiać pole i tak dalej. Gdybyś to ty był na moim miejscu albo ten twój zoolog von Koren, przeżylibyście chyba z Nadieżdą Fiodorowną co najmniej trzydzieści lat, a potomstwu pozostawilibyście w spadku piękną winnicę i tysiąc dziesięcin kukurydzy, ja natomiast od pierwszego dnia czułem się jak bankrut. W mieście nieznośny upał, nuda, pustka, wyjdziesz na pole - tu zdaje się, że pod każdym krzakiem i kamieniem czyhają jadowite falangi, skorpiony, żmije, a za polem już tylko góry i pustynie. Obcy ludzie, obca przyroda, nędzna kultura - to nie tak łatwo, bracie, jak spacerować w futrze po Newskim z Nadieżdą Fiodorowną pod rączkę i marzyć o ciepłych krajach. Tu potrzebna walka na śmierć i życie, a czyż ja jestem bojownik? Nędzny neurastenik, paniczyk... Od pierwszego dnia zrozumiałem, że moje marzenia o pracowitym życiu, o winnicy psu na budę się nie zdadzą. Co do miłości, to mogę cię zapewnić, że pożycie z kobietą, która czytała Spencera i poszła za tobą na kraj świata, jest równie nieciekawe, jak z pierwszą lepszą Akuliną czy Anfisą. Ten sam zapach żelazka, pudru i lekarstw, te same papiloty z rana, to samo oszukiwanie samego siebie...

- W gospodarstwie nie da rady bez żelazka - powiedział Samojlenko czerwieniejąc ze wstydu, że Łajewski mówi tak otwarcie o znanej doktorowi osobie. - jesteś dziś nie w humorze, Wania, widzę to... Nadieżda Fiodorowna to kobieta szlachetna, wykształcona, ty jesteś człowiekiem o niepospolitym umyśle... Że żyjecie bez ślubu - ciągnął Samojlenko oglądając się na sąsiednie stoliki - to przecież nie wasza wina, a ponadto... trzeba wyzbyć się przesądów i stanąć na poziomie współczesnych idei. Ja sam jestem za ślubem cywilnym, tak... Ale uważam, że skoroście się połączyli, to należy żyć razem aż do śmierci.

- Bez miłości?

- Zaraz ci wszystko wytłumaczę - powiedział Samojlenko. - Z osiem lat temu mieszkał tu u nas jeden pośrednik, już staruszek, człowiek o niepospolitym umyśle. Więc on nieraz mówił: w życiu małżeńskim najważniejsza rzecz to cierpliwość. Słyszysz, Wania? Nie miłość, lecz cierpliwość. Miłość nie może trwać długo. Dwa lata żyłeś w miłości, a teraz widocznie twoje małżeńskie życie weszło w ten okres, kiedy dla zachowania, że tak powiem, równowagi powinieneś wykazać jak największą cierpliwość.

- Ty wierzysz w dobrą radę staruszka pośrednika, a dla mnie to jakaś brednia. Twój staruszek mógł zachowywać się obłudnie, mógł ćwiczyć swoją cierpliwość, a nie kochaną osobę traktować jak przedmiot niezbędny do ćwiczeń, ale ja jeszcze tak nisko nie upadłem; jeżeli będę miał ochotę na ćwiczenie cierpliwości, to kupię sobie albo ciężary gimnastyczne, albo narowistego konia, ale człowieka zostawię w spokoju.

Samojlenko zażądał białego wina z lodem. Kiedy obaj przyjaciele wypili po szklance, Łajewski nagle zapytał:

- Powiedz mi, co to znaczy rozmiękczenie mózgu?

- Jak by ci to wytłumaczyć... to taka choroba, przy której mózg staje się miększy... jakby się rozrzedzał.

- Czy to uleczalne?

- Owszem, o ile choroba nie jest zaniedbana. Zimne natryski, plaster... No i coś do wewnątrz.

- Aha... Więc rozumiesz moją sytuację? Nie mogę żyć z tą kobietą, to ponad moje siły. Kiedy jestem z tobą, to i filozofuję, i uśmiecham się, ale w domu zupełnie się rozklejam. Przerażenie mnie ogarnia, bo gdyby, dajmy na to, zapowiedziano mi, że muszę z nią jeszcze przeżyć choćby tylko miesiąc, to ja chyba kulę w łeb bym sobie wpakował. A równocześnie nie mogę z nią zerwać. Jest samotna, nie umie pracować, żadne z nas nie ma pieniędzy... dokąd pójdzie? Do kogo się zwróci? Nic tu nie wymyślisz... doradź więc: co robić?

- Taak... - mruknął Samojlenko nie znajdując odpowiedzi. - Ona cię kocha?

- Owszem, kocha o tyle, o ile jej w tym wieku i przy tym temperamencie potrzebny jest mężczyzna. Byłoby jej równie trudno skończyć ze mną, jak z pudrem czy papilotami. Jestem dla niej jednym z niezbędnych składników jej buduaru.

Samojlenko zawstydził się.

- Tyś nie w humorze, Wania - powiedział. - Pewnie jesteś niewyspany.

- Tak, źle spałem... W ogóle czuję się kiepsko, bracie. W głowie pustka, serce zamiera, jakaś dziwna słabość... Trzeba uciekać!

- Dokąd?

- Tam, na północ. Między sosny i grzyby, do ludzi, do idei... Oddałbym pół życia, żeby móc teraz w moskiewskiej czy w tulskiej guberni wykąpać się w rzeczce, rozumiesz, zziębnąć trochę, a potem łazić parę godzin choćby z byle jakim studenciną i gadać, gadać... Jak tam pachnie sianem! Pamiętasz? A wieczorami, kiedy chodzisz po ogrodzie, z domu dolatują dźwięki fortepianu, słychać, jak jedzie pociąg...

Łajewski roześmiał się z radością, w oczach zakręciły mu się łzy, więc żeby je ukryć, sięgnął do sąsiedniego stolika po zapałki.

- A ja już od osiemnastu lat nie byłem w Rosji - powiedział Samojlenko. - Zapomniałem, jak tam jest. Moim zdaniem nie ma kraju tak wspaniałego jak Kaukaz.

- Przypomniał mi się obraz Wereszczagina: na dnie potwornie głębokiej studni męczą się skazani na śmierć. Otóż właśnie taką studnię przypomina mi twój wspaniały Kaukaz. Gdyby kazano mi wybierać jedno z dwojga: być kominiarzem w Petersburgu czy księciem tutaj, wybrałbym kominiarza.

Łajewski zamyślił się. Patrząc na jego pochylone ciało, na oczy utkwione w jeden punkt, na bladą spoconą twarz i zapadłe skronie, na ogryzione paznokcie i na pantofel, który zsunął się z pięty i odsłonił nieudolnie zacerowaną skarpetkę, Samojlenko poczuł litość i może dlatego, że Łajewski przypomniał mu bezradne dziecko, zapytał:

- Czy twoja matka żyje?

- Tak, ale stosunki są zerwane. Nie mogła mi darować tego romansu.

Samojlenko lubił swojego przyjaciela. Uważał go za poczciwego chłopa, studenta, bratałatę, z którym można i popić, i pośmiać się, i pogadać od serca. To, co w nim rozumiał, właściwie mu się bardzo nie podobało. Łajewski pił dużo i nie w porę, grał w karty, gardził swoją pracą, żył ponad stan, często używał nieprzyzwoitych wyrazów, wychodził na ulicę w rannych pantoflach, kłócił się z Nadieżdą Fiodorowną przy obcych - i to się Samojlence nie podobało. A że Łajewski był kiedyś na fakultecie filologicznym, że prenumerował teraz dwa grube periodyki, mówił często tak mądrze, że tylko nieliczni go rozumieli, i żył z kobietą inteligentną - tego wszystkiego Samojlenko nie rozumiał, ale to mu się podobało, stawiał więc Łajewskiego wyżej od siebie i szanował go.

- Jeszcze jeden szczegół - powiedział Łajewski potrząsając głową. - Ale niech to zostanie między nami. Na razie ukrywam to przed Nadieżdą Fiodorowną, więc nie wygadaj się... Przedwczoraj otrzymałem wiadomość, że jej mąż umarł na rozmiękczenie mózgu.

- Wieczne odpoczywanie... - westchnął Samojlenko. - Ale dlaczego to przed nią ukrywasz?

- Gdybym pokazał jej list, to by oznaczało: teraz do cerkwi i ślub! A przecież najpierw trzeba wyjaśnić nasze stosunki. Kiedy ona sama się przekona, że nie możemy dalej żyć ze sobą, wtenczas pokażę jej list. Wtenczas to niczym nie będzie groziło.

- Wiesz, Wania powiedział nagle Samojlenko z żałosnym, błagalnym wyrazem twarzy, jak gdyby chciał poprosić o coś wyjątkowo smacznego i bał się, żeby mu nie odmówiono. - Ożeń się, kochanie!

- Po co?

- Spełnij swój obowiązek wobec tej szlachetnej kobiety. Jej mąż umarł, a więc sama opatrzność wskazuje ci, co masz uczynić.

- Ależ zrozum, dziwaku jeden, że to niemożliwe. Ożenić się bez miłości jest rzeczą tak samo podłą i niegodną człowieka, jak odprawiać mszę bez wiary w Boga.

- Ale ty musisz!

- Dlaczego muszę? - zapytał Łajewski z irytacją.

- Boś ją zabrał mężowi i jesteś za nią odpowiedzialny.

- Mówię ci przecież wyraźnie: ja jej nie kocham!

- No to nie kochaj, ale szanuj, czcij...

- Szanuj, czcij... - przedrzeźniał go Łajewski. - jakby to była przeorysza... Kiepski z ciebie psycholog i fizjolog, jeżeli sądzisz, że żyjąc z kobietą można jechać na samym szacunku i czci. Kobiecie jest przede wszystkim potrzebne łóżko.

- Wania, Wania... - zawstydził się Samojlenko.

- Jesteś stare dziecko i teoretyk, a ja młody starzec i praktyk, więc nigdy się nie zrozumiemy. Lepiej dajmy temu spokój. Mustafo! - zawołał Łajewski do kelnera. Ile się od nas należy?

- Nie, nie... przeraził się doktor chwytając Łajewskiego za rękę. - To ja płacę. Ja zamawiałem. Zapisz na mnie! - zawołał do Mustafy.

Obaj przyjaciele wstali i w milczeniu poszli nadbrzeżem. U wejścia na bulwar zatrzymali się i uścisnęli sobie ręce na pożegnanie.

- Wy wszyscy jesteście strasznie rozpieszczeni - westchnął Samojlenko. - Los ci zesłał kobietę młodą, ładną, wykształconą, a ty jej nie chcesz, ja natomiast, gdyby mi Bóg dał choć pokraczną staruszkę, aby tylko dobrą, i czułą, już byłbym szczęśliwy. Mieszkałbym z nią w swojej winnicy i...

Samojlenko natychmiast zawstydził się własnej szczerości i dodał:

- I niech mi tam stara wiedźma samowar nastawia.

Pożegnawszy Łajewskiego ruszył przed siebie bulwarem. Gdy tak kroczył, wypinając pierś przyozdobioną Włodzimierzem z kokardą, masywny, dostojny, z surowym wyrazem twarzy, w śnieżnobiałym kitlu i znakomicie wypucowanych butach, niewątpliwie w tym momencie bardzo się sam sobie podobał, a nawet zdawało mu się, że cały świat patrzy na niego z upodobaniem. Nie odwracając głowy rozglądał się na wszystkie strony i uważał, że bulwar prezentuje się całkiem dobrze, że młode cyprysy, eukaliptusy i brzydkie cherlawe palmy są bardzo piękne i z czasem dadzą dużo cienia, że Czerkiesi to naród prawy i gościnny. „Dziwne, że Łajewski nie lubi Kaukazu - myślał - bardzo dziwne”. W drodze spotkał pięciu żołnierzy z karabinami, wszyscy zasalutowali. Z prawej strony bulwaru przeszła chodnikiem żona znajomego urzędnika z synem gimnazistą.

- Dzień dobry, Mario Konstantinowno zawołał do niej Samojlenko, mile uśmiechając się.

- Pani wraca z kąpieli? Cha - cha - cha... Ukłony dla Nikodima Aleksandrycza!

I poszedł dalej zachowując ten sam miły uśmiech, ale zauważywszy idącego naprzeciw felczera wojskowego, zmarszczył brwi, zatrzymał go i zapytał:

- Czy jest ktoś w szpitalu?

- Nie ma nikogo, ekscelencjo.

- Co?

- Nie ma nikogo, ekscelencjo.

- Dobrze, idź...

Kołysząc się majestatycznie podszedł do budki z lemoniadą, gdzie siedziała stara piersiasta Żydówka, podająca się za Gruzinkę, i powiedział do niej tak głośno, jakby wydawał komendę przed pułkiem:

- Poproszę panią uprzejmie o wodę sodową!

II

U Łajewskiego brak miłości do Nadieżdy Fiodorowny wyrażał się przeważnie w tym, że wszystko, cokolwiek mówiła i czyniła, sprawiało na nim wrażenie fałszu lub czegoś zbliżonego do fałszu, a wszystko, co zostało napisane przeciwko kobiecie i miłości, wydawało mu

się jak najbardziej dopasowane do sytuacji ich trojga; jego, Nadieżdy Fiodorowny i jej męża. Kiedy wszedł do domu, ona - już ubrana i uczesana - siedziała przy oknie i z zatroskaną miną piła kawę przeglądając gruby zeszyt jakiegoś czasopisma, a jemu zaraz przyszło do głowy, że picie kawy nie jest wydarzeniem aż tak niezwykłym, by robić zatroskaną minę, i że modna fryzura jest niepotrzebną stratą czasu, bo tu i tak podobać się nie ma komu, i nie ma po co. W czytaniu czasopisma również dostrzegł jakiś fałsz. Pomyślał, że ona po to stroi się i czesze, żeby uchodzić za ładną, a czyta - by uchodzić za mądrą.

- Sądzisz, że mogę pójść dzisiaj do kąpieli? - zapytała Nadieżda Fiodorowna.

- Cóż! Pójdziesz czy nie pójdziesz, od tego chyba trzęsienia ziemi nie będzie.

- Nie, ja dlatego pytam, że może doktor będzie miał pretensję.

- Zapytaj więc doktora. Nie jestem doktorem.

Tym razem Łajewskiemu najbardziej nie podobała się w Nadieżdzie Fiodorownie jej biała odsłonięta szyja i loczki na karku; przypomniał sobie, że Annę Kareninę, gdy przestała kochać męża, najbardziej raziły jego uszy, i zaraz pomyślał: „Jakie to prawdziwe! Jakież prawdziwe!” - Czując słabość i pustkę w głowie, wszedł do gabinetu, położył się na kanapie i przykrył twarz chustką, żeby muchy nie dokuczały. Gnuśne, powolne myśli wciąż o tym samym snuły mu się po głowie niby długi szereg wozów w słotny jesienny wieczór, aż poczuł się senny i do reszty zgnębiony. Wydawało mu się, że zawinił wobec Nadieżdy Fiodorowny i jej męża, że ponosi odpowiedzialność za jego śmierć. Wydawało mu się, że zawinił wobec własnego życia, które popsuł, wobec świata wzniosłych idei, trudów i wiedzy, bo ten cudowny świat nie mógł, jego zdaniem, istnieć tu, na wybrzeżu, gdzie szwendają się głodni Turcy i leniwi Abchazczycy, lecz tylko tam, na północy, gdzie jest opera, teatry, gazety i wszelkie rodzaje pracy umysłowej. Prawnym, rozumnym, szlachetnym i czystym człowiekiem można być tylko tam, ale nie tutaj. Oskarżał się o brak ideałów i przewodniej idei w życiu, chociaż niezbyt dobrze pojmował teraz, co to znaczy. Kiedy przed dwoma laty zakochał się w Nadieżdzie Fiodorownie, zdawało mu się, że wystarczy się z nią połączyć i wyjechać na Kaukaz, a zostanie wybawiony od pospolitości i pustki życia; teraz tak samo był przekonany, że wystarczy tylko porzucić Nadieżdę Fiodorownę i wyjechać do Petersburga, a otrzyma wszystko, co mu jest potrzebne.

- Uciekać! - wymamrotał, siadając i gryząc paznokcie. - Uciekać!

Widział już w wyobraźni, jak wsiada na statek, potem je śniadanie, pije zimne piwo, gawędzi z paniami na pokładzie, później w Sewastopolu przesiada się do pociągu i jedzie. Witaj, wolności! Stacje migają jedna po drugiej, powietrze staje się coraz chłodniejsze i bardziej rzeźwe, oto brzozy i świerki, oto Kursk, Moskwa... W bufetach dworcowych kapuśniak, baranina z kaszą, jesiotry, piwo, słowem nie ma już azjatczyzny, jest Rosja, prawdziwa Rosja. Pasażerowie w pociągu mówią o handlu, o nowych śpiewakach, o franko - rosyjskich sympatiach, wszędzie czuje się prawdziwe, kulturalne, inteligentne, wartkie życie... Prędzej, prędzej! Oto nareszcie Newski, Wielka Morska, a oto zaułek Kowieński, gdzie on kiedyś mieszkał ze studentami, oto najmilsze szare niebo, mżący deszczyk, zmoczeni dorożkarze...

- Iwanie Andrieiczu! - zawołał czyjś głos z sąsiedniego pokoju. - Pan w domu?

- Jestem tutaj! - odezwał się Łajewski. - O co chodzi?

- Papiery!

Łajewski wstał z kanapy leniwie, z zawrotem głowy, z poziewaniem i szurając pantoflami poszedł do sąsiedniego pokoju. Tu przy otwartym oknie, wychodzącym na ulicę, stał jeden z jego młodych kolegów biurowych i rozkładał na parapecie papiery urzędowe.

- Zaraz, mój drogi - powiedział Łajewski miękko i poszedł szukać kałamarza; stanąwszy przy oknie podpisał papiery nie czytając ich i powiedział: - Gorąco!

- Taak. Przyjdzie pan dzisiaj?

- Chyba nie... Jakoś niedobrze się czuje. Niech pan powie Szeszkowskiemu, że wpadnę do niego po obiedzie.

Urzędnik wyszedł. Łajewski znowu położył się na kanapie i zaczął rozmyślać:

„Więc należałoby rozpatrzyć wszystkie okoliczności i zdecydować się. Zanim wyjadę, muszę pospłacać długi. Jestem winien blisko dwa tysiące rubli. Pieniędzy nie mam... To oczywiście nie jest takie ważne; część jakoś oddam, a resztę odeślę z Petersburga. Najważniejsza sprawa to Nadieżda Fiodorowna... Przede wszystkim trzeba wyjaśnić nasze stosunki... Tak”.

W chwilę potem zaczął się zastanawiać: czy nie pójść do Samojlenki i nie zasięgnąć u niego rady?

„Mogę pójść - myślał - ale jaki z tego pożytek? Znowu powiem coś od rzeczy - o buduarze, o kobietach, o tym, co jest albo nie jest uczciwe. Jakie tu, do diabła, mogą być rozmowy o uczciwości czy nieuczciwości, kiedy trzeba czym prędzej ratować swoje życie, kiedy duszę się, ginę w tej przeklętej niewoli. Przecież czas zrozumieć, że kontynuowanie takiego życia jak moje to podłość i okrucieństwo, wobec których wszystko jest nieważne”. - Uciekać! - mruczał siadając. - Uciekać!

Pusty brzeg morza, nieznośny upał i monotonia zamglonych, fioletowych gór, zawsze jednakowych i milczących, zawsze samotnych, przyprawiały Łajewskiego o melancholię i, jak mu się zdawało, usypiały go, okradały. Możliwe, że on jest bardzo mądry, utalentowany, niezwykle prawy; możliwe, że gdyby go nie otaczały ze wszystkich stron góry i morze, zostałby wybitnym działaczem ziemskim, mężem stanu, mówcą, publicystą, bohaterem. Kto wie! Jeżeli tak, to nie ma sensu rozważać, czy to uczciwe, czy nieuczciwe, gdy człowiek uzdolniony i potrzebny, na przykład muzyk albo malarz, uciekając z więzienia, rozwala mur i oszukuje swoich dozorców. W takiej sytuacji wszystko jest uczciwe.

O godzinie drugiej Łajewski i Nadieżda Fiodorowna siedli do obiadu. Kiedy kucharka podała zupę pomidorową, Łajewski powiedział:

- Co dzień to samo. Czy nie można ugotować kapuśniaku?

- Kapusty nie ma.

- To dziwne. I u Samojlenki gotują kapuśniak, i u Marii Konstantinowny kapuśniak, tylko ja jeden muszę z niewiadomych powodów jeść tę słodkawą lurę. Przecież tak nie można, kochanie.

Dawniej, jak to nieraz bywa w małżeństwie, u Łajewskiego i Nadieżdy żaden obiad nie mijał bez kłótni i grymasów, ale od chwili gdy Łajewski stwierdził, że już nie kocha, zaczął dokładać starań, by ustępować Nadieżdzie we wszystkim, odzywał się do niej łagodnie i grzecznie, uśmiechał się, nazywał ją kochaniem.

- Ta zupa ma smak lukrecji - powiedział z uśmiechem: usiłował zachowywać się uprzejmie, ale w końcu nie wytrzymał i oświadczył: - U nas nikt nie zajmuje się gospodarstwem... Jeżeli jesteś aż tak chora czy pochłonięta lekturą, to proszę cię bardzo, ja sam mogę zająć się sprawami kuchni.

Dawniej byłaby powiedziała: „Zajmij się” albo: „Widzę, że chcesz zrobić ze mnie kucharkę”, ale teraz rzuciła mu tylko zalęknione spojrzenie i zarumieniła się.

- Jak się czujesz dzisiaj? - zapytał tkliwie.

- Dzisiaj nieźle. Jestem trochę osłabiona.

- Musisz się oszczędzać, kochanie. Bardzo się o ciebie boję.

Nadieżda była na coś chora. Samojlenko twierdził, że to malaria, i zalecał chininę; inny lekarz, Ustimowicz, wysoki szczupły odludek, który w dzień siedział w domu, a wieczorem pokasłując powolutku spacerował po bulwarze, zakładając do tyłu ręce i trzymając laskę wzdłuż pleców, uważał, że to choroba kobieca, i doradzał rozgrzewające kompresy. Dawniej, kiedy Łajewski był zakochany, choroba Nadieżdy Fiodorowny budziła w nim współczucie i obawę, teraz nawet chorobę uważał za jakiś fałsz. Żółta, senna twarz, apatyczny wzrok i poziewanie, które męczyło Nadieżdę po atakach malarycznych, i to, że podczas ataku leżała pod kocem bardziej podobna do chłopca niż do kobiety, i to, że w jej pokoju panował zaduch i niemiła woń - to wszystko, jego zdaniem, burzyło iluzję i było protestem przeciw miłości i małżeństwu.

Na drugie danie Łajewski dostał szpinak z jajkami na twardo, a Nadieżda, jako chora, kisiel z mlekiem. Gdy ona z zatroskaną miną najpierw dotknęła kisielu łyżką, a potem zaczęła powoli jeść popijając mlekiem i Łajewski usłyszał głośne łykanie, ogarnęła go tak ciężka nienawiść, że aż w głowie mu zaświerzbiało. Wiedział, że takie uczucie nawet w stosunku do psa byłoby zniewagą, lecz pretensję o to uczucie miał nie do siebie, tylko do Nadieżdy, bo to ona je wywołała; teraz nawet rozumiał, że kochanek może zabić swoją kochankę. Sam oczywiście by nie zabił, ale gdyby w tej chwili miał wystąpić w roli sędziego przysięgłego, uniewinniłby zabójcę.

- Merci, kochanie - powiedział po skończonym obiedzie i pocałował Nadieżdę w czoło. Wróciwszy do swojego gabinetu, kilka minut chodził z kąta w kąt, spoglądając z ukosa na swoje buty z cholewami, potem usiadł na kanapie i mruknął:

- Uciekać, uciekać! Wyjaśnić wszystko i uciekać!

Położył się na kanapie i znów przyszło mu na myśl, że może mąż Nadieżdy umarł z jego winy.

- Winić człowieka o to, że zakochał się czy przestał kochać, jest bez sensu - przekonywał sam siebie leżąc i zadzierając nogi do góry, żeby wciągnąć buty. - Miłość i nienawiść nie zależą od nas. A jeżeli chodzi o męża, to możliwe, że ja pośrednio też przyczyniłem się do jego śmierci, ale czy jestem winien, że zakochałem się w jego żonie, a ona we mnie?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin