Letnia akademia uczuc Kowalewska Hanna.doc

(2259 KB) Pobierz

I

Kłapouch stał przy ruchomych schodach z miną doskonale obo­jętną, jakby był tu sam i nie miał żadnych obowiązków. Złościło to Kaś­kę, której wydawało się, że uczestnicy obozu rozpełzną się po Dworcu Centralnym i w końcu przyjdzie jej wsiąść do pociągu tylko z ojcem.

-      Tata! - szarpnęła Kłapoucha. - Zachowujesz się jak dworcowy fi­
lar! Mógłbyś ich chociaż policzyć. Oni się zaraz pogubią. Zobaczysz!

-      Tym lepiej - odpowiedział flegmatycznie Kłapouch. - Niech się
zgubią od razu. Będę miał mniej kłopotów w Bułgarii. Ty się na pewno
nie zgubisz - dodał tonem, w którym córka wyczuła nutę politowania.
Rozłożył ostentacyjnie „Rzeczpospolitą", dając do zrozumienia jej i po­
zostałym podopiecznym, że w tej chwili obchodzą go tylko najświeższe
wiadomości.

Kaśka usiłowała policzyć przynajmniej tych, którzy znajdowali się w zasięgu jej wzroku. Niestety, nie było to łatwe. Wszyscy mieli jeszcze sto różnych spraw do załatwienia. Mieszali się zarówno z odprowadzają­cymi, jak i z ludźmi, którzy właśnie ruszyli do podstawionego na sąsied­nim torze pociągu. Kłapouchówna zrezygnowała więc z liczenia i poszła kupić napoje na drogę. Znalazła przy kiosku jeszcze kilku kolegów i to ją uspokoiło. Doszła do wniosku, że cała ta luzacka brać we właściwym momencie przywlecze się z plecakami do Kłapoucha, sama się policzy i wejdzie za nim do pociągu. Kłapouchowi zdarzały się takie historie. Kaśkę przerażały jego pedagogiczne metody, ale musiała przyznać, że zazwyczaj bywały skuteczne. Zazdrościła ojcu - ona sama zawsze mu­siała się bardzo napracować, by wszystko było w porządku. Robota lubi głupiego - sarkastycznie zacytowała ulubione powiedzenie Kłapoucha, wrzucając do reklamówki ciężkie butelki coca-coli i mineralnej. Przez chwilę wyobrażała sobie z mściwą satysfakcją, jak ojciec usycha w po­dróży z pragnienia. Wizja była tak sugestywna, że dokupiła jeszcze dwie butelki soku pomarańczowego.

Tymczasem Kłapouch zerknął na zegarek, po czym złożył starannie gazetę i schował ją do plecaka. Wszyscy uznali ten gest za hasło do zebra­nia się w pobliżu belfra.


Małgorzata zostawiła Beatę i Bogdana, żeby mogli być jeszcze przez chwilę sami. Ruszyła ku ruchomym schodom, ale zatrzymała się w bezpiecznej odległości i stamtąd obserwowała zebraną przy Kłapou-chu grupę. Z widzenia znała wszystkich, dobrze tylko Agnieszkę, bo cho­dziły do tej samej klasy. Na oko wyglądało, że uczestnicy wyprawy to przypadkowa zbieranina. Tylko wokół Tymka było gęściej, ale on nie ruszał się nigdzie bez swego dworu.

Małgorzata obejrzała się na Bogdana, ten jednak przytulał właśnie Beatę i szeptał jej coś do ucha. By nie sterczeć samotnie, machnęła ręką do Agnieszki, która bez żalu zostawiła rozgadany tłumek,

-        A ty jak zwykle z boku? - Aga zawsze trafiała w sedno.

-        Ja? - zdziwiła się żartobliwie Małgorzata. - To inni są z boku.

-        Można to i tak ująć. Choć takie rozumowanie bywa złudne. Ale
oczywiście nie w twoim przypadku. Zauważyłam pewne interesujące
spojrzenie w tym kierunku. Pomyślałam sobie, że może i mnie zobaczą te
piękne oczy, jeśli stanę pomiędzy nimi a tobą.

Małgorzata popatrzyła dyskretnie w bok - rzeczywiście, przy scho­dach, w niewielkim oddaleniu od grupy, stał oparty o barierkę czarno­włosy chłopak, którego widywała na szkolnym korytarzu. Nie ukrywał swego zainteresowania.

-              Co ty na to? - W głosie Agi kpina mieszała się z podziwem. -
Szkoda, że wcześniej nie wiedziałam, że Marcin będzie na obozie. Zrobi­
łabym operację plastyczną nosa. Z takim kulfonem nie mam szans! -
Westchnęła teatralnie. - Kurczę! Jeszcze się nawet nie zdążył uśmiech­
nąć, a pół wycieczki już się w nim zakochało.

-Ty też?

-              Jasne! Przecież mnie znasz.

Małgorzata rzeczywiście dobrze ją znała i wiedziała, że lubi się zgrywać. Uwielbienie było zatem udane, ale Marcin naprawdę robił wrażenie.

-        I w dodatku jest sam, bez tego wianuszka wielbicielek, które
go zwykle otaczają - dodała Małgorzata. - Nie, to musi być złudzenie
optyczne.

-        Też tak myślałam, ale jest prawdziwy. Zapewniam cię! To nie jest
fatamorgana. Otarłam się o niego, by sprawdzić, czy nie rozpłynie się
w powietrzu. - Aga znowu teatralnie westchnęła.


-        Spokojnie! Wciągniesz mnie do swoich pęcherzyków płucnych.

-        Uf! Jesteś zimna jak pingwin! Ale w jednym masz rację, samotny
Marcin to coś niesłychanego. Dziwniejszym zjawiskiem może być tylko
pojedynczy bliźniak. A właśnie! Na obozie mają być Fred i Albert. Jeśli
zdążą na pociąg, będzie wesoło. Kaśka twierdzi, że poplątały im się
w pośpiechu kończyny i dlatego jeszcze ich nie ma. Coś w tym jest.
Ponoć w życiu płodowym podzieliła im się objętość ciała, a pomnożyła
wysokość. Są też, jej zdaniem, rozciągliwi jak dżdżownice i czasami
mają po dwa metry. Ma się co splatać!

-        Brr, straszna wizja. Tylko nie wiem, czy Kaśka dobrze robi, mó­
wiąc takie rzeczy.

-        Oni nie są jej dłużni - plotkowała Aga. - Według nich Kłapo-
uchówna ma wzrost siedzącego psa, a rozum koliberka. Więcej! Doszli
do wniosku, że gdyby przyszło przeprowadzić operację jej mózgu, trzeba
by użyć mikroskopu.

-        No to obóz zapowiada się nieźle.

-        Owszem. Ale jest kilka postaci, które nas niestety nie ubawią. -
Agnieszka ruchem głowy wskazała Emila przewracającego właśnie kart­
kę w książce. - Czyta tak, odkąd przyszedł. To musi być fajna lektura.
Tylko czemu nie został z nią na swoim tapczanie?

-        Może lubi czytać w podróży.

-        To powinien wsiąść do pociągu Warszawa-Kutno. Emocje te sa­
me, a koszt dużo mniejszy. - Emil, jakby czuł, że o nim mówią, rozejrzał
się wokół, poprawił okulary i... wrócił do książki. - W szkole na przer­
wach też czyta - dodała Aga. - Z niego na pewno nie będzie pociechy.
Z was też niewielka.

-        Z nas? Kogo masz na myśli? - zdziwiła się Małgorzata.

-        Ciebie i Bogdana. Wątpię, by znalazło się dla mnie miejsce w wa­
szym doskonałym tandemie. Znowu razem! Tylko we dwoje!

-        Nigdy się z Bogdanem nie rozstawałam.

-        Podziwiam Beatę. Tak wam ufa.

-        A czemu miałaby nie ufać? Co ty, Agniecha, pleciesz?!

-        Jak w wierszu zadaję sobie pytanie, czy to jest przyjaźń, czy to jest
kochanie? - zarecytowała Aga. - Takie przyjacielskie konszachty mię­
dzy dziewczyną a chłopakiem są podejrzane.


-         Nie rozumiem, co masz na myśli. - Małgorzatę zaczynała dener­
wować ta rozmowa. Aga potrafiła być czasami wyjątkowo wścibska.

-         No dobrze, Margot. Powiedzmy, że Beata jest świetnym uzupeł­
nieniem trójkąta równoramiennego.

-         Równoramiennego? Kto po bokach, a kto u podstawy?

-         Właśnie się nad tym zastanawiam... - odrzekła tamta i puściła oko
do nadchodzącego Bogdana.

-         Rozwiązujecie zadanie matematyczne? - zdziwił się.

-         Owszem - potwierdziła Agnieszka, - Twoja przyjaciółka - pod­
kreśliła to słowo - zaraz ci wszystko opowie. Ja spadam. Muszę zoba­
czyć, o co pokłócili się Tymkowie. Ale kino! Baśka zaraz zedrze z Krzyś-
ka skalp! No nie, Tymek popsuł takie widowisko!

Rzeczywiście, w pobliżu filara nagle wybuchła i równie nagle skoń­czy ła się awantura. Małgorzata jednak nie zwróciła na niąuwagi. Przetra­wiała uszczypliwe zdania koleżanki. Nie, Aga nie miała racji, przyjaźń to przyjaźń. Znała Bogdana od zawsze, bo mieszkał w sąsiednim domu. Ra­zem stawiali w dzieciństwie babki z piasku, potem razem robili wyprawy rowerowe po okolicy. Oboje byli jedynakami i Bogdan odgrywał w ich tandemie rolę starszego, opiekuńczego brata. Ich przyjaźni nie zniszczy­ły nawet nieporozumienia, jakie przyniosło dorastanie, a potem częste zakochiwanie się Bogdana, którego przynajmniej raz na kwartał fascyno­wała kolejna dziewczyna. Małgorzata nie brała poważnie tych miłosnych historii, ale też nie lubiła żadnej z jego dziewczyn - zresztąz wzajemnoś­cią. Inaczej* było z Beatą, która zrozumiała, że nie ma sensu walczyć z Małgorzatą i rozsądniej będzie się z nią zaprzyjaźnić.

-         Będzie nam jej brakowało - powiedziała teraz Małgorzata do
Bogdana.

-         Owszem. Ale nie spuszczaj nosa na kwintę. Obiecałem Beacie, że
to nam nie zepsuje humoru. Mamy się świetnie bawić. A wiesz, że ja lu­
bię dotrzymywać słowa.

Uśmiechnęła się. Taki był właśnie Bogdan - zawsze potrafił do­strzec jaśniejszą stronę życia.


 


10


11


Klapouch jeszcze raz spojrzał na zegarek. Wywołało to kolejne po­ruszenie wśród podopiecznych. Zaczęli zbierać rzeczy.

Zbliżała się pora odjazdu, a brakowało Marioli, Wiesia i bliźniaków. Dziewczyna zjawiła się po chwili zdyszana i spocona, chłopaków ciągle jeszcze nie było.

-              To podobne do tych dwóch chudych robali! - wściekała się Kaśka.
- Oni zawsze muszą się wyróżnić! Zobaczysz, tato, że zjawią się w ostat­
niej chwili! Natomiast z Wieśkiem nic nie wiadomo, Zresztą, lepiej, żeby
w ogóle nie przyszedł.

Kłapouch ten jeden raz zgadzał się z córką całkowicie. Niestety, Wiesio właśnie pojawił się na peronie. Szedł wolno, z miną nadepniętego na łapę niedźwiedzia, który mimo wszystko postanowił zachować spo­kój. Za nim zaś, takimi samymi kroczkami, w takim samym tempie i z podobnymi minami kroczyli bliźniacy. Tyle że Wiesio był rzeczywiś­cie misiowaty, a bracia pająkowaci, w dodatku ubrani w kanarkowo-po-marańczowe spodenki i takie same śmieszne czapeczki. Był to zatem wi­dok jedyny w swoim rodzaju. Kaśka jęknęła. Reszta wybuchnęła śmie­chem. Wiesio, obejrzawszy się. na swoją świtę, tylko wzruszył ramiona­mi. Rzucił plecak pod filar i nawet nie powiedział zwykłego „cześć". Bracia przeciwnie - zaczęli się ze wszystkimi witać. Zrobiło się nagle wesoło i obozowo. Marcin zabrzdąkał na gitarze parę znanych akordów. Bogdan zawtórował mu na drugiej. A bliźniacy wyrywali sobie harmo­nijkę, Tylko Kaśka była niezadowolona.

-        Wypożyczyliście te stroje z cyrku? - spytała zaczepnie.

-        No proszę - zdziwił się teatralnie Fred. - Zobacz, braciszku, kto
nam się tu plącze pod nogami.

-        Słyszę, ale nie widzę - wtórował mu Albert. - Krasnoludek?

-        Szkoda, że nie jesteś jeszcze mniejsza. - Fred z satysfakcją porów­
nał się z dziewczyną. Nie sięgała mu nawet do pachy.

-        A to czemu? - Kaśka się nastroszyła. - No, czemu?

-        Boby cię wtedy, lalka, można było schować do pudełka. A tak po-
gniotąci sięzakładki. Szkoda.

Fred miał rację. Kaśka wyglądała tak, jakby wybierała się do babci na urodziny, a nie na obóz wędrowny. Nie widziała powodu, żeby na wa­kacjach wyglądać mniej schludnie niż zwykle.


-         A ty, Fred - rzuciła - mógłbyś być jeszcze dłuższy i chudszy.

-        A to czemu? - zaciekawił się bliźniak.

-         Byłbyś wtedy najdłuższą i najchudszą dżdżownicą świata i można
by cię zgłosić do księgi Guinnessa.

Przezornie schowała się za ojca. Czas był najwyższy, bo Fred ro­zedrgał się i mało brakowało, by jej dosięgnął, a tak tylko pomieszał powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą stała.

-Ta zniewaga krwi wymaga! - oświadczył, a brat potwierdził to ski­nieniem głowy. Obaj wiedzieli, że śmiertelna walka, którą toczyli z Kła-pouchówną w szkole, w ten oto sposób przeniosła się na czas, który miał być od niej odpoczynkiem.

Na peron wjechał pociąg. Wszyscy rzucili się do drzwi, tylko bliź­niacy bez pośpiechu zakładali plecaki.

-         ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin