Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Joseph Conard
Laguna
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Adolfowi P. Kriegerowi na pamiątkę dawnych dni.
4
Karain – wspomnienie
(Karain; A memory)
I
Znaliśmy go w owych czasach pełnych swobody, kiedy wystarczało nam to, że byliśmy panami swego życia i majątku. Obecnie chyba nikt z nas majątku nie posiada, niektórzy zaś podobno utracili lekkomyślnie i życie; ale jestem pewien, że ci nieliczni, którzy pozostają jeszcze przy życiu, zachowali wzrok dość bystry, aby przy czytaniu dzienników o wątpliwej reputacji nie przeoczyć wzmianek o przeróżnych powstaniach krajowców na Wschodnim Archipelagu. Blask słońca bije spośród wierszy tych krótkich notatek – blask słońca i lśnienie morza. Obcobrzmiąca nazwa budzi wspomnienie; drukowane słowa czuć z lekka dymem naszej atmosfery, lecz bije od nich zarazem subtelny i przenikliwy zapach przybrzeżnej bryzy, ciągnącej pod gwiaździstym niebem dawno minionych nocy; ognisko–sygnał błyszczy jak klejnot na wyniosłym czole ciemnej skały; wielkie drzewa – niby wysunięte naprzód placów-ki olbrzymich lasów – stoją czujnie i cicho nad sennymi rozlewiskami szerokich wód; biały przypływ grzmi o pusty brzeg, pieni się płytka woda między skałami, a zielone wysepki leżą o cichej, południowej godzinie, rozsypane po morskiej gładzi jak garść szmaragdów rzucona na stalową tarczę.
Majaczą się i twarze – ciemne, srogie, uśmiechnięte; szczere, śmiałe twarze ludzi bosych, zbrojnych i cichych. Zapełniali wąski a długi pokład naszego szkunera barbarzyńskim, stroj-nym tłumem, który mienił się pstrymi barwami kraciastych sarongów, czerwonych zawojów, białych kaftanów, haftów – rozsiewał błyski pochew, złotych pierścieni, amuletów, nara-mienników, lanc i rękojeści sadzonych drogimi kamieniami. Ludzie ci zachowywali się swo-bodnie a powściągliwie, z oczu patrzyła im stanowczość; i – zda się – słyszymy jeszcze łagodne głosy, które mówią o bitwach, podróżach, ucieczkach; przechwalają się statecznie, żartują ze spokojem; niekiedy sławią z umiarem i bez hałasu własną odwagę lub naszą hoj-ność albo z lojalnym zapałem wynoszą pod niebiosa cnoty swojego władcy. Pamiętamy twarze, oczy, głosy, widzimy znów połysk jedwabiu i metalu, patrzymy na szemrzące rozkołysa-nie tej ciżby – wspaniałej, świątecznej, wojowniczej; czujemy, zda się, dotknięcie przyja-znych, brunatnych rąk, które – po krótkim uścisku – kładą się z powrotem na cyzelowanej rękojeści.
Byli to ludzie Karaina – wierni mu i oddani. Łowili swoje ruchy na jego ustach; czytali swoje myśli w jego oczach; gdy mruknął do nich niedbale o życiu i śmierci, przyjmowali jego 5
słowa w pokorze jak wyroki przeznaczenia. Wszyscy byli ludźmi wolnymi, a zwracali się do niego, mówiąc: „twój niewolnik”. Z nadejściem władcy uciszały się głosy, jak gdyby go strzegło milczenie; korne poszepty szły za nim. Zwali go swoim wodzem. Był panem trzech osad położonych w wąskiej dolinie, władcą nieznacznego skrawka ziemi – zdobytego skrawka ziemi – który na kształt księżycowego sierpa leżał zapomniany między pasmem wzgórz a morzem.
Z pokładu naszego szkunera, zakotwiczonego w środku zatoki, Karain wyciągał ramię ku poszarpanym zarysom wzgórz, obejmując teatralnym ruchem całą swą dziedzinę. Ten szeroki ruch zdawał się odsuwać wstecz granice jego władztwa, powiększając je naraz do olbrzymich i nieokreślonych. rozmiarów; zdawało się nam przez chwilę, że tylko niebo stanowi jego granice. I rzeczywiście: patrząc na to miejsce zamknięte skałami ze strony morza i odgrodzone od lądu stromymi zboczami gór, trudno było uwierzyć w istnienie jakiegokolwiek sąsiedztwa.
Był to zakątek cichy, stanowiący całość sam w sobie, nieznany i pełen życia, które tętniło potajemnie, sprawiając niepokojące wrażenie samotni; które w niewytłumaczony sposób zdawało się pozbawione wszystkiego, co mogłoby pobudzić myśl, wzruszyć serce, przypo-mnieć złowróżbne następstwo dni. Ten zakątek wydawał się nam krajem bez wspomnień, żalów i nadziei; krajem, gdzie nic nie mogło przetrwać nadejścia nocy i gdzie każdy wschód słońca – niby oddzielny, olśniewający akt stworzenia – był oderwany i od. wczoraj, i od jutra.
Karain zatoczył ręką łuk w kierunku swego państwa: „Wszystko to moje!” Stuknął w po-kład długą laską; złota jej gałka zabłysła jak spadająca gwiazda; stojący tuż za nim stary Malaj w bogato haftowanym, czarnym kaftanie, jeden jedyny z całej świty nie powiódł oczami za władczym gestem. Nie podniósł nawet powiek. Stał nieruchomo za swym panem z głową spuszczoną, trzymając na prawym ramieniu długą klingę w srebrnej pochwie. Pełnił służbę, obojętny na wszystko. Zdawało się, że coś mu ciąży – ale nie brzemię wieku; że ugina się raczej pod ciężarem tajemnicy życia. Karain, ociężały i pełen wspaniałości, stał w pozie wyniosłej i oddychał spokojnie. Była to nasza pierwsza wizyta; rozglądaliśmy się z ciekawością.
Zatoka wyglądała jak bezdenna jama, pełna jaskrawego światła. Okrągły płat wodny odbijał świetliste niebo, a zamykające go brzegi tworzyły matowy pierścień z ziemi, zawieszony w przejrzystej pustce błękitu. Łańcuch wzgórz, fioletowych i nagich, odrzynał się ciężko od nieba; szczyty zdawały się rozpływać w barwnym drganiu, jakby wstępujące w górę opary; u stóp stromych zboczy, podkreślonych zielenią wąskich rozpadlin, leżały pola ryżowe, kępy bananowców, żółte piaski. Strumień wił się jak upuszczona nitka. Grupy drzew owocowych wskazywały miejsca wiosek; smukłe palmy łączyły głowy nad niskimi chatami; dachy z su-chych liści palmowych jaśniały z dala, za ciemną kolumnadą pni, niby dachy ze złota; barwne postacie przesuwały się, szybko znikając; dym z ognisk tkwił prostopadle nad gąszczami kwitnących krzewów; połyskiwały bambusowe, płoty, biegnąc łamaną linią między polami.
Nagły okrzyk na wybrzeżu dźwięczał żałośnie w oddali i urywał się niby zduszony ulewą światła; lekki podmuch znaczył się błyskawicą ciemności na gładkiej wodzie, owiewał nasze twarze i przepadał. Nic się nie poruszało. Olśniewający blask spływał w świetlistą kotlinę, pełną barw i ciszy.
Tak wyglądała scena, po której stąpał Karain, przybrany wspaniale dla odegrania swej roli, pełen niezrównanego dostojeństwa, wywyższony przez szczególną, wrodzoną mu siłę, która wzbudziła w ludziach bezsensowne oczekiwanie, że stanie się coś bohaterskiego i buchnie czynem lub pieśnią na wibrujące tło cudownego słońca. Uderzający był – i zagadkowy; nie umieliśmy bowiem sobie wyobrazić, jaką te wymyślne pozory straszliwą kryć mogą otchłań.
Nie nosił maski – za wiele było w nim życia, a maska jest rzeczą bezduszną – lecz występo-wał zasadniczo jak aktor, jak ludzka istota utajona za wyzywającym przebraniem. Najdrob-niejsze, jego czyny były obmyślone i zaskakujące, przemowy poważne, a zdania – pełne zło-wróżbnych aluzyj i zawiłe jak arabeski. Traktowano go z uroczystą czcią, którą bezceremo-nialny zachód obdarza monarchów tylko na scenie, a przyjmował te głębokie hołdy z nieza-6
chwianym dostojeństwem, jakie widuje się jedynie w świetle kinkietów – w skondensowanej i fałszywej atmosferze jaskrawego tragizmu. Zapominało się niemal, kim on jest rzeczywi-
ście: naczelnikiem drobnego plemienia w zatraconym kącie Mindanao, gdzie mogliśmy ze względnym bezpieczeństwem łamać prawo, zabraniające dostarczania krajowcom broni palnej i amunicji. Co by nastąpiło, gdyby któraś z obumarłych hiszpańskich kanonierek, tknięta prądem galwanicznym, wstała nagle do czynnego życia, ta kwestia przestawała nas obchodzić z chwilą, gdy znaleźliśmy się wewnątrz zatoki – tak dalece państwo Karaina zdawało się le-
żeć poza obrębem wścibskiego świata; a przy tym mieliśmy w owych czasach dość żywą wyobraźnię i zapatrywaliśmy się z pewnego rodzaju wesołą obojętnością na perspektywę, że powieszą nas gdzieś chyłkiem, nie narażając się na dyplomatyczne interwencje. Co się zaś tyczy Karaina, mogło go spotkać tylko to, co spotyka nas wszystkich – przegrana i śmierć; odznaczał się jednak pewną szczególną właściwością: otaczała go zawsze złuda niezawodnego powodzenia. Wydawał się zbyt wspaniały, zbyt potrzebny – stanowił zanadto niezbędny warunek istnienia swego kraju i ludu, aby mogło go coś unicestwić – chyba tylko trzęsienia ziemi. Był wcieleniem swej rasy, swego kraju, żywiołu namiętnego życia i tropikalnej przy-rody. Posiadał jej bujną siłę, jej czar i – podobnie jak ona – krył w sobie zaród niebezpieczeń-
stwa.
Po wielu kolejnych odwiedzinach poznaliśmy dokładnie scenę, na której występował: fio-letowe zakole wzgórz, smukłe drzewa pochylone nad chatami, żółte piaski, płynną zieleń wąwozów. Wszystko to miało surowy i olśniewający koloryt malowanej dekoracji, jej celo-wość prawie przesadną i podejrzaną nieruchomość; a scena ta stanowiła tak idealne tło dla zdumiewającej gry aktorskiej Karaina, że reszta świata zdawała się wyłączona na zawsze ze wspaniałego przedstawienia. Nic nie mogło istnieć poza tym. Odnosiło się wrażenie, że ziemia odsuwa się, wirując, coraz dalej, rzuciwszy w przestrzeń tę kruszynę swojej powierzchni.
Karain wydawał się odcięty od wszystkiego – prócz słońca – a nawet i słońce było jakby tylko dla niego stworzone. Gdy raz zapytałem, co się znajduje po drugiej stronie wzgórz, odrzekł
ze znaczącym uśmiechem: „Przyjaciele i wrogowie – liczni wrogowie; inaczej dlaczegóż bym kupował wasze strzelby i wasz proch?” Taki był zawsze – odmierzał słowa zgodnie ze swą wolą, stosując się wiernie do pewników i tajemnic swego otoczenia. „Przyjaciele i wrogowie”
– nic poza tym. Pojęcie nieuchwytne i szerokie. Ziemia toczyła się zaiste coraz dalej, usunąwszy się spod jego kraju, i oto pozostał z garścią swojego ludu, otoczony bezgłośnym zamętem
– jak gdyby jego państewko było oazą w świecie swarliwych cieni. I rzeczywiście, żaden dźwięk z zewnątrz nie przedostawał się na łańcuch wzgórz. „Przyjaciele i wrogowie!” Mógł
był dodać: „i wspomnienia” – przynajmniej o ile chodziło o niego samego – lecz nie uczynił
tego wówczas. Dowiedzieliśmy się o tym później, ale już po ukończeniu codziennego przedstawienia – za kulisami, że się tak wyrażę, i po zgaszeniu świateł. A tymczasem roztaczał na scenie swój barbarzyński majestat.
Przed jakimi dziesięciu laty Karain poprowadził na zdobycie zatoki swój lud, garść zebra-nych przygodnie wędrownych Bugisów, a teraz pod jego dostojną pieczą poddani zapomnieli o przeszłości i zbyli się wszelkiej troski o przyszłość. Obdarzał ich mądrością, radą, nagrodą, karą, życiem lub śmiercią, zachowując zawsze niezachwianą pogodę w mowie i wyglądzie.
Znał się na nawadnianiu pól i sztuce wojennej, na broni i budowaniu statków. Umiał zataić uczucia; miał więcej wytrwałości niż którykolwiek z jego poddanych, potrafił pływać dłużej i lepiej sterować łodzią, a strzelał celniej i prowadził układy bardziej zawile od wszystkich ludzi z jego rasy, jakich zdarzyło mi się spotkać. Był to morski awanturnik, wygnaniec, władca
– i mój serdeczny przyjaciel. Życzę mu szybkiej śmierci wśród walki, śmierci w blasku słonecznym, albowiem zakosztował władzy i wyrzutów sumienia, a żaden człowiek nie może więcej wymagać od życia. Dzień po dniu zjawiał się przed nami, niezachwianie wierny scenicznej perspektywie, a o zachodzie nagle pochłaniała go noc jak spuszczona kurtyna. Pory-sowane wzgórza zamieniały się w czarne cienie, sterczące wysoko na czystym niebie; nad 7
nimi błyszczący bezład gwiazd podobny był do obłąkanego zamętu, uciszonego jednym gestem; wszelkie dźwięki milkły, ludzie usypiali, kształty się rozpływały i pozostawała tylko istota wszechświata – przedziwna otchłań mroku i świetlistych migotów.
II
Dopiero nocą mówił z nami otwarcie, zapominając o wymaganiach scenicznej etykiety. Za dnia rozprawialiśmy uroczyście o interesach. Na początku naszej znajomości dzieliła go ode mnie jego wspaniałość, moje nikczemne podejrzenia i sceniczny krajobraz, który wdzierał się do realnego życia i przesłaniał je nieruchomą fantazją barw i kształtów. Liczna świta tłoczyła się wkoło Karaina; nad jego głową szerokie ostrza włóczni tworzyły najeżoną aureolę z żelaza; odgradzał się od ludzi połysk broni, lśnienie jedwabi, podniecony i korny gwar zapalczy-wych głosów. Przed zachodem słońca żegnał nas ceremonialnie i odjeżdżał pod czarnym pa-rasolem, otoczony orszakiem dwudziestu łodzi. Wszystkie wiosła błyskały jednocześnie, za-nurzając się potężnym pluskiem, który rozbrzmiewał głośnym echem we wspaniałym amfite-atrze wzgórz. Szeroki strumień olśniewającej piany ścielił się za flotyllą. Łodzie wydawały się bardzo czarne wśród białego syku wody; głowy w zawojach chyliły się w tył i naprzód; mnóstwo ramion w czerwonych i żółtych rękawach wznosiło się i opadało jednym ruchem; włócznicy stojący w tyle łodzi mieli barwne sarongi i ramiona błyszczące jak u brązowych posągów; strofy pieśni, skandowanych półgłosem przez wioślarzy, kończyły się w miarowych odstępach żałosnym krzykiem Orszak malał w oddali, urywała się pieśń; wysypywali się na brzeg wśród długich cieni padających od zachodnich wzgórz. Promienie słońca ociągały się jeszcze, lgnąc do purpurowych szczytów; widzieliśmy wyraźnie Karaina, wiodącego orszak ku częstokołowi. Szedł z gołą głową, wielki i ociężały, wyprzedzając o dobry kawał luźno rozsypaną świtę, i kołysał rytmicznie hebanową laską, sięgającą mu wyżej głowy. Mrok gęstniał szybko; pochodnie błyskały od czasu do czasu za krzakami; kilka razy rozlegały się przeciągłe nawoływania w wieczornej ciszy i wreszcie noc zaciągała gładką zasłonę na wybrzeże, światła i głosy.
Potem, gdy zabieraliśmy się już do spoczynku, wartownik szkunera okrzykiwał daleki plusk wioseł w gwiaździstym mroku zatoki. Jakiś głos odpowiadał mu ostrożnie, a nasz se-rang, wtykając głowę przez otwarty luk, oznajmiał bez zdziwienia: „To radża przyjść. On już tu być”. Karain ukazywał się bez szmeru na progu małej kajuty. Wydawał się wówczas uoso-bieniem prostoty – odziany w biel, z zawojem na głowie; za całą broń miał tylko krys o zwy-czajnej rogowej rękojeści, przy czym zasłaniał go uprzejmie fałdą saronga, nim próg przestą-
pił. Za jego plecami widniała zawsze zniszczona i ponura twarz starego Malaja noszącego miecz – twarz pokryta tak gęstymi zmarszczkami, że zdawała się patrzeć skroś oczek cienkiej, ciemnej siatki. Karain nie ruszał się nigdzie bez tego zausznika, który stał tuż za nim albo przysiadał na piętach. Radża nie lubił czuć za sobą otwartej przestrzeni. A nawet więcej, niż nie lubił: zdawało się po prostu, że się lęka, że niepokoi go to, co się dzieje tam, gdzie wzrok jego nie sięga. Nie mogliśmy tego zrozumieć wobec jawnej i zapamiętałej wierności, jaka go otaczała Znajdował się przecież sam wśród oddanych mu ludzi; nie czyhały na niego ani są-
siedzkie zasadzki, ani braterskie ambicje, a jednak niejeden z naszych gości zapewniał, że władca nie znosi samotności. Mówili nam: „Nawet kiedy je albo śpi, jest przy nim zawsze na straży człowiek, który posiada broń i siłę”. I rzeczywiście zawsze mu ktoś towarzyszył, ale nasi informatorzy nie mieli wyobrażenia ani o broni, ani o sile tego strażnika, które były zaiste ciemne i straszliwe, Przekonaliśmy się o tym, ale dopiero później, słuchając pewnego opowiadania.
8
Zauważyliśmy tymczasem, że nawet podczas najważniejszych rozmów Karain wzdrygał
się często i przerywając swoje wywody sięgał w tył nagłym ruchem, aby się przekonać, czy stary Malaj jest za nim. A stary Malaj, tajemniczy i znużony, był zawsze na stanowisku.
Dzielił pożywienie władcy; jego spoczynek, jego myśli; znał jego plany, strzegł jego tajemnic i – niewzruszony wobec wzburzenia swego pana, nie drgnąwszy nawet, szeptał mu kojąco nad głową jakieś nieuchwytne słowa.
Dopiero gdy Karain znalazł się na szkunerze, otoczony białymi twarzami, wśród nie znanych sobie dźwięków i przedmiotów, zdawał się zapominać o dziwnym niepokoju, który wił
się jak czarna nić przez wspaniałość i pompę jego publicznego życia. Nocą zachowywaliśmy się wobec władcy w sposób swobodny i niewymuszony, nie posuwając się jednak aż do kle-pania go po plecach, istnieją bowiem poufałości, których należy się wystrzegać w stosunku do Malaja. Oświadczył nam, że podczas tych wizyt jest nie tylko człowiekiem prywatnym, który przybywa w odwiedziny do ludzi równych sobie urodzeniem. Zdaje się, że miał nas aż do końca za tajnych wysłanników rządu, popierających za pomocą nielegalnego handlu jakiś plan wysoce dyplomatyczny. Nasze zaprzeczenia i protesty były bezskuteczne. Uśmiechał się tylko uprzejmie a dyskretnie i zapytywał o królową. Każda wizyta rozpoczynała się od tego pytania; żądny był wszelkich szczegółów o niej: czarował go urok władczym, której berło rzucało cień sięgający z zachodu przez ziemie i morza – aż hen daleko poza piędź ziemi zdobytą przez Karaina. Wymyślał coraz to nowe pytania; nigdy nie był syty wiadomości tyczą-
cych się monarchini, a mówił o niej z podziwem i rycerską czcią, z pewnym rodzajem tkliwo-
ści i grozy! Dowiedzieliśmy się później, że był synem kobiety, która przed wielu laty rządziła małym państwem bugiskim, i wpadliśmy na domysł, że widać pamięć o matce – a wspominał
ją zawsze z zachwytem – stapiała się niejako w jego umyśle z wyobrażeniem, które usiłował
sobie wytworzyć o dalekiej królowej, zwanej przez niego Wielką, Niezwyciężoną, Pobożną i Szczęśliwą. Musieliśmy w końcu wymyślać różne szczegóły, aby nasycić jego zachłanną ciekawość; należy nam wybaczyć to uchybienie lojalności, gdyż usiłowaliśmy dostroić informa-cje do wzniosłego i wspaniałego ideału, jaki sobie Karain wytworzył. Rozmawialiśmy bez końca. Noc przesuwała się nad nami, nad cichym szkunerem, nad śpiącym lądem. i nad bez-sennym morzem, które grzmiało wśród skał na zewnątrz zatoki. Wioślarze Karaina – dwaj zaufani ludzie – spali w łodzi u stóp okrętowej drabiny. Stary zausznik, zwolniony ze swego obowiązku, drzemał na piętach, oparłszy się plecami o odrzwia; a Karain siedział rozparty w drewnianym fotelu pod z lekka rozkołysaną lampą, z cygarem w ciemnych palcach, przed szklanką pełną lemoniady. Bawił go syk ulatniającego się gazu, ale pociągnąwszy jeden lub dwa łyki, czekał, aż się napój wyszumi, po czym dwornym ruchem ręki prosił o świeżą butel-kę. Dziesiątkował nasz skromny zapas, lecz gościliśmy go chętnie, bo rozgadawszy się opowiada! bardzo interesująco. Musiał być ongi wielkim bugiskim dandysem, gdyż nawet w owym czasie (a kiedyśmy go znali, nie był już młody) nieskazitelna czystość cechowała zawsze wspaniały jego strój, a włosy barwił na kolor jasnobrązowy. Spokojne dostojeństwo jego obejścia zamieniało źle oświetloną kajutę na salę posłuchań. Mówił o sprawach polityki na archipelagu z bystrością pełną ironii i melancholii. Napodróżował się wiele, niemało przeszedł, spiskował, walczył. Znał tuziemcze dwory, osady europejskie, lasy, morze i – jak się sam wyrażał – rozmawiał swego czasu z wielu sławnymi ludźmi. Lubił ze mną gawędzić, ponieważ znałem niejednego z owych potentatów; zdawał się sądzić, że ja zdolny jestem go zrozumieć, i ze wspaniałą pewnością siebie wnioskował, że umiem przynajmniej ocenić, o ile on sam stoi wyżej od innych znakomitości. Ale chętniej jeszcze rozmawiał o swoim kraju rodzinnym – małym państewku bugiskim, leżącym na wyspie Celebes. Ponieważ byłem tam niedawno, rozpytywał mnie usilnie o nowiny. Gdy podczas rozmowy wypływały imiona roż-
nych ludzi, mówił o tym lub owym: „Pływałem z nim w zawody, gdy byliśmy chłopcami”.
Albo: „Polowaliśmy razem – władał pętlą i włócznią równie dobrze jak ja”. Niekiedy toczył
niespokojnie wielkimi, zamyślonymi oczami, marszczył brwi albo uśmiechał się, albo zamy-9
ślał i, patrząc przed siebie w milczeniu, kiwał z lekka głową ku jakiejś nieodżałowanej wizji z lat minionych.
Matka jego rządziła ongi niewielkim, na wpół niezależnym państewkiem na wybrzeżu zatoki Boni. Opowiadał o niej z dumą. Była to kobieta pełna zdecydowania w sprawach pań-
stwa, tudzież własnego serca. Po śmierci pierwszego męża, nie zastraszona hałaśliwą opozy-cją swych wodzów, poślubiła bogatego kupca z plemienia Korinchi, człowieka o niskim po-chodzeniu. Karain był jej synem z tego drugiego małżeństwa, lecz niefortunna ta okoliczność nie miała snadź nic wspólnego z jego wygnaniem. Przyczyn tego wygnania wcale nam nie wyjawił, choć raz wymknęło mu się z westchnieniem: „Ha! kraj mój nie poczuje już nigdy ciężaru moich kroków”. Ale opowiadał chętnie dzieje swych wędrówek i opisał nam szczegółowo zdobycie zatoki. Napomknąwszy o plemieniu mieszkającym za pasmem wzgórz, rzekł raz cicho i łagodnie, z niedbałym ruchem ręki: „Przyszli kiedyś przez góry, aby walczyć z nami; ale ci, którzy uciekli, nie powrócili już nigdy”. Zamyślił się na chwilę, uśmiechając się do siebie. „Bardzo niewielu uciekło” – dodał z pogodną dumą. Kochał wspomnienia swych powodzeń; żywił radosny zapał do czynu; gdy opowiadał, wygląd jego był wojowni-czy, rycerski i wzniosły. Nic dziwnego, że lud go wielbił. Widzieliśmy raz, jak szedł w blasku dnia między chatami osady. Gromadki kobiet stojących we drzwiach oglądały się za nim z cichym szczebiotem błyszczącymi oczami; zbrojni ludzie ustępowali mu z drogi „ prostując się w postawach pełnych czci; inni podchodzili z boku, zginając karki, aby przemówić doń pokornie; stara kobieta, stojąca w ciemnej framudze drzwi, wyciągnęła chude ramię i zawo-
łała: „Błogosławiona twoja głowa!” Jakiś człowiek o ognistych oczach wychylił przez niskie ogrodzenie bananowego gaju mokrą od potu twarz i pierś przeoraną dwiema bliznami.
Krzyknął zdyszanym głosem w ślad za nim: „Boże, daj zwycięstwo naszemu władcy!” Karain szedł prędko, stawiając długie, pewne kroki, i odpowiadał na sypiące się zewsząd powitania szybkimi, przenikliwymi spojrzeniami. Dzieci biegły naprzód wśród chat i wyglądały lękliwie zza węgłów, młodzi chłopcy trzymali się na jednej linii z władcą, przemykając się między krzewami, a oczy ich błyszczały wśród ciemnych liści. Stary zausznik, dzierżąc srebrną pochwę na ramieniu, sunął prędko tuż za Karainem z głową spuszczoną i oczami wbitymi w ziemię. Przechodzili szybko, skupieni, wśród ogólnego poruszenia, niby dwaj ludzie dążący spiesznie przez pustkowie.
W sali narad wojennych otaczali Karaina poważni zbrojni dowódcy, starzy zaś wojownicy w bawełnianych szatach przysiadali na piętach w dwóch długich rzędach, z rękami zwisają-
cymi bezczynnie z kolan. Pod strzechą wspartą na gładkich kolumnach – z których każda kosztowała życie smukłą, młodą palmę – woń kwitnących żywopłotów przepływała ciepłą falą. Słońce zniżało się. Na otwarty dziedziniec wchodzili suplikanci, wznosząc już z oddali złączone ręce ponad schylone głowy i gnąc się nisko w jasnym potoku światła. Młode dziewczęta z kwiatami na kolanach siedziały pod wielkim drzewem, w cieniu szeroko rozpostartych konarów. Niebieski dym ciągnął od ognisk i powlekał przejrzystą mgłą spadziste dachy chat o połyskliwych ścianach plecionych z trzciny; wokół nich biegły słupy z grubo ciosanych pni, podpierające pochyły okap. Karain sprawował sądy w cieniu drzew; tronując na wysokim siedzisku, wydawał rozkazy, udzielał rad lub napomnień. Gwar pochlebnych głosów wzmagał
się od czasu do czasu, a bezczynni włócznicy – którzy stali wsparci niedbale ó słupy, przypa-trując się dziewczętom – odwracali z wolna głowy. Żaden mąż nie żył pod osłoną takiej czci, zaufania i grozy. A jednak pochylał się chwilami i nasłuchiwał – niby dalekiego echa jakiejś zwady; czekał – zda się – że usłyszy czyjś cichy głos lub szelest lekkich kroków; czasem na wpół porywał się z krzesła, jak gdyby ktoś poufale dotknął jego ramiona. Rzucał w tył trwoż-
ne spojrzenie; stary zausznik szeptał mu do ucha nieuchwytne słowa, a wodzowie odwracali oczy – bo oto stary czarownik, człowiek rozkazujący widmom i zsyłający złe duchy na nie-przyjaciół, przemawiał do władcy. W krąg ciszy zalegającej na krótko dziedziniec szumiały z lekka drzewa; cichy śmiech dziewcząt bawiących się kwiatami tryskał kaskadą radosnych 10
dźwięków. Na szczytach wysokich drzew długie pęki barwionego końskiego włosia mieniły się w podmuchach wiatru przejrzystą purpurą, a strumień o kryształowej, bystrej wodzie, pły-nący za jaskrawym kwieciem żywopłotów, toczył się niewidzialny i głośny pod zwisającą trawą brzegu, szemrząc coś namiętnie i łagodnie.
Po zachodzie słońca widać było z dala – poprzez pola i zatokę – pęki pochodni gorejących pod wysokim dachem szopy przeznaczonej na narady. Dymiące czerwone płomienie chwiały się na wysokich żerdziach; ognisty blask przebiegał po twarzach, lgnął do gładkich pni palm, krzesał jasne iskry z metalowych półmisków, stojących na cienkich matach. Ten nieznany awanturnik ucztował jak król. Małe grupki ludzi obsiadały ciasnym kołem drewniane misy, brunatne ręce krążyły nad śnieżnymi kopczykami ryżu. Karain, siedząc trochę na uboczu na prostej ławie, wspierał spuszczoną głowę na dłoni, a obok niego jakiś młodzieniec improwi-zował rapsod sławiący jego mądrość i odwagę. Pieśniarz kiwał się rytmicznie, tocząc rozgorzałym wzrokiem; stare kobiety dreptały w koło z półmiskami, a biesiadnicy siedzący na pię-
tach podnosili głowy i wsłuchiwali się z powagą, nie zaprzestając jedzenia. Pieśń triumfu rozbrzmiewała w nocnym powietrzu; strofy płynęły ponure i ogniste jak myśli pustelnika. Uci-szył je gestem: „Dosyć!” W oddali chichotał puszczyk, rozkoszujący się głębokim mrokiem w gąszczu listowia; nad głowami biegały po dachu z palmowych liści jaszczurki, nawołując się łagodnie; suche liście w strzesze szeleściły; gwar zmieszanych głosów potęgował się nagle.
Karain, powiódłszy w krąg trwożnym spojrzeniem, jak człowiek zbudzony nagłym poczu-ciem niebezpieczeństwa, rzucał się w tył i pod wzrokiem starego czarownika uspokajał się stopniowo, podejmując z szeroko rozwartymi oczami wątłą nić swoich ...
dana2