ISABEL ALLENDE
Dom Duchów
(tłum. Zbigniew Marcin Kowalewski)
Tytuł oryginału: La casa de los espiritus
1982
Wydanie polskie 2003
Mojej matce, babce i innym niezwykłym kobietom ivystępującym w tej opowieści
I. A.
W końcu jak długo żyje człowiek? Żyje tysiąc lat czy tylko rok? Żyje tydzień czy kilka wieków? Na jak długo umiera człowiek? Co to znaczy na zawsze?
Pablo Neruda
PIĘKNA ROSA
Barrabas przyjechał do nas drogą morską, zapisała delikatną kaligrafią mała Clara. Już wówczas miała zwyczaj zapisywać rzeczy ważne, później zaś, gdy zaniemówiła, zapisywała również błahostki, nie podejrzewając, że w pięćdziesiąt lat później posłużę się jej zeszytami, by przywrócić pamięć o tamtej epoce i przetrwać czasy trwogi, które nadeszły. Barrabasa przywieziono w Wielki Czwartek. Siedział we wstrętnej klatce pokryty własnymi ekskrementami i moczem i spoglądał zagubionym wzrokiem nędznego i bezbronnego więźnia, lecz po królewskim sposobie trzymania łba i rozmiarach kości można było się domyślić, że wyrośnie na owego legendarnego giganta, jakim stał się później.
Rankiem tego dnia panowała senna, przypominająca jesień atmosfera, toteż nic nie zwiastowało wydarzeń, które opisała dziewczynka, aby nie poszły w niepamięć; miały one miejsce podczas sumy w kościele św. Sebastiana, w której wzięła udział wraz z całą rodziną. Figury świętych przykryto na znak żałoby fioletowymi płachtami, które jak co rok o tej porze dewotki powyciągały z szafy w zakrystii i odkurzyły, i pod żałobnymi prześcieradłami królestwo niebieskie wyglądało jak stos mebli przed przeprowadzką - tego żałosnego efektu nie mogły zrównoważyć ani świece i kadzidło, ani jęki organów. Zamiast pełnokształtnych świętych z identycznymi twarzami cierpiętników, w wyszukanych perukach z włosów zmarłych, rubinach, perłach, szmaragdach z malowanego szkła i strojach florenckiej szlachty, widać było sterczące groźnie ciemne, zamazane sylwetki. Jedynym, któremu żałoba wychodziła na korzyść, był patron kościoła, św. Sebastian, ponieważ podczas Wielkiego Tygodnia oszczędzano wiernym widoku jego nieprzyzwoicie wygiętego ciała, przeszytego pół tuzinem strzał, ociekającego krwią i łzami niczym cierpiący homoseksualista, którego rany, cudownie świeże dzięki pędzlowi ojca Restrepo, budziły w Clarze wstręt.
Był to długi tydzień skruchy i postu: nie grano w karty, nie słuchano muzyki, która mogłaby zachęcać do rozpusty lub sprzyjać zaniedbaniu, i na tyle, na ile było to możliwe, okazywano smutek i przestrzegano czystości, choć właśnie w tych dniach diabeł szczególnie natrętnie wodził słabe ciało katolickie na pokuszenie. Post polegał na spożywaniu delikatnych ciastek z ciasta francuskiego, smakowitych duszonych warzyw, puszystych placków kukurydzianych i wielkich serów przywiezionych ze wsi, którymi rodziny upamiętniały Mękę Pańską, wystrzegając się kosztowania nawet najmniejszego kawałka mięsa lub ryby pod groźbą ekskomuniki, przed którą ostrzegał ojciec Restrepo. Nikt nie odważyłby się okazać mu nieposłuszeństwa. Ksiądz był wyposażony w długi oskarżycielski palec, którym publicznie wskazywał grzeszników, i w język wyćwiczony w targaniu uczuciami wiernych.
- Ty złodzieju, który okradłeś Kościół! - krzyczał z ambony wskazując na młodzieńca usiłującego zasłonić twarz kołnierzem. - Ty bezwstydnico, która prostytuujesz się w dokach! - oskarżał zniedołężniałą, dręczoną artretyzmem i oddaną Matce Boskiej z Karmelu dońę Ester Truebę, która zaskoczona przecierała oczy, gdyż nawet nie znała znaczenia tego słowa ani nie wiedziała, gdzie znajdują się doki.
- Kajajcie się, grzesznicy, nieczysta padlino, niegodna ofiary Naszego Pana! Pośćcie! Okazujcie skruchę!
Kapłan musiał powściągać gorliwość, z jaką wypełniał swoje powołanie, aby nie okazać otwartego nieposłuszeństwa zwierzchnikom kościelnym, którzy uginając się przed wiatrami modernizmu byli przeciwni noszeniu włosiennicy pokutniczej i biczowaniu się. On sam był zwolennikiem garbowania skóry jako środka walki ze słabościami duszy. Słynął z rozpasanego krasomówstwa. Najwierniejsi chodzili za nim z parafii do parafii i pocili się słysząc, jak mówi o cierpieniach grzeszników w piekle, ciałach rozszarpywanych przez wymyślne maszyny do tortur, wiecznych ogniach, hakach, które przebijały członki męskie, obrzydliwych gadach, wchodzących w otwory kobiece, i o wielu innych rodzajach kaźni, którymi ubarwiał każde kazanie, by siać strach boży. Opisywał nawet najintymniejsze anomalie samego szatana, a wszystko to czynił z akcentem galisyjskim; jego misją kapłana na tym padole było potrząsanie sumieniami zobojętniałych Kreolów.
Severo del Valle był ateistą i masonem, lecz miał ambicje polityczne i nie mógł pozwolić sobie na luksus nieobecności na najbardziej uczęszczanych mszach w niedziele i święta kościelne. Jego żona Nivea wolała porozumiewać się z Bogiem bez pośredników, żywiła głęboką nieufność do osób w sutannach i nudziły ją opisy nieba, czyśćca i piekła, lecz towarzyszyła mężowi powodowanemu parlamentarnymi ambicjami, ponieważ miała nadzieję, że jeśli zasiądzie w Kongresie, to ona uzyska dla kobiet prawo głosu, o które walczyła od dziesięciu lat, nie tracąc animuszu mimo wielokrotnego zachodzenia w ciążę. W ten Wielki Czwartek ojciec Restrepo doprowadził słuchaczy swoimi apokaliptycznymi wizjami do granic wytrzymałości i
Nivea dostała mdłości. Zastanawiała się, czy znów nie jest w ciąży. Mimo podmywania się octem i gąbką nasączoną żółcią wydała na świat piętnaścioro dzieci, z których żyło jedenaścioro, i miała powody sądzić, że dochowała się już całego potomstwa, ponieważ najmłodsza córka, Clara, miała dziesięć lat. Wyglądało na to, że jej zdumiewająca płodność wytraca wreszcie impet. Skłonna była upatrywać przyczynę złego samopoczucia we fragmencie kazania ojca Restrepo, w którym wskazał na nią mówiąc o faryzeuszach chcących zalegalizować bękarty i śluby cywilne, spowodować rozkład rodziny, ojczyzny, własności i Kościoła, przyznać kobietom tę samą pozycję społeczną co mężczyznom i rzucić otwarte wyzwanie prawom boskim, które są w tej dziedzinie bardzo precyzyjne. Nivea i Severo zajmowali wraz z dziećmi cały trzeci rząd ławek. Clara siedziała obok matki, która z niecierpliwością ściskała jej rękę, ilekroć ksiądz rozwodził się zbytnio nad grzechami cielesnymi, ponieważ wiedziała, że pod wpływem jego wywodów mała skłonna jest tworzyć w swojej wyobraźni obrazy nawet najbardziej nieprawdopodobnych zboczeń, o czym świadczyły pytania, które zadawała i na które nikt nie umiał odpowiedzieć. Clara była przedwcześnie dojrzała i miała bujną wyobraźnię, którą wszystkie kobiety w rodzinie dziedziczyły po matkach. W kościele podniosła się temperatura i przenikliwy zapach świec, kadzidła i zbitego tłumu potęgował nudności. Nivea pragnęła, by uroczystość skończyła się wreszcie i by mogła wrócić do chłodnego domu, usiąść w korytarzu między paprociami i delektować się popijaną z dzbana orszadą, którą Nana przygotowywała w dni świąteczne. Przyjrzała się dzieciom; najmłodsze były zmęczone, sztywne w niedzielnych strojach, a uwaga starszych zaczynała się rozpraszać. Jej wzrok padł na Rosę, najstarszą z żyjących córek, i jak zwykle doznała uczucia zaskoczenia.
Dziwna uroda Rosy miała w sobie coś niepokojącego, przed czym nawet ona nie mogła uciec; wydawała się ulepiona z innej niż rasa ludzka gliny. Nim Rosa przyszła na świat, Nivea wiedziała, że będzie to dziecko nie z tego świata, bo widywała je w snach, toteż nie zdziwiła się, gdy położna krzyknęła z wrażenia na widok noworodka. Rosa urodziła się biała, gładka, bez zmarszczek, jak fajansowa lalka, z zielonymi włosami i żółtymi oczyma i - jak powiedziała położna żegnając się znakiem krzyża - była najcudowniejszym stworzeniem, jakie pojawiło się na ziemi od czasów grzechu pierworodnego. Od pierwszej kąpieli Nana myła jej włosy wywarem z rumianku, co złagodziło ich barwę, nadając im odcień starego brązu, i kładła nagą na słońcu, aby wzmocnić skórę, która w najbardziej delikatnych okolicach brzucha i pod pachami była niemal przezroczysta, tak że widać było żyły i ukrytą tkankę mięśniową. Okazało się jednak, że te cygańskie wybiegi nie wystarczą, i szybko rozeszła się pogłoska, że oto urodził się anioł. Nivea miała nadzieję, że niewdzięczny okres dorastania przysporzy córce pewnych niedoskonałości, lecz nic takiego nie nastąpiło - przeciwnie, osiemnastoletnia Rosa nie przytyła i nie dostała pryszczy na twarzy, przybyło jej natomiast morskiego wdzięku. Miękki lazurowy połysk skóry, kolor włosów, powolność ruchów, ciche usposobienie przypominały mieszkańca wód. Było w niej coś z ryby i gdyby miała ogon pokryty łuską, byłaby w sposób oczywisty syreną, lecz fakt, że była dwunożna, sytuował ją na niewyraźnej granicy między postacią ludzką a mitologiczną. Mimo wszystko wiodła niemal normalny tryb życia, miała narzeczonego i należało się spodziewać, że pewnego dnia wyjdzie za mąż, a wówczas odpowiedzialność za jej urodę przejdzie w inne ręce. Rosa pochyliła głowę i promień słońca, który przeniknął przez gotyckie witraże kościoła, nadał jej profilowi świetlną obwódkę. Niektórzy z obecnych obejrzeli się i zaczęli szeptać między sobą, co zdarzało się często, gdy mijali Rosę, lecz ta zdawała się niczego nie dostrzegać; była odporna na próżność i tego dnia bardziej nieobecna duchem niż zwykle, gdyż wyobrażała sobie nowe gatunki bestii, które miała zamiar wyszyć na obrusie - pół-ptaki i półssaki pokryte piórami w kolorach tęczy, wyposażone w rogi i kopyta, stworzenia tak grube i o tak krótkich skrzydłach, że rzucały wyzwanie prawom biologii i aerodynamiki. Rzadko myślała o narzeczonym, Estebanie Truebie, nie dlatego że go nie kochała, lecz dlatego że była zapominalska oraz z powodu długiej rozłąki, która trwała już dwa lata. Esteban pracował w kopalniach na północy kraju. Pisywał do niej systematycznie i od czasu do czasu Rosa odpowiadała mu na listy wysyłając przepisane wiersze i rysunki kwiatów malowanych tuszem na pergaminie. Z owej korespondencji, której tajemnicę Nivea gwałciła regularnie, Rosa dowiedziała się, jak bardzo ryzykowny jest zawód górnika, nieustannie narażonego na zasypanie, uganiającego się za nieuchwytnymi złożami kruszcu, zabiegającego o kredyty na konto szczęśliwego zbiegu okoliczności, ufnego, że pojawi się cudowna złota żyła, która szybko pozwoli mu zbić fortunę i powrócić, a wtedy - jak pisał zawsze na końcu listów - będzie mógł zaprowadzić Rosę do ołtarza i stanie się najszczęśliwszym człowiekiem we wszechświecie. Lecz Rosie nie spieszyło się do zamążpójścia i prawie zapomniała o jedynym pocałunku, jaki wymienili na pożegnanie; nie pamiętała też koloru oczu upartego narzeczonego. Pod wpływem romantycznych powieści, które stanowiły jej jedyną lekturę, lubiła wyobrażać go sobie w butach z cholewami, osmalonego pustynnym wiatrem, ryjącego ziemię w poszukiwaniu skarbów piratów lub zakopanych dublonów hiszpańskich i klejnotów inkaskich i nie odnosiły skutku żadne wyjaśnienia Nivei, która starała się ją przekonać, że bogactwo kopalń tkwi w kamieniach, bo Rosie wydawało się rzeczą niemożliwą, żeby Esteban zbierał tony skał w nadziei, iż poddane niegodziwym procesom krematoryjnym wyplują gram złota. Tymczasem czekała na niego nie nudząc się, niewzruszona w obliczu ogromnego zadania, które sobie postawiła: wyhaftowania największego na świecie obrusa.
Zaczęła od psów, kotów i motyli, lecz szybko jej dziełem zawładnęła fantazja i stopniowo pojawiał się raj, w którym żyły nieprawdopodobne bestie, rodzące się pod jej igłą na oczach zatroskanego ojca.
Severo uważał, że już czas, aby córka przebudziła się z letargu i zaczęła chodzić po ziemi, nauczyła się wykonywania niektórych czynności domowych i przysposobiła się do małżeństwa, ale Nivea nie podzielała jego niepokoju. Wolała nie zakłócać spokoju córki przyziemnymi wymaganiami, bo czuła, że Rosa jest istotą niebiańską, której nie jest pisane wytrwać długo w prostackim ruchu tego świata, i dlatego pozostawiała ją w spokoju wśród kłębków nici i nie miała zastrzeżeń do koszmarów ogrodu zoologicznego, który haftowała.
W gorsecie Nivei złamał się fiszbin i jego szpic wbił się jej między żebra. Czuła, że dusi się w sukni z niebieskiego aksamitu, że koronkowy kołnierz jest za wysoki, rękawy za wąskie, talia tak bardzo dopasowana, że gdy rozwiązywała pas, przez pół godziny, dopóki wnętrzności nie wróciły do normalnego położenia, cierpiała na kolkę w brzuchu. Często dyskutowała o tym z przyjaciółkami-sufrażystkami i razem doszły do wniosku, że dopóki kobiety nie obetną spódnic i włosów i nie zrzucą halek, dopóty nie będzie miało znaczenia, czy mogą studiować medycynę i głosować, bo nie będą do tego zdolne, lecz sama nie miała odwagi zrezygnować jako jedna z pierwszych z poddawania się wymogom mody. Zauważyła, że galisyjski głos przestał kuć młotem jej mózg. W kazaniu nastąpiła bowiem jedna z długich pauz, które ksiądz czynił często, świadomy efektu niezręcznej ciszy. W takich chwilach jego płonący wzrok przesuwał się po kolei po twarzach wszystkich parafian. Nivea wypuściła dłoń Clary i odszukała w rękawie chusteczkę, którą starła kroplę potu płynącą po szyi.
Cisza stała się gęsta, czas zdawał się stanąć w miejscu, ale nikt nie odważył się kaszlnąć lub zmienić pozycji w obawie, że zwróci na siebie uwagę ojca Restrepo. Ostatnie słowa jego kazania odbijały się jeszcze echem między kolumnami.
Jak wspominała po latach Nivea, w tej właśnie chwili, pośród trwogi i ciszy, dał się słyszeć bardzo wyraźnie głos małej Clary:
- Pst! Ojcze Restrepo! Gdyby bajka o piekle okazała się zwykłym kłamstwem, to dopiero wszyscy spieprzylibyśmy sprawę...
Palec wskazujący, który był już wzniesiony w górę i miał grozić nowymi kaźniami, zawisł jak parasol nad głową jezuity. Ludzie przestali oddychać, a ci, co drzemali, ocknęli się. Małżonkowie del Valle zareagowali jako pierwsi czując, że ogarnia ich panika, i widząc, że ich dzieci zaczynają wiercić się nerwowo. Severo zrozumiał, że powinien coś uczynić, nim wybuchnie zbiorowy śmiech lub dojdzie do jakiegoś niebiańskiego kataklizmu. Chwycił żonę pod ramię, a Clarę za kołnierz i długimi krokami wypadł z kościoła ciągnąc je za sobą; za nim podążały pozostałe dzieci, które kupą rzuciły się ku drzwiom. Wyszli, nim ksiądz zdążył przywołać grom, który miał ich zamienić w słupy soli, lecz i tak za progiem usłyszeli jego straszny głos urażonego archanioła:
- Opętana przez diabła! Grzesząca pychą i opętana!
Słowa ojca Restrepo utkwiły rodzinie w pamięci jak groźna diagnoza i w ciągu następnych lat często je wspominano. Jedyną osobą, która nigdy nie myślała o nich, była sama Clara - odnotowała je w dzienniku, a potem puściła w niepamięć. Natomiast rodzice nie mogli ich zapomnieć, choć byli zgodni co do tego, że opętanie przez diabła i pycha to zbyt ciężkie grzechy jak na tak małą dziewczynkę. Bali się ludzkich złorzeczeń i fanatyzmu ojca Restrepo. Dotąd nie nadawali nazwy dziwactwom najmłodszej córki ani nie kojarzyli ich z wpływami szatańskimi. Brali je za cechę osobowości dziewczynki na takiej samej zasadzie, na jakiej utykanie uważali za cechę Luisa, a urodę za cechę Rosy. Siła zmysłów Clary nikomu nie przeszkadzała i nie powodowała poważniejszych nieporządków; przejawiała się prawie zawsze w mało ważnych dziedzinach i ujawniała wyłącznie w czterech ścianach domu rodzinnego. Czasami, w porze posiłku, gdy wszyscy siedzieli w wielkiej jadalni - każdy w miejscu ściśle określonym według kryteriów godności i władzy - nagle zaczynała wibrować solniczka i przesuwała się między kielichami i talerzami bez udziału jakichkolwiek znanych źródeł energii czy sztuczek iluzjonistów. Nivea szarpała wówczas Clarę za warkocz i w ten sposób sprawiała, że córka porzucała lunatyczne roztargnienie i przywracała normalne położenie solniczce, która nieruchomiała w jednej chwili. Gdy mieli gości, bracia zorganizowali się tak, że ten, który siedział najbliżej, uderzał dłonią w przedmiot poruszający się na stole, nim goście zdążyli zauważyć, co się dzieje, i poderwać się z wrażenia. Rodzina spożywała posiłek bez komentarzy. Przyzwyczajono się również do przepowiedni najmłodszej siostry. Z pewnym wyprzedzeniem ogłaszała trzęsienia ziemi, co było bardzo wygodne w tym kraju katastrof, bo pozwalało zabezpieczyć na czas serwis stołowy i trzymać w zasięgu ręki kapcie, w których nocą wybiegało się z domu. W wieku sześciu lat Clara przepowiedziała, że koń wyrzuci Luisa z siodła, ale ten nie chciał jej słuchać i w rezultacie miał zwichnięte biodro. Z biegiem czasu jego lewa noga stała się krótsza i musiał nosić specjalny but na grubej podeszwie, który sam sobie fabrykował. Tym razem Niveę ogarnął niepokój, lecz Nana uspokoiła ją mówiąc, że wiele dzieci lata jak muchy, tłumaczy sny i rozmawia z duchami, ale wszystkim to mija, gdy tracą niewinność.
- Niech pani poczeka, aż dziecko dorośnie - wyjaśniła. - Gdy tylko dostanie demonstracji, minie jej skłonność do poruszania mebli i przepowiadania nieszczęść.
Clara była ulubienicą Nany. Nana pomogła jej się urodzić i jako jedyna rozumiała naprawdę cudaczną naturę dziewczynki. Gdy Clara wyszła z brzucha matki, Nana ukołysała ją, umyła i odtąd kochała rozpaczliwie tę kruchą istotę z zaflegmionymi płucami, która w każdej chwili mogła stracić oddech i zsinieć i którą, gdy brakowało jej powietrza, musiała wielekroć ożywiać ciepłem swoich wielkich piersi, ponieważ wiedziała, że jest to jedyne lekarstwo na astmę - o wiele skuteczniejsze od alkoholizowanych syropów doktora Cuevasa.
W ten Wielki Czwartek Severo przechadzał się po salonie zatroskany z powodu skandalu, który córka wywołała podczas sumy. Argumentował, że w XX wieku - wieku oświecenia, nauki i techniki, w którym pojęcie diabła zostało ostatecznie zdyskredytowane - tylko taki fanatyk, jak ojciec Restrepo, może wierzyć w opętanie. Nivea przerwała mu mówiąc, że nie o to chodzi. Niebezpieczeństwo polegało na tym, że jeśli wieść o wyczynach córki rozejdzie się na zewnątrz, a ksiądz zacznie badać sprawę, to wszyscy będą o tym rozprawiać.
- Ludzie zaczną przychodzić i oglądać ją jak jakieś dziwadło - rzekła Nivea.
- A partia liberalna pójdzie w cholerę - dodał Severo, który rozumiał, jaką szkodę może wyrządzić jego karierze politycznej to, że ma w swojej rodzinie osobę zaczarowaną.
Rozmawiali o tym, gdy weszła Nana szurając espadrylami i szeleszcząc nakrochmalonymi halkami i zawiadomiła, że na patio jest kilku mężczyzn, którzy wyładowują nieboszczyka. Tak było naprawdę. Wjechali wozem zaprzężonym w cztery konie, zajęli całe pierwsze patio, rozjechali kamelie i zapaprali końskimi odchodami lśniący bruk, po czym zatrzymali się w obłoku kurzu, wśród stukotu kopyt koni przebierających przednimi nogami i złorzeczeń przesądnych mężczyzn, którzy wymachiwali rękami usiłując odpędzić czary.
Przywieźli zwłoki wuja Marcosa z całym jego ekwipunkiem. W zgiełku wodził rej słodki jak miód człowieczek w czarnym surducie i za dużym kapeluszu; zaczął wygłaszać uroczystą mowę, by wyjaśnić okoliczności zgonu, ale Nivea przerwała mu brutalnie, rzucając się na zakurzoną trumnę, w której spoczywały szczątki jej najukochańszego brata. Nivea krzyczała, że mają otworzyć wieko, bo chce go zobaczyć na własne oczy. Już raz zdarzyło się jej pochować go, toteż wątpiła, czy i tym razem jego śmierć jest ostateczna. Krzyki Nivei ściągnęły całą liczną służbę domową i wszystkie dzieci, które przybiegły słysząc pośród żałobnych lamentów imię wuja.
Clara nie widziała wuja Marcosa od kilku lat, ale pamiętała go bardzo dobrze. Był to jedyny całkowicie wyraźny obraz z jej dzieciństwa i dla przywołania go nie musiała zerkać na wiszący w salonie dagerotyp, na którym widać go było w stroju podróżnika; podpierał się dubeltówką starego typu i trzymał prawą nogę na szyi malajskiego tygrysa; miał postawę równie tryumfalną jak ta, którą zauważyła u Matki Boskiej z głównego ołtarza, depczącej pokonanego diabła wśród gipsowych chmur i bladych aniołów. Wystarczyło, że Clara zamknęła oczy, a już widziała wuja w całej okazałości, zahartowanego w najsurowszych klimatach kuli ziemskiej, chudego, z wąsami flibustiera, między którymi w dziwnym uśmiechu błyszczały zęby jak u rekina.
Wydawało się niemożliwe, żeby spoczywał teraz w czarnej skrzyni stojącej na środku patio.
Każde odwiedziny Marcosa u jego siostry Nivei trwały kilka miesięcy, co wywoływało radość siostrzeńców, a w szczególności Clary, oraz burzę, w której zamazywały się horyzonty domowego ładu. Dom wypełniał się kuframi, zabalsamowanymi zwierzętami, strzałami indiańskimi, torbami marynarskimi. Co krok potrącano jakieś dziwaczne graty, zewsząd wyłaziły niesamowite robaki, które przywieziono tu z odległych lądów i które kończyły żywot bezlitośnie rozgniatane w każdym zakątku domu szczotką Nany. Jak mawiał Severo, wuj Marcos miał maniery ludożercy. Noce spędzał w salonie wykonując niezrozumiałe ruchy, które - jak się później okazało - były ćwiczeniami doskonalącymi kontrolę umysłu nad ciałem i poprawiały trawienie. W kuchni robił doświadczenia z alchemii, wypełniając cały dom obłokami cuchnących dymów, i psuł garnki substancjami trwałymi, których nie można było oderwać od dna. Podczas gdy inni usiłowali spać, on przeciągał walizy po korytarzach, ćwiczył ostre dźwięki na barbarzyńskich instrumentach i uczył mówić po hiszpańsku papugę, której język ojczysty pochodził znad Amazonki. W ciągu dnia spał na hamaku rozwieszonym w korytarzu między dwiema kolumnami, nie mając na sobie nic prócz opaski na biodrach, co wprawiało Severa w zły humor, lecz Nivea usprawiedliwiała Marcosa, który przekonał ją, że w takim samym stroju nauczał Nazarejczyk. Clara, choć była wtedy bardzo mała, pamiętała doskonale, jak wuj Marcos po raz pierwszy przy-jechał do nich po powrocie z jednej ze swoich licznych podróży. Rozgościł się tak, jakby miał zamiar zamieszkać na stałe. Po krótkim czasie znudzony uczestniczeniem w panieńskich wieczorkach, na których pani domu grała na pianinie, grą w karty i ponagleniami ze strony wszystkich krewnych, żeby się ustatkował i podjął pracę aplikanta w kancelarii adwokackiej Severa del Valle, kupił sobie katarynkę i zaczął chodzić z nią po ulicach z zamiarem uwiedzenia kuzynki Antoniety, a przy okazji zabawiał publiczność muzyką na korbkę. Maszyna była tylko brudną skrzynią na kółkach, ale namalował na niej motywy marynarskie i doprawił imitację komina okrętowego. W rezultacie wyglądała na kuchnię opalaną węglem. Na katarynce grywał na przemian marsza wojskowego i walca, a między jednym a drugim obrotem korbki papuga, która nauczyła się hiszpańskiego, choć miała w dalszym ciągu obcy akcent, przyciągała publiczność ostrymi wrzaskami. Z pudełka wyciągała dziobem losy, które on sprzedawał gapiom. Różowe, zielone i niebieskie karteczki były tak pomysłowe, że zawsze trafiały w najskrytsze życzenia klienta. Poza losami handlował piłeczkami z trocin, które służyły dzieciom do zabawy, i proszkami przeciwdziałającymi impotencji, które sprzedawał porozumiewając się półgłosem z przechodniami cierpiącymi na tę dolegliwość.
Katarynka była ostatnią, rozpaczliwą próbą zwrócenia na siebie uwagi kuzynki Antoniety po fiasku innych, bardziej konwencjonalnych sposobów zabiegania o jej względy. Uważał, że żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie może pozostać obojętna na serenadę z katarynki. Wziął się więc do dzieła. O zmierzchu stanął pod jej oknem i w chwili gdy piła z przyjaciółkami herbatę, zagrał marsza wojskowego i walca. Antonieta udawała, że nie wie, iż to koncert na jej cześć, dopóki papuga nie zaczęła wywoływać jej po imieniu, i wtedy wychyliła się przez okno. Jej reakcja nie była zgodna z oczekiwaniami zakochanego w niej mężczyzny. Przyjaciółki rozpuściły wieść po wszystkich salonach w mieście i następnego dnia ludzie zaczęli spacerować śródmiejskimi ulicami w nadziei, że ujrzą szwagra Severa del Valle grającego na katarynce i sprzedającego piłeczki z trocin w towarzystwie zjedzonej przez mole papugi, i będą mieli przyjemność przekonać się na własne oczy, że nawet w najlepszych rodzinach jest czego się wstydzić. W obliczu hańby domowej Marcos musiał zrezygnować z katarynki i wybrać mniej rzucające się w oczy metody oczarowania kuzynki Antoniety, lecz nie przestał jej nękać. Mimo wszystko nie miał w końcu szczęścia, bo dziewczyna wyszła z dnia na dzień za dyplomatę, starszego od niej o dwadzieścia lat, a ten zabrał ją do jakiegoś tropikalnego kraju, którego nazwy nikt nie mógł zapamiętać, ale która kojarzyła się z czarnym kolorem skóry, bananami i palmami; uwolniła się tam od wspomnień o pretendencie, który swoim marszem wojskowym i walcem zrujnował jej życie, gdy miała siedemnaście lat.
Marcos popadł na dwa czy trzy dni w depresję, po czym oświadczył, że nigdy się nie ożeni i wybiera się w podróż dookoła świata. Katarynkę sprzedał jakiemuś ślepcowi, a papugę zostawił w spadku Clarze, ale Nana otruła ją dużą dawką tranu, bo nie mogła znieść jej lubieżnego spojrzenia, pcheł oraz przeraźliwych wrzasków, którymi zachwalała losy, piłeczki z trocin i proszki na impotencję.
Była to najdłuższa podróż Marcosa. Wrócił z niej z ładunkiem ogromnych skrzyń, które do końca zimy zalegały na ostatnim patio, między kurnikiem a składem drewna. Wiosną przeniósł skrzynie do Parku Defilad, gdzie podczas świąt narodowych na rozległej przestrzeni gromadził się lud obserwując, jak wojsko maszeruje krokiem przejętym od Prusaków. Gdy otwarto skrzynie, okazało się, że są w nich drewniane i metalowe części oraz płachty malowanej tkaniny. Marcos montował to wszystko przez dwa tygodnie, zgodnie z instrukcjami zawartymi w podręczniku w języku angielskim, którego treść odszyfrowywał za pomocą swojej niezmożonej wyobraźni i słowniczka. Rezultatem tej pracy był ptak o rozmiarach prehistorycznych, który sprawiał wrażenie jakiegoś niesamowitego orła, był pomalowany z przodu i miał ruchome skrzydła, a na grzbiecie śmigło. Stwór ten wywołał poruszenie. Rodziny należące do oligarchii zapomniały o aferze z katarynką i Marcos stał się bohaterem sezonowych sensacji. Ludzie chodzili oglądać ptaka podczas niedzielnych spacerów, a sprzedawcy rozmaitych drobiazgów i wędrowni foto-grafowie robili wokół dobre interesy. Lecz wkrótce zainteresowanie publiczności zaczęło spadać. Wtedy Marcos ogłosił, że jak tylko się rozchmurzy, ma zamiar wznieść się na ptaku w powietrze i przelecieć nad górami. Wieść rozeszła się w ciągu paru godzin: było to najbardziej komentowane wydarzenie roku. Maszyna, ciężka i niezgrabna, leżała na brzuchu i bardziej przypominała rannego kaczora niż jeden z tych nowoczesnych aeroplanów, które zaczynano produkować w Ameryce Północnej. Nic w jej wyglądzie nie pozwalało mniemać, że może się poruszać, a już tym bardziej wzbić się w powietrze i przelecieć nad zaśnieżonymi górami. Dziennikarze i gapie stawili się tłumnie. Marcos uśmiechał się niezmiennie w odpowiedzi na lawinę pytań i pozował fotografom, nie udzielając żadnych wyjaśnień technicznych czy naukowych na temat tego, jak zamierza zrealizować swoje przedsięwzięcie. Aby obejrzeć widowisko, przyjeżdżano nawet z prowincji. W czterdzieści lat później Nicolas, syn jego siostrzenicy Clary, którego Marcos nie zdążył poznać, odgrzebał pomysł lotu, zawsze korcący mężczyzn jego pokroju. Nicolas miał zamiar uczynić to w celach komercyjnych, wznosząc się w ogromnej parówce wypełnionej gorącym powietrzem, na której wydrukowana była reklama napojów gazowanych. Jednakże w czasach, gdy Marcos zapowiedział swój lot aeroplanem, nikomu nie przychodziło do głowy, że taki pomysł może służyć jakimś celom utylitarnym. On robił to z zamiłowania do przygód. Dzień był pochmurny, ale Marcos rozbudził tak wielkie oczekiwania, że nie chciał odkładać lotu. Stawił się punktualnie i nawet nie rzucił okiem na niebo, które pokrywało się ciężkimi szarymi chmurami. Osłupiały tłum wypełnił wszystkie przyległe ulice, wspinano się na dachy i tłoczno było na balkonach okolicznych domów i w parku.
Żadna impreza polityczna nie zgromadziła tylu ludzi, dopóki w pół wieku później pierwszy kandydat marksistowski nie postanowił zabiegać w sposób całkowicie demokratyczny o fotel prezydencki. Clara zapamiętała ten świąteczny dzień na całe życie. Ludzie poubierali się wiosennie, wyprzedzając nieco oficjalną inaugurację sezonu, mężczyźni byli w białych lnianych garniturach, a damy miały kapelusze z włoskiej słomki, które tego roku robiły furorę. Przedefilowały z nauczycielami grupy uczniów, którzy wręczali bohaterowi kwiaty. Marcos przyjmował je mówiąc żartem, żeby poczekali, aż się rozbije, i zanieśli mu te kwiaty na cmentarz. Zjawił się we własnej osobie biskup z dwoma ministrantami, choć nikt go o to nie prosił, i poświęcił ptaka, a orkiestra żandarmerii zagrała wesoło i bezpretensjonalnie w ludowym guście. Policja, na koniach i z lancami, miała trudności z utrzymaniem tłumu z dala od centrum parku, gdzie Marcos paradował w kombinezonie mechanika, wielkich okularach automobilisty i tropikalnym kasku. W podróż zabierał busolę, lunetę i dziwne mapy nawigacji powietrznej, które sam sporządził, opierając się na teoriach Leonarda da Vinci i wiedzy astralnej Inków. Wbrew wszelkiej logice już przy drugiej próbie ptak uniósł się bez trudu, a nawet z pewną elegancją, pośród zgrzytów szkieletu i rzężenia silnika. Odleciał machając skrzydłami i znikł w chmurach żegnany oklaskami, gwizdami, chusteczkami, flagami, biciem w bębny i wodą święconą. Na ziemi pozostały komentarze oczarowanego tłumu i ludzi bardziej wykształconych, którzy usiłowali wyjaśnić cud w sposób racjonalny. Clara długo wpatrywała się w niebo, gdy straciła wuja z oczu. W dziesięć minut później wydało się jej, że widzi go znowu, ale to tylko przeleciał wróbel. Po trzech dniach minęła euforia wywołana przez pierwszy w tym kraju lot aeroplanem i nikt już nie wspominał o wydarzeniu, z wyjątkiem Clary, która niestrudzenie wpatrywała się w niebo.
Po tygodniu, gdy nadal nie było wieści o latającym wuju, powstało przypuszczenie, że wzniósł się za wysoko i zaginął w przestrzeni międzygwiezdnej, a najwięksi ignoranci spekulowali, że może poleciał na Księżyc. Severo, targany mieszanymi uczuciami smutku i ulgi, orzekł, że szwagier spadł wraz ze swoją maszyną gdzieś w górach, gdzie nikt go nigdy nie odnajdzie. Nivea płakała niepocieszona i zapaliła kilka świec świętemu Antoniemu, patronowi rzeczy zaginionych. Severo sprzeciwił się pomysłowi zamówienia mszy, ponieważ nie wierzył, że można w ten sposób osiągnąć niebo, a już tym bardziej sprowadzić kogoś na ziemię, i utrzymywał, że msze i darowizny, podobnie jak odpusty oraz handel obrazkami świętymi i szkaplerzykami, stanowią nieuczciwy interes. W tej sytuacji Nivea i Nana poleciły wszystkim dzieciom przez dziewięć dni odmawiać po kryjomu różaniec. Tymczasem ochotnicze grupy poszukiwaczy i andynistów szukały go niestrudzenie w górach, na szczytach i w wąwozach, badały po kolei wszystkie dostępne rozpadliny, aż w końcu wróciły w tryumfalnym nastroju i przekazały rodzinie szczątki w czarnej, skromnej trumnie, która była zapieczętowana.
Nieustraszonemu podróżnikowi urządzono wielki pogrzeb. Śmierć uczyniła z niego bohatera i jego nazwisko było przez kilka dni na pierwszych stronach wszystkich gazet. Ten sam tłum, który zgromadził się, by go pożegnać w dniu odlotu, przedefilował teraz przed jego trumną. Cała rodzina płakała, jak należało, z wyjątkiem Clary, która z cierpliwością astronoma wpatrywała się nadal w niebo. W tydzień po pogrzebie w drzwiach domu Nivei i Severa del Valle stanął we własnej osobie wuj Marcos, uśmiechając się wesoło pod wąsem pirata. Jak sam przyznał, przeżył - i pozostał przy zdrowych zmysłach, a nawet zachował dobry humor - dzięki potajemnemu odmawianiu różańca przez kobiety i dzieci. Mimo szlachetnego pochodzenia map powietrznych lot zakończył się fiaskiem, Marcos stracił aeroplan i musiał wracać pieszo, ale wszystkie kości miał całe, a ducha przygody zachował. Utrwaliło to na zawsze uwielbienie rodziny dla świętego Antoniego i nie posłużyło za przestrogę przyszłym pokoleniom, które również usiłowały latać różnymi maszynami. Z prawnego punktu widzenia Marcos był jednak trupem. Severo del Valle musiał wykorzystać całą swoją wiedzę prawniczą, aby przywrócić szwagrowi kondycję człowieka żywego i obywatela.
Gdy w obecności odpowiednich władz otwarto trumnę, okazało się, że leży w niej worek z piaskiem.
Nadszarpnęło to dotychczas nieskazitelną opinię poszukiwaczy i andynistów: odtąd uważano ich niemal za złoczyńców.
Heroiczne zmartwychwstanie Marcosa sprawiło, że puszczono ostatecznie w niepamięć aferę z katarynką. Znów zapraszano go do wszystkich salonów w mieście i przynajmniej przez jakiś czas jego imię brzmiało godnie.
Marcos mieszkał przez parę miesięcy u siostry. Pewnej nocy odjechał nie pożegnawszy się z nikim i pozostawiając kufry, książki, broń, buty i manatki. Severo, a nawet sama Nivea, odetchnęli z ulgą. Jego ostatnia wizyta trwała zbyt długo. Natomiast Clara była tak wstrząśnięta, że przez cały tydzień chodziła jak lunatyczka i ssała palec. Dziewczynka miała wtedy siedem lat; nauczyła się już czytać książki wuja i przywiązała się doń bardziej niż ktokolwiek w rodzinie, a to ze względu na swój dar przewidywania. Marcos twierdził, że rzadka zaleta siostrzenicy może być źródłem dochodów i dobrą okazją, by rozwinąć własne zdolności wróżbiarskie.
Miał teorię, że właściwości te posiadają wszystkie istoty ludzkie, a w szczególności członkowie jego rodziny, i że jeśli ktoś ich nie wykazuje, to tylko z powodu braku treningu. Kupił na bazarze szklaną kulę, która według niego miała właściwości magiczne i pochodziła ze Wschodu, lecz później okazało się, że był to tylko pływak z łodzi rybackiej, położył ją na kawałku czarnego aksamitu i ogłosił, że może w niej widzieć przeznaczenie, leczyć z uroków, czytać przeszłość i poprawiać jakość snów, wszystko za pięć centów. Jego pierwszymi klientkami były służące z sąsiedztwa. Jedną z nich oskarżono o kradzież, ponieważ jej pani zgubiła pierścionek. Szklana kula wskazała, gdzie znajdował się klejnot: spadł pod bieliźniarkę. Następnego dnia pod drzwiami stała kolejka.
Przyszli woźnice, handlarze, mleczarze i woziwody, a następnie zjawili się dyskretnie niektórzy urzędnicy gminni i dystyngowane panie, które prześlizgiwały się pod ścianami nie chcąc, by je rozpoznano. Klientelę przyjmowała Nana, która ustawiała ludzi w kolejce w przedpokoju i pobierała honoraria. Zajęcie to absorbowało ją niemal przez cały dzień - do tego stopnia, że zaniedbała pracę w kuchni i rodzina zaczęła się skarżyć, że na kolacje dostaje tylko starą fasolę amerykańską i konfitury z pigwy. Marcos przysposobił wozownię, gdzie pozakładał zasłony, które kiedyś wisiały w salonie, ale porzucone i stare zamieniły się w zakurzone szmaty. Tam razem z Clarą przyjmował klientów. Dwójka jasnowidzów nosiła tuniki „o barwie ludzi światła”, jak Marcos nazywał kolor żółty. Nana ufarbowała je szafranem w garnku, w którym gotowano potrawę z kurzej piersi, cukru, mleka i mąki ryżowej. Ponadto Marcos nosił na głowie turban, a na szyi egipski amulet.
Zapuścił brodę i włosy i był chudszy niż kiedykolwiek. Marcos i Clara byli bardzo przekonujący, zwłaszcza że dziewczynka nie musiała patrzeć w szklaną kulę, żeby przepowiedzieć to, co każdy chciał usłyszeć.
Przepowiednię szeptała na ucho wujowi Marcosowi, ten zaś przekazywał ją klientowi i improwizował rady, które wydawały mu się stosowne na daną okoliczność. Rozeszła się o nich fama, ponieważ ci, którzy przychodzili do poradni przygnębieni i smutni, wychodzili pełni nadziei, zakochani bez wzajemności uzyskiwali wskazówki, jak usidlić nieczułe serce, a biedni wiedzę o skutecznych fortelach, które pozwalały im wygrywać zakłady na wyścigach psów. Interes tak dobrze prosperował, że przedpokój był zawsze pełen ludzi, a Nana zaczęła dostawać zawrotów głowy od zbyt długiego stania. Tym razem Severo nie musiał interweniować w celu położenia kresu przedsiębiorczości szwagra, ponieważ dwójka jasnowidzów uświadomiła sobie, że przepowiednie mogą zmienić losy klientów, którzy rozumieli je zbyt dosłownie; Marcos i Clara przestraszyli się i doszli do wniosku, że jest to profesja godna oszustów. Przestali bawić się w wyrocznie z wozowni i podzielili się równomiernie zyskami, choć w rzeczywistości jedyną osobą zainteresowaną materialną stroną biznesu była Nana.
Spośród całego rodzeństwa del Valle Clara najwytrwalej i z największym zainteresowaniem słuchała opowieści wuja. Mogła każdą z nich powtórzyć, znała na pamięć różne słowa w dialektach Indian z innych krajów i ich obyczaje, potrafiła opowiedzieć, w jaki sposób przebijają sobie wargi i uszy kawałkami drewna, a także opisać obrzędy inicjacyjne oraz podać nazwy najbardziej jadowitych węży i antidotów przeciwko ich ukąszeniom. Wuj był tak elokwentny, że dziewczynka czuła na własnej skórze palące ukąszenia żmij, widziała gada ślizgającego się po dywanie między nogami palisandrowego stojaka z kwiatami i słyszała krzyki papug ara między kotarami w salonie. Przypominała sobie bez wahania trasę, którą przebył Lope de Aguirre szukając Eldorado, znała nie dające się wymówić nazwy rozmaitych okazów flory i fauny, które poznał lub wymyślił cudowny wuj, wiedziała o lamach, którzy piją słoną herbatę z łojem jaków, i mogła szczegółowo opisać obfite kształty kobiet z Polinezji, ryżowiska w Chinach lub białe równiny w krajach na dalekiej Północy, gdzie wieczne mrozy zabijają zwierzęta i zabłąkanych ludzi, zamieniając ich w ciągu paru minut w sople lodu. Marcos miał kilka dzienników ze swoich podróży, kolekcję map oraz baśnie i powieści przygodowe, które trzymał w kufrach w graciarni, w głębi trzeciego patio. Wszystko to krążyło po domu i zaludniało swoimi treściami marzenia potomków, dopóki w pół wieku później nie zostało spalone przez pomyłkę na haniebnym stosie.
Z ostatniej podróży Marcos wrócił w trumnie. Zmarł na skutek tajemniczej zarazy afrykańskiej, od której pokrył się zmarszczkami i zżółkł jak pergamin. Gdy się rozchorował, podjął podróż powrotną z nadzieją, że opieka siostry i wiedza doktora Cuevasa przywrócą mu zdrowie i młodość, lecz nie wytrzymał sześćdziesięciu dni na statku: zmorzony gorączką i majacząc o kobietach perfumowanych piżmem i o ukrytych skarbach zmarł, gdy mijali Guayaquil. Kapitan statku, Anglik nazwiskiem Longfellow, miał zamiar zawinąć go w sztandar i wyrzucić za burtę, lecz na pokładzie transatlantyku Marcos mimo zdziczałego, obłędnego wyglądu zawarł tyle przyjaźni i rozkochał w sobie tyle kobiet, że pasażerowie nie dopuścili do tego i Longfellow musiał zamknąć zwłoki w składzie z zieleniną należącą do chińskiego kucharza, aby uchronić je przed upałem i moskitami z tropików, dopóki pokładowy stolarz nie zbił skrzyni, w której złożono Marcosa. W Callao kupiono odpowiednią trumnę i w kilka dni później kapitan rozeźlony kłopotami, które pasażer ten sprawił towarzystwu i żeglugowemu i jemu osobiście, wyładował ją bez ceregieli na nabrzeżu, zdziwiony, że nie zjawił się nikt, kto upomniałby się o zwłoki i pokrył nieprzewidziane wydatki. Później dowiedział się, że pod tą szerokością geograficzną do poczty nie można mieć takiego zaufania jak w odległej Anglii i że telegramy wyparowały po drodze. Na szczęście dla Longfellowa stawił się adwokat urzędu celnego, który znał rodzinę del Valle i zaproponował, że zajmie się tą sprawą; załadował trumnę i cały bagaż Marcosa na wynajęty wóz i udał się do stolicy pod jedyny stały adres nieboszczyka, jaki znano: do domu jego siostry.
Dla Clary byłaby to jedna z najboleśniejszych chwil w życiu, gdyby nie to, że wśród manatków wuja znaleziono Barrabasa. Wiedziona instynktem i nie zwracając uwagi na panujące na patio zamieszanie, udała się prosto do miejsca, w którym zrzucono klatkę. W środku siedział Barrabas. Była to kupa kostek pokryta sierścią nieokreślonej barwy i zainfekowana, z jednym okiem zamkniętym, a drugim zaropiałym, nieruchoma jak trup we własnych odchodach. Mimo to dziewczynka rozpoznała go bez trudu.
- Piesek! - pisnęła.
Zajęła się nim. Wyciągnęła go z klatki, przytuliła do piersi i z troskliwością misjonarki nalała mu wody do opuchniętego i wysuszonego pyska. Nic nie jadł, odkąd kapitan Longfellow, który podobnie jak wszyscy Anglicy lepiej traktował zwierzęta niż ludzi, zostawił go wraz z bagażami na nabrzeżu. Dopóki pies znajdował się na pokładzie u boku umierającego pana, kapitan karmił go własną ręką i prowadzał po pokładzie okazując wszelkie względy, których poskąpił Marcosowi, natomiast na lądzie potraktowano go jako część ekwipunku.
Clara stała się matką dla psa - nikt zresztą nie współzawodniczył z nią o ten wątpliwy przywilej - i zdołała przywrócić go do życia. W parę dni później, gdy ucichła burza spowodowana pojawieniem się zwłok wuja Marcosa i pogrzebem, Severo przyjrzał się włochatemu zwierzakowi spoczywającemu w ramionach córki.
- Co to takiego? - zapytał.
- Barrabas - odparła Clara.
- Oddaj go ogrodnikowi, niech się go pozbędzie. Może nas czymś zarazić - nakazał Severo.
Lecz Clara już go uważała za swego.
- On jest mój, tato. Jeśli mi go zabierzesz, to przysięgam, że przestanę oddychać i umrę.
...
dana2