rzeczpospolita_klamcow_SALON.doc

(1546 KB) Pobierz

Waldemar Łysiak



RZECZPOSPOLITA KŁAMCÓW



SALON

 

 

  

http://www.polonica.net/imag/salon_RK.jpg

 


 

Spis treści:

Zamiast noty edytorskiej

Część I — WSTĘP czyli „ — Wkurza mnie dosłownie wszystko!".

Część II — SALON WPŁYWU

1. Salon historyczny

2. „Dzieci Sartre'a".

3. „Coś w mózgu".

4. „Salon" PRL-u — część I (prostytucja)

5. „Salon" PRL-u — część II (klika i alibi)

6. W stronę Sartre'a

7. „Opozycja koncesjonowana".

8. Elitarne dziuple i centra

Część III — MALEFICUS MAXIMUS

1. Zło

2. Od trockizmu do KOR-u

3. Pieski przydrożne

4. Tajny cyrograf „świnksa"

5. Przejęcie władzy

6. Budowanie zrębów

Część IV — CZTERECH JEŹDŹCÓW „SALONU"

1. Czerwony harcerz

2. Gensek honorowy

3. Postępowy katolik

4. Święty guru

 

Część V —„SALONU" GRZECHY GŁÓWNE

1. Klientela

2. „Polityczna poprawność".

3. „Murzynek Bambo" a sprawa polska

4. „Salon" ci wszystko wybaczy

5. „Caritas maior iustitia”

6. Elegancja tolerancja

7. Rozdźwięki wśród tolerastów

Część VI — DYKTAT KULTUROWY „SALONU".

1. „Terroryzm intelektualny"

2. „No pasaran!”

3. Cenzura

4. „ — Panu już dziękujemy! "

5. Laur Nobla daj mi luby!

6. Literacki geniusz, „ Mirek "

7. Promocja, czyli „przemysł kreowania polskich Kunder"

8. Desperados

ZAKOŃCZENIE

 

© Copyright by Waldemar Łysiak 2004 

[copyright autora obejmuje również wszystkie rozwiązania graficzne i typograficzne książki ]


Wydanie I Warszawa 2004

Opracowanie typograficzne i graficzne: Waldemar Łysiak i Adam Wojtasik 

Projekt okładki: Adam Wojtasik

Redakcja techniczna: Adam Wojtasik

WYDAWNICTWO NOBILIS — Krzysztof Sobieraj ul. Dominikańska 33, 02-738 Warszawa, tel./fax: 853-12-61, e-mail: nobilis_l@wp.pl

ISBN 83-917612-5-8

Skład i łamanie: Wydawnictwo Key Text, Warszawa
Druk: Łódzka Drukarnia Dziełowa SA 90-215 Łódź ul Rewolucji 1905 r. nr 45

 

 

 


 

Zamiast noty edytorskiej

Zamiast noty edytorskiej chcemy dać tylko krótki cytat. Pasuje on do niejednej z książek Waldemara Łysiaka, lecz do żadnej innej jego książki tak bardzo, jak do tej, którą właśnie oddajemy w ręce Czytelników. Dziewięć lat temu amerykański (polonijny) publicysta i edytor, Józef Dudkiewicz, rzeki:

Pisarz tak wrażliwy jak Łysiak jest genialnym sejsmografem nastrojów społecznych, wydobywa i wypowiada to, co skryte jest głęboko, jeszcze nie artykułowane, niepokoi, porusza, a nawet kieruje zbiorowymi emocjami (...) W polskiej tradycji uważa się, że jeżeli naród nie może mówić własnym głosem, Bóg zsyła mu pisarza. On mówi za naród i w imieniu narodu".

 

 

Pamięci Zbigniewa Herberta książkępoświęcam

„niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

dla szpiclów katów i tchórzy (...)

i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy

przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie"

Zbigniew Herbert, „Pan Cogito"

Nie masz ze złymi pokoju"

Jean de La Fontaine

 


 

Część I

WSTĘP

czyli „— Wkurza mnie dosłownie wszystko”

 

 

— Wkurza mnie dosłownie wszystko! Ale najbardziej wkurzają mnie Zośka i telewizja. I Zośka, i telewizja, mówią mi, że nie jestem stuprocentowym mężczyzną. Według Zośki powinienem zwolnić lub przynajmniej zastrzelić mojego szefa, a według telewizji powinienem cały czas wymierzać ciosy karate i grzać z broni maszynowej do wielu bezczelnych osób, robiąc przy tym przerwy dla akrobatycznego seksu lub dla lizania silikonu o rozmiarach piłek futbolowych. No i powinienem być kulturystą, jak ci telewizyjni mężczyźni, którzy są zawsze opaleni i uśmiechają się dwiema koliami idealnie równych, śnieżnobiałych zębów.

Kto tak mówi ? Tak mówi niejeden mający jakąś Zośkę i łykający zglobalizowaną telewizję mieszkaniec naszego globu, lecz nie Polak. Polak mówi cosik innego, kiedy zaczyna od słów:

„ — Wkurza mnie dosłownie wszystko!". Polaka bowiem wkurzają problemy ważniejszej rangi niż głupi-wredny-skąpy szef i wyścigowy megaerotyzm supersamców i supersamic, lansowany przez media jako zwykła norma gatunku „homo sapiens". Polaka wkurza wielostronna mocarstwowość jego niepodległej ojczyzny, wypracowana mozolnie w ciągu piętnastu lat kultywowania suwerenności (1989-2004). Między innymi:

• Mocarstwowość aferalna. III Rzeczpospolita jest absolutnym rekordzistą świata pod względem mnogości i częstotliwości występowania afer finansowych z udziałem sfer rządzących i wyższych szczebli administracji. Liczba tych kryminalnych afer w stosunku do liczby ludności daje imponujący wskaźnik procentowy — mocarstwowy tout court.

• Mocarstwowość parlamentarna. III Rzeczpospolita ma funkcjonujący parlament, mimo iż ogromna większość posłów tudzież senatorów to analfabeci, półanalfabeci oraz wszelkiej maści szumowiny. Tylko prawdziwe mocarstwo jest w stanie przetrzymać taki poziom parlamentaryzmu.

• Mocarstwowość korupcyjna. III Rzeczpospolita (obok kilku krajów Czarnej Afryki) plasuje się na samym wierzchołku potęg łapówkarskich, gdyż bez trudu (a często i bez możliwości uniknięcia tego) kupuje się w niej wszystkich, od gliniarza i biurokraty niskiego szczebla, przez sędziego, prokuratora i członka administracji każdego szczebla, do funkcjonariusza rangi rządowej i do ustawodawcy czyli do Sejmu włącznie (exemplum ustawa o grach losowych).

• Mocarstwowość kooperacyjna. Rodzimi politycy i urzędnicy nagminnie kooperują z gangsterami, gangsterzy z policją, a policja z każdym, kto wręczy stówę lub więcej, czemu parasol dają tzw. „służby", wobec którego to układu legendarna siatka powiązań i model skuteczności mafii sycylijskiej są mizernym przedszkolem systemowo-strukturalnej kooperacji.

• Mocarstwowość myśliwska. W III Rzeczypospolitej nie ma ludzi kuloodpornych, bez kłopotów odstrzeliwuje się każdego, z premierami (exemplum były premier Jaroszewicz), ministrami (exemplum Dębski czy Sekuła) tudzież komendantami głównymi policji (exemplum Papała) włącznie. Czasami tylko broń myśliwską zastępują wnyki płócienne bądź sznurowe (exemplum regularne „samobójstwa" popełniane wewnątrz cel przez tzw. „głównych świadków" w sprawach kryminalnych grożących zdemaskowaniem politykom szczebla rządowego).

• Mocarstwowość walutowa. III Rzeczpospolita ma walutę dużo silniejszą od permanentnie słabnącej waluty USA, co Amerykanom nakręca eksport (wiadomo, że im słabsza waluta, tym zyskowniejszy eksport), a sternikom polskiego monetaryzmu (L. Balcerowicz i spółka) winduje dumę i stopę życiową. A. Kaletsky („The Times"): „Dla gospodarki uzależnionej od eksportu silna waluta to pocałunek śmierci (...) Amerykański biznes kwitnie dzięki niskiemu kursowi dolara". Znaczącym rewersem tej walutowej mocarstwowości III RP jest fakt, iż Polska to bezkonkurencyjne Eldorado dla międzynarodowych spekulantów walutowych, których „krótkoterminowe kapitały spekulacyjne" determinują (łatają dorywczo) polski budżet, z gigantyczną szkodą dla bieżących i dla perspektywicznych finansów państwa, a cudzoziemskim spekulantom przynoszą szybkie fortuny.

• Mocarstwowość eksportowa. III Rzeczpospolita eksportuje rekordową liczbę czarnej siły roboczej do europejskich krajów rozwiniętych i za ocean.

• Mocarstwowość zatrudnieniowa. Aż 80% Polaków nadających się do pracy zdobyło zatrudnienie! Co prawda większość z nich ma pracę bardzo źle płatną, lecz 80% to jest liczba!

• Mocarstwowość egzystencjalna. Aż 50% polskich rodzin nie egzystuje w strefie ubóstwa, i aż 70% polskiego społeczeństwa nie egzystuje na granicy wegetacji biologicznej z braku środków do życia!

• Mocarstwowość postępowo-artystyczna. Antykatolicko ukrzyżowany przez polską artystkę penis jako sztandarowe (bo najgłośniejsze) dzieło sztuki III RP, dające nam bardzo wysoką pozycję w rankingu kulturowym „postępowej ludzkości", którego kryteria wyznacza międzynarodowa awangarda.

• Mocarstwowość sportowa. Polski góral, skaczący na nartach, parokrotnie zwyciężył wszystkich konkurentów z kilku krajów uprawiających tę dyscyplinę sportową.

 

Owa wieloraka prężność państwowa (którą ino nadmieniłem, bo można długo wskazywać jej filary) coraz to wyrywa Polakom warknięcie: „ — Wkurza mnie dosłownie wszystko!". Gdy na początku lipca tego roku (2004) zebrał się wewnątrz salki warszawskiego Stowarzyszenia Studiów i Inicjatyw Społecznych tłumek patriotów, znany pisarz-satyryk, M. Wolski, rzekł dziennikarzom: „ — Przyszło nas tak wielu, ponieważ każdego z nas krew zalewa pięć razy w tygodniu. A mnie może nawet częściej, kiedy widzę co się dzieje w kraju z wywalczoną wolnością!". Jak ten czas leci! Wywalczyliśmy ją półtorej dekady temu!

Piętnaście lat to dużo czasu. Co prawda tuż przed tymi latami wasalna Polska (PRL) odnotowała dekadencję gospodarczą (głęboki kryzys ekonomiczny lat 80-ych XX stulecia) i zbiedniała koszmarnie (kartki zaopatrzeniowe, ocet na półkach sklepowych), lecz piętnaście lat to wystarczająca ilość czasu, by suwerennie i mądrze się rządząc — rozkwitnąć. Niemcy (NRF) w ciągu piętnastu lat (1949-1964) dźwignęli się ze schyłkowowojennej i poklęskowej nędzy do stanu kwitnącego, lecz mieli polityków (K. Adenauer) i ekonomistów (L. Erhard) klasy super. Kogo miała przez swoje piętnaście wiosen (1989-2004) III Rzeczpospolita? Przez cały ten czas rządzili nią kombinatorzy i nieudacznicy, dlatego Ojczyzna dalej jest europejskim krajem drugiej kategorii, na cokolwiek nie spojrzymy: krajem nędznych szos trzeciej (prowincjonalnej) i czwartej (śmiertelnej) klasy; krajem nędznych pensji i nędznego prawodawstwa (utrudniającego rozwój, a krępującego sprawiedliwość); krajem nędznych (wręcz katastrofalnych) systemów ubezpieczeń, oświaty i służby zdrowia; krajem nędznych „stróżów prawa" (nie odróżniających łuski pistoletowej od czołgowej); krajem nędznych polityków (nie odróżniających interesów państwa od interesów szwagra); itd.

Ze wszystkich tych fatalnych atrybutów III Rzeczypospolitej, jako główną (gdyż bazową, źródłową) „czarną dziurę" trzeba wskazać tzw. „czynnik ludzki": rządzących, którzy sprzeniewierzyli się (jedni premedytacyjnie, inni mimowolnie, dzięki własnej głupocie) swemu posłannictwu, ergo: powinnościom człowieka sprawującego władzę. Są one klarowne, a ich definicja nie wymaga wielu słów. Cesarz Napoleon ujął je krótką (i całkowicie wyczerpującą) formułą: „Zadaniem rządzących jest prawidłowe administrowanie tudzież krzewienie gospodarki, kultury, nauki, moralności, sprawiedliwości i dobrobytu". Wszystko. Polska, wyzwolona (staraniem prezydenta R. Reagana i „Solidarności") z tłamszącego komunizmu sterowanego przez Moskwę, i funkcjonująca długie piętnaście lat jako suwerenna III Rzeczpospolita, nie dorobiła się niczego prócz owej suwerenności (czyli prócz samostanowienia terytorialnego, demokracji elekcyjnej, swobody prywatnej działalności ekonomicznej i wolności słowa). Żadnych plusów ujętych przez definicję Bonapartego: ani dużej, konkurencyjnej gospodarki (wyjątki, jak Orlen, tylko potwierdzają czarną regułę), ani rzetelnej administracji, ani chwalebnej kultury, ani przyzwoitej nauki, ani moralności, sprawiedliwości i dobrobytu. Ani nawet cywilizowanych szos. Powiedzcie Francuzowi, Hindusowi czy Włochowi, że największe terytorialnie państwo wschodniej Europy, któremu doskwiera brak dobrych dróg, przez ostatnie piętnaście lat zdołało wybudować ledwie sto kilkadziesiąt kilometrów autostrad, a on umrze ze śmiechu. To jest jak symbol całej sytuacji — całej dzisiejszej kondycji państwa polskiego.

Czemu kilkudziesięciomilionowego kraju nie stać na więcej niż parę mikroskopijnych odcinków autostrad? Bo władza nie ma pieniędzy. Nie ma na drogi, na służbę zdrowia, na rozwój nauki, na renty, na zasiłki, na godziwe pensje dla maluczkich — na wszystko (ma tylko na sowite emerytury dla dawnej „nomenklatury" i dla komunistycznych oprawców — esbeków, politruków, wszelakich „mundurowych" — tu forsa leje się strumieniem, ci nie płaczą). Cóż, wpływy do budżetu są zbyt małe! — mówi władza (każda władza w ciągu minionego piętnastolecia). Fakt, są zbyt małe. Ale prawda jest taka, że byłyby wręcz „zbyt duże" (jakkolwiek bulwersujące czy cudacko to brzmi), gdyby notorycznie nie tracono miliardów.

Przyczyn idiotycznego bądź łajdackiego tracenia przez państwo polskie miliardów złotych można wskazać mnóstwo, lecz trzy główne to absurdalnie rozbuchany moloch etatowo-dietowy prominentów (od kancelarii premiera do rad samorządowych), prywatyzacja i aferyzacja. Pierwszy grzech główny z wyżej wzmiankowanych: mamy szesnaście województw, gdy starczyłoby kilka; mamy horrendalną (zupełnie bezsensowną) liczbę powiatów; mamy przeogromny Sejm i duży Senat (odchudzenie każdego o co najmniej 50% radykalnie poprawiłoby ich funkcjonalność); mamy zbyt liczne i zbyt komórkowe (czytaj: etatowo) rozdęte ministerstwa, pełne multiplikujących się „gabinetów"', mamy dziesiątki państwowych Agencji, Funduszy, Rad oraz innych, równie niepotrzebnych instytucji, które bez żadnego pożytku dla ludzi ssą wielkie pieniądze. Cały ten monstrualny system parlamentarnej i administracyjnej biurokracji, w której wszędzie funkcje i etaty się dublują (exemplum Rada Polityki Pieniężnej, struktury wojewódzkie, itd.), jest synekurowo-farmazońską maszynką do połykania bajońskich pieniędzy, które zamiast wzmacniać państwo i ułatwiać życie społeczeństwu — utrzymują tylko (i to utrzymują luksusowo) nieprzebrane rzesze „znajomych królika". Wszystkie te sowite (eufemizm, gdyż bardzo często: arcylukratywne) płace, premie, nagrody, odprawy, diety, rekompensaty, „zwroty kosztów", etc., etc., etc. — to kolosalna studnia bez dna, permanentnie masakrująca budżet. Sekundują temu rytualne wręcz procedury tracenia olbrzymich sum w ramach prywatyzacji i aferyzacji:

Pierwotna prywatyzacja majątku postpeerelowskiego (czyli „uwłaszczeniowa" prywatyzacja fabryk przez ludzi starego, czerwonego reżimu) dawała państwu wpływy komiczne, bo było to prywatyzowanie hucpiarskie, właściwie rozdawnictwo „samym swoim" lub sprzedaż za bezcen, a późniejsza „przetargowa" prywatyzacja (sprzedawanie, głównie cudzoziemcom, metodą przetargów) dawała wpływy mocno zaniżone (gdyż wyprzedawano głupio lub łapówkarsko — często „zwyciężała" firma oferująca mniej, a przegrywała ta, która proponowała dużo więcej). Do tego rozliczne mega-afery, setki głośnych afer — od „afery FOZZ", przez, „markową", „rublową", „bankową", „alkoholową", „papierosową", „benzynową", etc., etc., aż do najświeższej (lato 2004), tej ze sprzętem medycznym, plus afery ciche, nieumedialnione — zabrały państwu (czyli społeczeństwu) setki miliardów złotych! Łącznie — sumy tak gigantyczne, że ich połowa uczyniłaby III Rzeczpospolitą krainą „płynącą mlekiem i miodem". Tymczasem stało się odwrotnie — kraj płynie szam­bem. Nie jest to wina przypadku, losu, zbiegu okoliczności, naturalnych kłopotów „transformacji", pecha, fatum, kiepskiej koniunktury międzynarodowej, klęsk żywiołowych czy bezlitosnej Opatrzności Bożej, tylko takich a nie innych ludzi rozdających polskie karty, vulgo: sprawujących w Polsce rządy. Już dekadę temu (1994) publicznie wyraziłem marzenie, iż kiedyś „władzę w dręczonym, ośmieszanym i prostytuowanym kraju przejmie si­ła honoru, wyznająca kult polskiej racji stanu oraz prymat służebności wobec człowieka. Ci, którzy dziś władają, są lokajami diabła". Scharakteryzowałem ich wtedy następująco (odwołując się metaforycznie do trzech wielkich dzieł literackich):

„Budują złodziejsko-bananowy ustroik, w którym «folwark zwierzęcy» przybiera dla zamydlenia oczu trochę bardziej ludzką twarz dzięki humorystycznym elementom «komedii ludzkiej». Orwell + Balzac + Hugo, gdyż, kapitanowie dryfującej łajby to «nędznicy». Spryciarze, których przeszłością jest prosowiecka agenturalność bądź kolaboracja ideologiczna, a teraźniejszością władza zachapana dzięki trikowi z «okrągłym stołem». Nie mają żadnych talentów do wznoszenia autentycznych struktur praworządności. Co gorsza — nie mają nawet chęci budowania czegoś przyzwoitego. Mają tylko genetyczne cwaniactwo, lepkie łapy, zgniłe sumienia i gęby pełne uspokajających frazesów. Ta sama, co niegdyś, «dyktatura ciemniaków», wzbogacona o współudział szulerów dyplomowanych. Zamiast pracy dla rozwoju, zamiast realizowania znośnej codzienności i projektowania szlachetnej wizji dla milionów ludzi — kompletny pat, kreu­jący wszechobecną upiorność. Upiorna gospodarka, upiorna administracja i sejmokracja, upiorna jurysdykcja, upiorna korupcja, upiorna przestępczość, upiorne dziury szos i domowych budżetów — pełny rozkład funkcjonalności, sprawiedliwości, moralności, zdrowego rozsądku oraz szacunku wobec prawdy i prawa. Upiorni spryciarze-grabarze na belwederskich, sejmowych, rządowych, wojewódzkich, miejskich, gminnych i bankowych-tronach. Upiorny kraj, w którym życie to koszmarny sen — czysta upiorność. Cóż zawiniła Polska losowi, że oddał ją w pacht takim ludziom ?

Pytanie egzaltowane? Bez wątpienia. Lecz egzaltacja płynąca z rozwścieczonej duszy jest mniej karygodna niż hipokryzja płynąca z ich pysków nawykłych do łgarstw, do tumanienia grabionego przez nich ludu. Tak jak histeria buntownika ma wartość większą od historii tworzonej przez komediowych łotrzyków, którzy sprawują rządy lekceważąc Dekalog".

Minęło dziesięć lat. Czy oprócz jednego słowa („belwederskich" — prezydent już nie mieszka w Belwederze) musiałbym cokolwiek zmienić w powyższym tekście dając go dzisiaj do gazety jako recenzję obecnego stanu państwa i obecnej konduity tegoż państwa sterników? Nic! I wcale nie wygląda to tak tragicznie tylko na prowincji, gdzie nędza jest dziś straszna, przekraczająca wszelkie wyobrażenia tych grup sytych mieszczuchów, którzy sądzą, że odwiedzają prowincję, kiedy jadą do swoich relaksowych dacz mazurskich. Weźmy duże miasto, Poznań, stolicę Wielkopolski, zamożniejszej przecież aniżeli tzw. „Polska B" (Polska wschodnia). Rzeszów czy Białystok nigdy nie przestały marzyć o dobrobycie Poznaniaków. Tymczasem najnowsze dane (2004) mówią, iż w Poznaniu 85% rodzin wielodzietnych (czworo dzieci lub więcej) żyje poniżej minimum socjalnego, 53% poniżej minimum ubóstwa, i 38% poniżej minimum egzystencji ! Co pozwala zrozumieć czemu 73 % rodaków tęskni do PRL-u — wtedy było im lepiej! Kto jest temu winny?

Winowajcom — różowemu „Salonowi" — poświęcam tę książkę. Ramy czasowe (1989-2004) nie wynikają tylko z faktu, iż piszę ją właśnie w roku 2004. To nie jest przypadkowe piętna­ście lat. Rok 1989 dał początek III Rzeczypospolitej, a rok 2004 dał swoistą klamrę — Polska wstąpiła do Unii Europejskiej, częściowo tracąc odzyskaną piętnaście lat wcześniej suwerenność. Zaczął się nowy etap, będący logiczną konsekwencją procesów globalizujących, unifikujących, kosmopolityzujących (czy jak je tam zwać), trwających już od dawna. Od jak dawna? W sferze ideologii: od panświatowego zakusu spiskujących „mędrców Syjonu", bądź od Leninowsko-Stalinowskiej chętki, by zbolszewizować całą ludzkość („... gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród!", „Komunizm zmiecie wszystkie granice!", etc.), a bardziej serio mówiąc — od McLuhanowskiej teorii-przepowiedni względem „wioski globalnej". Zaś praktycznie: od zburzenia muru berlińskiego i od rozpowszechnienia Internetu. Prognozy głoszą (exemplum tezy wybitnej socjolożki i politolożki, prof. J. Staniszkis), że schyłek metafizyki państwa narodowego i postępujący uwiąd jego znaczenia doprowadzą jeszcze w naszym stuleciu do zaniku państw, a być może również do zaniku społeczeństw narodowych. Jedni (exemplum polski socjolog, prof. Z. Bauman) myślą, iż wkrótce nie zdoła się w ramach jednego państwa zapewnić obywatelom wolności, bezpieczeństwa i dobrobytu, więc utrzymywanie swobód demokratycznych i dawanie ludziom pracy będzie wymagało struktur większych, ponadnarodowych, globalnych. Inni (konserwatyści, tradycjonaliści) biadają, iż zmierzch państwa całkowicie suwerennego będzie Apokalipsą ludów. Lecz i oni widzą, że niełatwo będzie utrzymać dawny porządek świata, vulgo: egzystować na interglobie (internetowym globie) „po staremu". Każdy to widzi.

Jedni zrozumieli to wcześniej, inni dopiero teraz, z chwilą wstąpienia Polski do Unii. Ja byłem wśród tych, którzy zrozumieli (co nie znaczy, że się ucieszyli) wcześniej. Wcale nie dlatego, że jestem taki mądrala, lecz dlatego, że byłem kibicem najbardziej uniwersalnego sportu świata — futbolu. Futbol radykalnie się zmienił pod każdym względem — i pod względem try­bun, i pod względem murawy. Kiedy chodziłem na stadion jako smarkacz (z ojcem), jako gołowąs (z gronem kolegów) i jako wąsacz (z żoną) — obok siedziała elita artystów i aktorów (K. Rudzki, G. Holoubek i inni). Mecz to było kulturalne święto. Później wszyscy kulturalni uciekli z trybun, bo nikt nie lubi obrywać szklaną butelką w czerep. Dzisiaj na mecze piłkarskie jeździ i chodzi już wyłącznie bandycka dzicz, nie po to, by obserwować grę, tylko by dewastować kolej państwową i autobusy, dyskutować ze sobą łańcuchami, nożami, „bejsbolami", „francuzami", prętami i siekierami, a wspólnie przywalać munduro­wym „psom", którzy zresztą boją się „kiboli" panicznie. Ale jeszcze bardziej zmieniła się murawa stadionu, dokładniej zaś ci, którzy po niej biegają — przestali być narodowi.

Dziesiątki lat drużyny ligowe i reprezentacje państwowe były jednolite narodowo, stanowiąc swoiste (sportowe) delegatury i zworniki patriotyzmu. Człowiek był dumny, kiedy wygrywali „nasi". Kibicowało się „swoim", rodakom (jakże to „szowinistycznie" dzisiaj brzmi, z punktu widzenia regulaminów „poprawności politycznej"). Hiszpanie grali przeciwko Anglikom („Angolom"), Niemcy („Szkopy") przeciw Francuzom („Żabojadom"), Czesi („Pepiki") przeciw Włochom („Makaroniarzom"), et cetera. Później międzynarodowe władze futbolu umiędzynarodowiły drużyny klubowe, ale tylko kosmetycznie, zezwalając, by w klubie grało dwóch cudzoziemskich piłkarzy. Nacisk dużych pieniędzy, które daje piłka, zniósł po pewnym czasie wszelkie ograniczenia i bariery, dlatego dzisiaj niejedna drużyna klubowa ma w składzie więcej cudzoziemców niż autochtonów, i więcej kopaczy czarnoskórych, śniadoskórych lub żółtoskórych niż białych. Wśród elity klubowej nie ma już drużyn narodowych par excellence. Definitywne internacjonalizowanie stało się faktem, gdy za sprawą różnych sztuczek z imigracją i z obywatelstwem („naturalizacja" etc.) reprezentacje państwowe Europy poczerniały od przedstawicieli tropikalnych wysp i Czarnego Lądu (Anglia, Francja, Holandia itd.) tudzież zmuzułmanizowały się od wyznawców islamu (Niemcy, kraje skandynawskie itd.). Często widzimy, że 50% reprezentacji brytyjskiej składa się z Murzynów; w reprezentacji francuskiej 80% czarnoskórych muzułmanów jest normą, a zdarzało się już, że wybiegała ona na boisko bez jednego białego! Pan Molier umarł za wcześnie, on by to dobrze skomentował. Fredro też by miał twórczą inspirację, gdyby widział jak w reprezentacji Lechistanu biega czarnoskóry (ksywka od kibiców: „Czarnecki") Polonus rodem z Kenii, a może z Nigerii lub innego regionu nadwiślańskiego. Mnie to bardziej wstydzi niż złości, czego proszę nie mylić z rasizmem (jedyny rasizm wyznaję wobec rasy ludzi wrednych, bez względu na kolor skóry) — ma to tylko związek z czymś, co zwę „elementarną przyzwoitością", no i z nostalgią. Żal mi tamtych czasów, gdy drużyny (klubowe i państwowe) reprezentowały jedenastoosobowo kraj swoich przodków — swój historycznie rodzinny kraj. Było w tym coś pięknego, romantycznego, patriotycznego. Coś nie tylko dla oczu, lecz i dla serca. Kiedy się to zmieniło radykalnie w tyglu globalnej koktajlizacji i kosmopolityzacji — zrozumiałem (kilkanaście lat temu!), że futbolowa rewolucja to jedynie próg rewolucji światowej (w pierwszym rozpędzie europejskiej) o charakterze analogicznym. Jej finalnym europejskim akordem będzie przerobienie Wieży Eiffla na minaret meczetu.

Ta rewolucja, czy raczej rewolucyjna ewolucja, doprowadziła Polskę do Unii Europejskiej, czyli do kołchozu, gdzie patriotyzm może sobie być klubowy, lecz nie narodowy, a suwerenność duchowa, lecz już nie jurysdykcyjno-administracyjna. Polacy zgodzili się na to w sposób demokratyczny — głosowaniem. Nie po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin