Dick Philip K. - Świat Jona.doc

(248 KB) Pobierz
Świat Jona

Dick Philips K - Świat Jona

Kastner okrążył statek w milczeniu. Wspiął się po trapie
i ostrożnie wszedł do środka. Przez jakiś czas można było
dostrzec zarys jego sylwetki, gdy przemierzał wnętrze. Po-
tem wyłonił się z pojazdu, jego szeroka twarz trochę się
rozpogodziła.

              I jak tam? — zapytał Caleb Ryan. — Co o tym my-
ślisz?

Kastner zszedł po trapie.

        Gotowy do drogi? A może trzeba by jeszcze coś
sprawdzić?

        Prawie gotowy. Technicy kończą pracę przy ostat-
nich sekcjach. Chodzi o złącza umożliwiające sprawne
przesyłanie sygnałów sterujących oraz o kable zasilające.
Ale nie ma poważniejszych problemów. Przynajmniej tak
mi się wydaje.

Dwóch mężczyzn stało obok siebie, spoglądając w gó-
rę, w kierunku przysadzistej bryły kadłuba i jego niewiel-
kich okienek, ekranów ochronnych i wizjerów. Statek nie
był zbyt piękny. Brakowało mu listew ozdobnych i chro-
mowanych stateczników, które nadałyby zwalistej bryle

lekkość i bardziej opływowy kształt. Był kanciasty i przy-
sadzisty, a do tego pełny wieżyczek i innych wystających
elementów.

       Co sobie pomyślą, jak wysiądziemy z czegoś takie-
go? — zamruczał Kastner.

       Nie było czasu, żeby dopieścić szczegóły. No, chyba
że chcesz wszystko odwlec o kolejne dwa miesiące...

       Mógłbyś zdjąć parę tych gałek? Co to jest? Do cze-
go służy?

       To zawory spustowe. Zajrzyj do dokumentacji. Od-
prowadzają nadmiar energii statycznej, nie dopuszczając
do przesilenia. Podróż wehikułem czasu będzie niebez-
pieczna. Podczas cofania się w czasie gromadzi się niesa-
mowita ilość tej energii. Trzeba uwalniać ją stopniowo, bo
inaczej zamienimy się w gigantyczną bombę naładowaną
milionami woltów.

       Wierzę ci na słowo. — Kastner podniósł teczkę.
Zmierzał do wyjścia. Agenci Ligi zrobili mu przejście. —
Przekażę dowództwu, że prawie wszystko gotowe. 1 jesz-
cze coś.

       Tak?

       Zdecydowaliśmy, kto poleci z tobą.

       Kto?

       Ja. Zawsze chciałem się dowiedzieć, jak to było
przed wojną. Zwoje z tekstami historycznymi jednak ml
nie wystarczają. Chcę tam być. Pochodzić tu i tam, ro-
zejrzeć się trochę. Mówią, że przed wojną nie istniały po-
pioły, a powierzchnia planety była żyzna. Na przestrzeni
wielu mil nie napotykało się ruin. 1 to właśnie chciałbym
zobaczyć.


        Nie wiedziałem, że interesujesz się przeszłością.

        O tak. W mojej rodzinie zachowało się kilka ilustro-
wanych książek z dawnych czasów. Nie dziwię się, że
KPTS chce dostać w swoje ręce zapiski Schonermana.
Gdyby tak rozpocząć odbudowę...

        Wszyscy tego chcemy.

        Może nasze marzenia się spełnią. Zobaczymy się
później.

Ryan obserwował, jak mały pulchny biznesmen wycho-
dzi, ściskając w ręku aktówkę. Agenci Ligi stojący w sze-
regu rozstąpili się, po czym wrócili na swoje pierwotne po-
zycje, gdy tylko mężczyzna zniknął w drzwiach.

Ryan ponownie skupił uwagę na statku. A więc to Kast-
ner miał mu towarzyszyć. KPTS — Konsorcjum Przemy-
słu Tworzyw Sztucznych — zawsze zabiegało o to, by każ-
da ze stron miała proporcjonalną reprezentację. W skład
załogi musiał wejść jeden członek Ligi i jeden przedstawi-
ciel KPTS. Wszak to właśnie Konsorcjum wspierało pro-
jekt o kryptonimie „Zegar", organizując dostawy i zabez-
pieczając wszystko od strony finansowej. Bez tego misja,
do której się przygotowywali, nigdy nie doszłaby do skut-
ku. Ryan usiadł na ławce i zaczął przepuszczać dokumen-
tację przez skaner. Mieli za sobą ogrom pracy. Niewiele już
zostało do zrobienia. Jeszcze tylko parę drobiazgów.

Odezwał się wideofon. Ryan przerwał skanowanie i od-
wrócił się, żeby odebrać przekaz.

              Tu Ryan.

Na ekranie pojawiła się twarz Kontrolera Ligi. Spraw-
dzali przekaz, przepuszczając go przez swoje kanały kon-
trolne.

              Transmisja nadzwyczajna,

Ryan zamarł. — Proszę mnie połączyć.
Liga zaprzestała monitoringu. Na ekranie pojawiła się
twarz starego człowieka, rumiana i usiana zmarszczkami.

        Ryan...

        Co się stało?

        Lepiej wracaj do domu. I to szybko,

        Ale o co chodzi?

        O Jona.

        Kolejny atak? — usiłował zachować spiokój, ale głos
zamierał mu w gardle.

        Tak.

        Podobny przebieg jak poprzednio?

        Dokładnie taki sam.

        Dobrze. Za chwilę będę w domu. Nikogo nie
wpuszczaj. Spróbuj go uspokoić. Niech nie wychodzi ze
swojego pokoju. Jeżeli trzeba, wzmocnij straże. — Ryan
przerwał połączenie.

Już po chwili wspinał się na dach, gdzie na lądowisku
czekał na niego statek dalekobieżny.

Pojazd uniósł się w górę. W dole ciągnęło się pustko-
wie przykryte zwałami szarego pyłu. Statek sterowany au-
topilotem kierował się w stronę Miasta Numer Cztery.
Ryan bezmyślnie gapił się w okno, jedynie mimo woli re-
jestrując mijane widoki.

Znajdował się akurat pomiędzy miastami. Wszędzie,
jak okiem sięgnąć, widać było ślady zniszczeń, niezliczone
hałdy żużlu i góry popiołu. Miasta pojawiały się jedynie
sporadycznie, niczym pojedyncze muchomory wyłaniające

103


się z morza szarości. W miastach-muchomorach rozróżnić
można było pojedyncze budynki, wieże, a nawet dostrzec
pracujących mężczyzn i kobiety. Stopniowe na powrót za-
gospodarowywano cały teren, korzystając z zaopatrzenia
i sprzętu dostarczanego z Bazy Księżycowej.

Podczas wojny ludzie opuścili planetę Terra i schronili
się na Księżycu. Terra została niemal doszczętnie zniszczo-
na. Pokryły ją ruiny i ławice popiołu. Dopiero po zakoń-
czeniu wojny zaczęli na nią stopniowo powracać.

Gwoli ścisłości, doszło właściwie do dwóch różnych wo-
jen. W pierwszej, ludzie walczyli przeciw ludziom. W dru-
giej — ludzie stanęli do walki przeciwko szponarom — za-
awansowanym technologicznie robotom stworzonym
uprzednio do działań wojennych. Szponary zwróciły się
przeciwko swoim twórcom i zaczęły produkować własne
nowe roboty oraz sprzęt wojskowy.

Statek Ryana podchodził wolno do lądowania. Znajdo-
wał się już nad obszarem Miasta Numer Cztery. Wreszcie
osiadł na dachu olbrzymiej prywatnej rezydencji położonej
w centrum miasta. Ryan wyskoczył i pospiesznie skierował
się do windy.

Chwilę potem wszedł do swojego mieszkania i udał się
do pokoju Jona.

Na miejscu zastał starszego człowieka, który z niepoko-
jem przyglądał się przez szklaną ścianę temu, co robi Jon.
Pokój chłopca częściowo krył się w ciemnościach. Jon sie-
dział na skraju łóżka, kurczowo zaciskając dłonie. Oczy
miał zamknięte, usta na wpół otwarte i co jakiś czas wysu-
wał sztywny, kołkowaty język.

        Jak długo to już trwa? – Ryan zwróci sier do stoją-
cego obok mężczyzny.

        Około godziny.

        Poprzedni atak wyglądał tak samo?

        Był słabszy. Każdy kolejny jest gorszy.

        Czy ktoś oprócz ciebie go widział?

        Nikt poza tobą. Zadzwoniłem zaraz, jak tylko nabra-
łem pewności. Teraz atak prawie się kończy. Zaraz mu
przejdzie.

Jon wstał z łóżka i odszedł kawałek dalej. Ręce skrzy-
żował na piersi. Oczy miał nadal zamknięte. Jasne włosy
w nieładzie spadały mu na pobladłą, znieruchomiałą twarz.
Jedynie usta lekko się poruszały.

              Na początku zupełnie stracił przytomność. Wcze-
śniej wyszedłem na chwilę i zostawiłem go samego. Znaj-
dowałem się w innej części budynku. Kiedy wróciłem, le-
żał już na podłodze. Przed atakiem czytał. Zwoje leżały
porozrzucane wokół niego. Twarz miał siną. Oddychał nie-
regularnie. Tak jak poprzednio dostał napadowego skurczu
mięśni.

       Co zrobiłeś?

       Wszedłem do pokoju i zaniosłem go na łóżko. Na
początku cały był zesztywniały, ale po paru minutach za-
czął się rozluźniać. Jego ciało zrobiło się znowu wiotkie.
Zmierzyłem mu puls. Był bardzo słaby. Jon oddychał nie-
co lżej. I wtedy się zaczęło.

       Co?

       Ta jego tyrada.

       Aha — Ryan skinął głową.


        Szkoda, że cię przy tym nie było. Przemawiał dłużej
niż kiedykolwiek. Mówił bez ustanku. Po prostu istny po-
tok słów, bez chwili przerwy. Jakby nie potrafił skończyć.

        Czy... czy rozprawiał o tym samym, co poprzednio?

        Dokładnie na ten sam temat. Twarz mu jaśniała.
Promieniała. Tak jak wtedy.

Ryan zastanowił się chwilę. — Czy mogę wejść do nie-
go?

              Tak, już prawie mu przeszło.

Ryan podszedł do wejścia. Wystukał palcami kod na
zamku szyfrowym. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie, po
czym schowały się w ścianie.

Jon nie zauważył, kiedy ojciec wszedł. Przechadzał się
tam i z powrotem, z rękami ciasno splecionymi wokół tu-
łowia. Trochę utykał, kołysząc się przy tym na boki. Ryan
zatrzymał się na środku pokoju.

              Jon!

Chłopiec rozchylił powieki i zamrugał oczami. Gwał-
townie potrząsnął głową. — Ryan? Po co... po co przysze-
dłeś?

              Może usiądziesz.

Jon skinął głową. — Tak. Dziękuję. — Usiadł niepew-
nie na łóżku. Szeroko otworzył niebieskie oczy. Odrzucił
włosy z twarzy, uśmiechając się słabo.

        Jak się czujesz?

        Dobrze.

Ryan przysunął krzesło i usiadł naprzeciwko syna. Za-
łożył nogę na nogę i rozsiadł się wygodnie. Przez dłuższą
chwilę przyglądał się chłopcu. Obaj nie odzywali się ani
słowem.

              Grant mówi, że miałęś niegroźny atak – odezwał się
w końcu Ryan.

Jon skinął głową.
Już po wszystkim?

        Tak. A jak tam twój wehikuł czasu?

        W porządku.

        Obiecałeś, że będę mógł sobie na niego popatrzeć,
kiedy będzie gotowy.

        Oczywiście. Gdy tylko będzie już całkiem gotowy.

        To znaczy kiedy?

        Niedługo. Jeszcze parę dni.

        Bardzo chcę go zobaczyć. Często o nim myślę. Wy-
obrażam sobie podróże w czasie. Mógłbyś się przenieść do
Grecji. Mógłbyś na tyle cofnąć się w czasie, by spotkać Pe-
ryklesa i Ksenofonta i... Epikteta. Mógłbyś też przenieść
się do Egiptu, żeby porozmawiać z Echnatonem. —
Uśmiechnął się. — Nie mogę się już doczekać.

Ryan przysunął się nieco. — Czujesz się na tyle dobrze,
żeby stąd wyjść? A może...

        Na tyle dobrze? Co masz na myśli?

        Chodzi mi o te twoje ataki. Naprawdę uważasz,
że możesz opuścić swój pokój? Masz wystarczająco dużo
siły?

Jon zasępił się. — To nie są ataki. Wcale nie. Nie nazy-
waj tego atakami.

              Jeżeli to nie są ataki, to co się z tobą dzieje?

Jon zawahał się. —Ja... nie powinienem ci tego mówić.
I tak nie zrozumiesz.

Ryan wstał. — W porządku, Jon. Jeśli nie możesz ze
mną o tym porozmawiać, to wracam do laboratorium.

107


Skierował się w stronę drzwi. — Szkoda, że nie widziałeś
statku, na pewno by ci się spodobał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin