Parker Katherine - Trzydzieści to za mało.rtf

(371 KB) Pobierz
Katherine Parker

Katherine Parker

TRZYDZIEŚCI TO ZA MAŁO

Przełożyła Iwona Adamik

Tytuł oryginału THIRTY IS NOT ENOUGH

1

- ...dwadzieścia sześć... dwadzieścia siedem... dwadzieścia osiem. - Vanessa spojrzała pytająco na swojego chłopaka. - Dwadzieścia osiem?

- Pomyliłaś się. Musi być dwadzieścia dziewięć - powiedział Connor z przekonaniem.

Policzyła kwiaty jeszcze raz.

- Dwadzieścia dziewięć! - zawołała.

Chciała pocałować Connora, ale stół, przy którym siedzieli, był zbyt duży, a on - może dlatego, że nie do­strzegł jej ruchu, a może dlatego, że krępowała go obecność ludzi - nie pochylił się, żeby jej to umożliwić.

Nie minęło pięć minut, od chwili, gdy zjawiła się w pizzerii, a już po raz drugi poczuła się zawiedziona, i to z podobnego powodu. Kiedy przyszła, Connor, który już na nią czekał, wstał od stolika, żeby odsunąć dla niej krzesło, ale jej nie pocałował, nie objął ani nie przytulił na powitanie.

Nigdy dotąd się tak nie zachowywał, nic więc dziwnego, że Vanessa zastanawiała się nad przyczyną jego oschłości. Ale tylko przez chwilę, ponieważ do stolika podeszła Roxanne. Chodziła do ostatniej kla­sy w ich szkole, a w weekendy pracowała tu jako kel­nerka.

- Ty to masz szczęście - zwróciła się do Vanessy. - Jaki chłopak w dzisiejszych czasach przynosi swojej dziewczynie kwiaty? - Zerknęła na tulipany, po czym dodała: - I to co tydzień.

- Pewnie niewielu jest takich - zgodziła się z nią Vanessa i uśmiechnęła się do Connora.

- De jest kwiatów w tym bukiecie? - zaciekawiła się Roxanne.

- Dwadzieścia dziewięć.

- Chodzicie ze sobą już dwadzieścia dziewięć ty­godni?

Vanessa spojrzała na Connora. Wydawało jej się, że tylko oni dwoje wiedzą, że tydzień po pierwszej rand­ce przyniósł jej różę, a potem w każdym kolejnym ty­godniu wręczał jej o jeden kwiat więcej.

- Ja nic nie mówiłem - zastrzegł się, widząc pyta­nie w jej wzroku.

Roxanne roześmiała się.

- Przepraszam - rzuciła. - Może to wygląda na wścibskość, ale podoba mi się, jak chłopcy dają swoim dziewczynom kwiaty - zaczęła się tłumaczyć. - Zwróciłam uwagę, kiedy dostałaś jedną różę, tydzień później dwie, potem trzy... Zauważyłam, że za każ­dym razem jest ich więcej, i pomyślałam, że tak jak niektórzy obchodzą rocznice bycia ze sobą, wy liczy­cie tygodnie.

- Dobrze pomyślałaś - rzekł Connor.

Kelnerka spojrzała na Vanessę, nie kryjąc za­zdrości.

- Szczęściara jesteś - powiedziała.

- Chyba tak - odparła Vanessa i pomyślała, że Roxanne ma absolutną rację.

Connor był fantastycznym chłopakiem - przystoj­nym, bystrym i sympatycznym. Mogła na nim pole­gać i czuła, że jest dla niego kimś wyjątkowym. Z każ­dym tygodniem, z każdym kolejnym kwiatkiem byli sobie bliżsi.

Zapomniawszy o tym, że jeszcze przed chwilą by­ła zawiedziona zachowaniem swojego chłopaka, uśmiechnęła się do niego najcieplej, jak potrafiła, po czym spojrzała na Roxanne.

- Oczywiście, że jestem szczęściarą - powiedziała z przekonaniem.

- To samo co zawsze? - spytała Roxanne. - Primavera i hawajska z podwójnym ananasem?

- Ależ ty masz pamięć! - pochwalił ją Connor.

- I spostrzegawczość - dodała Vanessa. Roxanne uśmiechnęła się.

- Postaram się o jakieś naczynie na kwiaty. Nie obiecuję, że będzie to wazon, ale coś, do czego da się wlać trochę wody, na pewno się znajdzie.

- Dzięki - powiedziała Vanessa. - Szkoda by było, gdyby zwiędły.

Roxanne odeszła już kilka kroków, ale zatrzymała się i odwróciła.

- A jeśli będziecie ze sobą dwieście albo trzysta ty­godni?

Vanessa i Connor roześmiali się.

W pizzerii, jak w każdą sobotę, było tłoczno, Roxanne musiała się śpieszyć, żeby obsłużyć innych klientów, nie miała więc czasu czekać na odpowiedź.

Po jej odejściu Vanessa zamyśliła się. Zaczęła prze­liczać - tygodnie na miesiące, miesiące na lata. Rok miał pięćdziesiąt dwa tygodnie. Dwieście tygodni to prawie cztery lata...

Czy ona i Connor będą ze sobą tak długo? Nie mia­ła pojęcia, jak potoczy się ich życie, ale gdyby ją ktoś zapytał o jej pragnienia, nie zastanawiałaby się nad odpowiedzią ani minuty.

Tak! Tak i jeszcze raz tak!!!

- O czym myślisz? - spytał Connor. Wstydziła się powiedzieć prawdę.

- A ty? O czym? On się nie wstydził.

- Policzyłem, że trzysta tygodni to sześć lat. Vanessa roześmiała się i, ośmielona jego szczero­ścią, przyznała się:

- Ja też liczyłam.

- I co o tym sądzisz? - zapytał cicho. Zastanawiała się, jak to ująć, żeby nie wypadło zbyt sentymentalnie albo wręcz ckliwie.

- Że chciałabym dostać od ciebie trzysta tulipa­nów, żonkili, konwalii albo zwykłych stokrotek - po­wiedziała w końcu.

- Tylko trzysta?

- Czterysta, pięćset i więcej.

- Naprawdę? - Connor popatrzył jej głęboko w oczy.

Przez głowę przemknęła jej myśl, że właśnie się wspięli na wyżyny ckliwego kiczu, ale natychmiast ją odrzuciła. Coś, co płynie z serca i jest szczere, nie mo­że być przecież kiczowate, a ona była absolutnie szczera, kiedy cicho, ale pewnie odpowiedziała:

- Naprawdę.

- Ja też bardzo bym chciał.

Tylko dlaczego nie ujął jej dłoni, kiedy wyciągnęła ją w jego stronę?

Może ta pełna emocji rozmowa tak wytrąciła go z równowagi, że nie zauważył jej gestu, tłumaczyła sobie w myślach.

Ale głos rozsądku podpowiadał jej, że to niepraw­da, że Connor nie mógł go nie dostrzec.

2

- Vanesso! Connor przyjechał! - usłyszała wołanie matki.

Vanessa już o tym wiedziała. Rozpoznała warkot podrasowanego silnika pięćdziesięcioletniego cadilla­ca, który był dumą Connora i jego starszego brata. Ku­pili go przed rokiem za pięćset dolarów i poświęcając mu każdą wolną chwilę, zrobili z niego istne cacko, wzbudzające sensację w ich mieście.

- Będę gotowa za kilka minut! - zawołała, wsuwa­jąc głowę do przedpokoju.

- Mam przyjść do ciebie?! - spytał Connor.

- Nie, lepiej poczekaj na dole! - Szybko zamknęła drzwi swojego pokoju.

Podeszła do toaletki i spojrzała w lustro.

- Jezu... Dobrze, że mnie nie widzi w tym stanie - powiedziała, kręcąc głową.

Miała długie proste włosy, które zwykle wiązała w luźny węzeł na karku. Dziś jednak coś ją podkusiło, żeby to zmienić. Zachciało jej się odmiany i proszę!

Zamiast pięknych loków w kształcie spiralek - jak dziewczyna na opakowaniu specjalnego zestawu wał­ków i pianki - który Vanessa kupiła rano w drogerii, miała na głowie coś, co do złudzenia przypominało postrzępioną fryzyjską sałatę, tyle tylko, że nie było zielone.

Żałując dwudziestu pięciu dolarów wydanych na zestaw, poszła do łazienki, żeby zmoczyć włosy.

Kiedy potem je suszyła, zastanawiała się, czy nie popełniła błędu, każąc Connorowi czekać w salonie. Gdyby przyszedł tutaj, może uzyskałaby odpowiedź na pytanie, które od tygodnia nie dawało jej spokoju: Czy jego powściągliwość w okazywaniu jej czułości wiązała się z tym, że ostatnio właściwie nigdy nie by­li całkiem sami?

Z drugiej strony, nawet jeśli rzeczywiście tak było, to przecież jeszcze niedawno zachowywał się inaczej. Obejmował ją, przytulał, brał za rękę albo całował, kiedy byli w pizzerii, na lodowisku, w kinie, czasem nawet w szkole.

Od tygodnia jednak nie zdarzyło mu się to ani razu.

Do wczoraj Vanessa tylko czuła, że coś się zmieni­ło, ale kiedy po lekcjach odskoczył jak poparzony, gdy chciała go pocałować na pożegnanie, zyskała pew­ność, że coś jest nie tak.

Tylko co???

Może po trzydziestu tygodniach spotykania się - dziś minęło dokładnie tyle czasu od ich pierwszej randki - tak mu spowszedniała, że stracił ochotę na ja­kiekolwiek czułości, pomyślała, nakładając tusz na rzęsy. To odkrycie tak ją przeraziło, że omal nie wsa­dziła sobie spirali do oka.

To byłoby straszne, bo on jej nie spowszedniał. Przeciwnie, z każdym dniem wydawał się bliższy i co­raz bardziej ją fascynował.

Spędziła więcej czasu niż zwykle nad makijażem. Zależało jej na tym, żeby wyglądać szczególnie ładnie - dla swojego chłopaka.

Zeszła na dół nie - tak jak obiecywała - po kilku minutach, ale po dwudziestu pięciu.

- Już chciałem po ciebie iść - powiedział Connor, wstając z kanapy.

Vanessie zrobiło się go żal, kiedy zobaczyła, że w salonie jest tylko ojciec i on. Jej tata nie był mistrzem podtrzymywania konwersacji, wyobrażała więc sobie, że Connor, czekając na nią, musiał przeżywać katusze. Miała trochę żal do matki, że, znając dobrze ojca, zo­stawiła go samego z jej chłopakiem.

- Cześć, Connor - rzuciła.

Zdawała sobie sprawę, że w obecności taty nie mo­że liczyć na żadne powitalne czułości. Ojciec miał zło­te serce, ale jego małomówność i pozorna oschłość mogły zmrozić każdego.

- Gdzie mama? - spytała.

- Pobiegła do Wainrightów - odparł ojciec.

- Pani Wainright znów zasłabła? - Vanessa uśmiechnęła się.

Ich najbliższa sąsiadka była notoryczną plotkarką i kiedy miała do przekazania jakieś arcyważne wieści, robiła co mogła, żeby zwabić do siebie mamę Vanessy. Najczęściej dostawała „zapaści”.

Kiedy Vanessa twierdziła, że to tylko wybieg sta­ruszki, matka odpowiadała:

- No tak, wiem... Ale gdyby kiedyś rzeczywiście coś jej się stało, to potem robiłabym sobie wyrzuty.

Vanessa jednak i tak nie była do końca przekonana, czym mama kieruje się naprawdę - troską o sąsiadkę, czy ciekawością, jakie nowe plotki ma do przekazania pani Wainright.

- No to my już pójdziemy, tato - rzuciła.

- Umówiłaś się z mamą, o której wrócisz?

- Tak. O dziesiątej - odparła z nutą żalu w głosie.

Ona i Connor byli zaproszeni na siedemnaste uro­dziny ich szkolnej koleżanki, Bethy Romero. Impreza zapowiadała się hucznie i wiadomo było, że nie skoń­czy się przed północą. To, że mieli ją opuścić przed dziesiątą, nie wynikało z restrykcji nałożonych przez matkę. Mama znała Bethy i jej rodziców i nie miałaby nic przeciwko temu, żeby Vanessa została do końca. Niestety, Connor dorabiał sobie w weekendy w wypo­życzalni video i dziś o dziesiątej musiał stawić się w pracy.

- Tak późno? - spytał ojciec, któremu wciąż się wydawało, że córka jest małą dziewczynką.

- Tato, inni będą się bawić co najmniej do pół­nocy.

Odzywał się wyłącznie wtedy, kiedy to było ko­nieczne, teraz więc tylko pokręcił głową i popatrzył na Connora.

Vanessa nie mogła się nadziwić, że jej chłopak nie skulił się ani nie zapadł pod ziemię pod jego twardym spojrzeniem.

- Obiecuję, że przywiozę ją do domu przed dzie­siątą - powiedział.

- Cześć, tato - rzuciła.

- Do widzenia, panie McCracken - pożegnał się Connor.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin