Piekara Jacek- Piekna i bestia.pdf

(53 KB) Pobierz
175773036 UNPDF
Piekara Jacek
Piękna i Bestia
Jacek Piekara (1965) — zrezygnował z prawniczej kariery (a byłby na pewno
złotoustym adwokatem) na
rzecz dziennikarstwa. Jest twórcą i redaktorem merytorycznym magazynu Fantasy-
Click. Był autorem
pierwszego w historii polskiego opowiadania i pierwszej powieści z gatunku
fantasy. Opublikował sześć ksiąŜek i
kilkadziesiąt opowiadań. W 1994 roku na Euroconie we francuskiej miejscowości
Fayence otrzymał nagrodę za
najlepszy europejski debiut.
Historia, którą przeczytacie, opowiada o tęsknocie. Co się jednak dzieje, kiedy
tęsknota jest tak silna, Ŝe
przełamuje wszelkie bariery? RównieŜ te natury moralnej? Jak daleko wolno nam
się posunąć w poszukiwaniu
osobistego szczęścia i czym w ogóle to szczęście jest?
Fotel stał przy samym oknie, odwrócony tyłem do drzwi. Siedziałem w nim w
zasadzie niezauwaŜony, a przynajmniej nic nie
wskazywało na to, by komukolwiek robiła róŜnicę moja obecność lub nieobecność.
Wiedziałem, Ŝe siedzący przy stole mogą dostrzec
zza solidnego oparcia fotela tylko moją dłoń z kieliszkiem koniaku. Nie
interesowali się mną, a ja pozwoliłem, by ich głosy spokojnie
przepływały i przyjmowałem je podobnie, jak sączącą się z sąsiedniego pokoju
muzykę. Obojętnie. Jak rekwizyt rzeczywistości, którego
istnienie jest tak niezaleŜne od mojej woli, iŜ nie ma sensu się nad nim
zastanawiać. Oczywiście tęskniłem. Alkohol, przyćmione światła,
łagodny szmer muzyki i nienatrętne głosy tworzyły ten nostalgiczny nastrój,
którego nienawidziłem i który kochałem. Nienawidziłem,
bo był bólem, a kochałem, gdyŜ wiedziałem, Ŝe jest nadzieją. Wierzyłem, Ŝe
marzenia się spełniają i to pozwalało mi Ŝyć, choć do tej
pory moje Ŝycie składało się z rozczarowań. Bolesnych rozczarowań, aby uŜyć tej
wyświechtanej metafory.
Sięgnąłem po koniak właściwie niechętnie, miałem juŜ dość alkoholu na dzisiejszy
wieczór, i wtedy usłyszałem jej głos. Nie
powiedziała nic szczególnego, nawet nie pamiętam słów. Chyba poprosiła kogoś o
papierosa lub zapalniczkę. W tej samej sekundzie
niezapowiedzianie uderzył ból. Powinienem przyzwyczaić się juŜ do tego, ale nie
potrafię. To sama esencja bólu. Mózg, serce, Ŝołądek i
jądra napełniają się lawą, ale trwa to zwykle tak krótko, iŜ nie wiem po chwili,
czy zdarzyło się naprawdę. A potem tylko zapach
melonów. Słodki, obrzydliwy zapach melonów. Od dziecka nie znoszę melonów ani
ich zapachu. Odwróciłem się z całym fotelem i
nasze spojrzenia się spotkały.
— Och, a pan? Czy pan ma papierosa? — spytała i chyba była trochę zaŜenowana.
MoŜe proszeniem obcego męŜczyzny, a moŜe hołdowaniem coraz mniej modnemu
nałogowi.
— Tak — odparłem i kiedy zbliŜyła się, podałem jej papierosa, a potem ogień.
Przez tę krótką chwilę mogłem się jej przyjrzeć. Miała bardzo czarne, krótko
obcięte włosy i szczupłą twarz o klasycznym profilu.
 
OdwaŜnie wyciętą suknię i małe piersi. Nie nosiła Ŝadnej biŜuterii i pachniała
kadzidłami. CięŜki wieczorowy zapach, ale nawet on nie
potrafił zabić odoru melonów.
— Tu nikt nie pali — poskarŜyła się i zaciągnęła głęboko — cóŜ to za moda, Ŝeby
Ŝyć zdrowo i ekologicznie?
Jej głos był niczym złote, aksamitne zasłony. Albo jak dusza koniaku. Rzadko
spotyka się kobiety o tak pięknym głosie. Leciutko
pachniała alkoholem, ale nie była pijana. To dobrze. Nie lubię pijanych.
Poprosiłem ją, Ŝeby usiadła, a sam przysunąłem drugi fotel.
MęŜczyźni przy stole nie interesowali się nami. Nadal rozmawiali o polityce i
moralności oraz moralności w polityce. Słuchaliśmy ich
przez chwilę, chyba tylko po to, aby się zastanowić, czy będziemy ze sobą
rozmawiać, a jeśli tak, to o czym.
— Nigdy pana tu nie widziałam — powiedziała w końcu, a ja uśmiechnąłem się.
— I nigdy by pani nie zobaczyła, gdyby nie poszukiwanie papierosów. Ale mogę się
tylko cieszyć, Ŝe się pani skończyły.
Potem chwilę milczeliśmy, a ona bawiła się papierosem, obracając go tak szybko w
palcach, Ŝe obawiałem się, Ŝe w końcu poparzy
sobie dłoń. Wreszcie zgasiła go w popielniczce i zawahała się przez moment.
— CóŜ... dziękuję — powiedziała wstając.
— MoŜe zatańczymy? — zaproponowałem, a ona wzruszyła nerwowo ramionami.
— Czemu nie?
W największym pokoju, w półmroku, kołysało się kilka par i dla wszystkich taniec
był jedynie pretekstem do mniej czy bardziej
zaawansowanych pieszczot. Simon i Garfunkel śpiewali „The Sound of Silence”.
Zabawne, ale zdałem sobie sprawę, Ŝe nie spotkałem
nigdy miejsca, w którym nie istniałaby ich muzyka. Zawsze przenika mnie dreszcz,
kiedy słyszę: „Hello, darkness my old friend. I’ve
come to talk to you again”. Tak. Przyszedłem. I znów będziemy rozmawiać.
PrzecieŜ czuję zapach melonów. Dziewczyna w moich
ramionach nagle wydała mi się smutna i krucha. Było mi jej Ŝal. Zawsze jest mi
Ŝal, ale istnieją pewne sprawy, na które nic nie
potrafimy poradzić. Światło. Ciemność. Przeznaczenie. A jej i moje zostały
powiązane bez naszej wiedzy i zgody. Przytuliłem ją
mocniej, a ona odwzajemniła uścisk. Była tak bezbronna, a ja musiałem ją
skrzywdzić. Jeśli mówienie o krzywdzie ma tu jakikolwiek
sens. Ale chyba ma, skoro myślę o niej cały czas. O swojej krzywdzie i swoim
bólu oraz o bólu, jaki daję innym. Ciemność, Światło,
Przeznaczenie... A być moŜe Bóg, Diabeł lub Ewolucja.
Opuszkami palców lewej dłoni musnąłem skórę na jej karku. Nie cofnęła się.
— MoŜe wyjdziemy stąd? — zapytałem, kiedy muzyka ucichła — lubisz szampana?
Kiedy wypowiedziałem juŜ te słowa, przestraszyłem się, Ŝe padły zbyt szybko. Czy
nie naleŜało odczekać parę minut? Potańczyć?
Porozmawiać? Inne pary kołysały się jeszcze, nie zwracając uwagi na to, Ŝe Simon
i Garfunkel przestali śpiewać. Zastanawiała się przez
chwilę, aŜ wreszcie skinęła głową.
— Zaczekaj na mnie przed domem — powiedziała — będę za parę minut.
Zabrało to jej więcej niŜ parę minut. MoŜe pół godziny, ale czekałem spokojnie,
bo byłem pewien, Ŝe dotrzyma obietnicy. Padał śnieg.
Mokry i topniał, nim doleciał do ziemi. Jednak nie schowałem się do bramy.
Wystawiałem twarz na te wilgotne pacnięcia i Ŝegnałem
 
się. Spędziłem tu cztery lata i były to bardzo dobre lata. Ale tęskniłem. Kiedy
nastanie nowy dzień, będę juŜ daleko. Tak się zamyśliłem,
Ŝe dostrzegłem ją dopiero, kiedy stanęła tuŜ obok.
— Przepraszam — powiedziała i pocałowała mnie w policzek.
A potem ujęła pod ramię i ruszyliśmy szybkim krokiem w stronę postoju taksówek.
Kiedy szedłem obok niej, młodej, pięknej i pełnej
energii, znów ogarnęły mnie wątpliwości. Co by się stało, gdybym wsadził ją do
samochodu, a sam odszedł? Czy dostałbym następną
szansę? Ale wiedziałem, Ŝe nie zaryzykuję. Nie potrafiłbym zaryzykować.
W lodówce miałem szampana. Zimnego, czerwonego i słodkiego. MoŜe niezbyt
wykwintnego, ale wypiliśmy prawie całą butelkę. Anna
(bo znaleźliśmy nawet czas, Ŝeby się sobie przedstawić), to właśnie ona,
wykonała pierwszy krok. Usiadła mi na kolanach, odurzając
cięŜkim kadzidlanym zapachem perfum i wtuliła usta w moją szyję. Zaniosłem ją do
łóŜka i tam powoli rozebrałem. Miała nieskazitelne,
doskonałe ciało, choć była tak szczupła i drobna. Kochaliśmy się dwa razy,
długo, namiętnie i radośnie, a potem ona zasnęła wtulona
jakby szukała we mnie ochrony. Właśnie we mnie! Nie mogłem pozwolić sobie na
sen. Wstałem i zacząłem się ubierać, a potem
pakować. Nagle zobaczyłem, Ŝe Anna mi się przygląda.
— Co robisz? — spytała.
— WyjeŜdŜam — odparłem.
— Dzisiaj?
— Zaraz.
Podszedłem do łóŜka i pocałowałem ją w usta.
— Przykro mi, ale muszę wyjechać — szepnąłem — szkoda, Ŝe nie spotkaliśmy się w
innych okolicznościach.
Całowałem ją długo, a lewą dłonią pieściłem jej szyję. Nie chciałem, Ŝeby się
bała i potrafiłem zrobić to szybko. Umarła, zanim zdąŜyła
pojąć co się dzieje. Wstałem i chwyciłem stojący obok łóŜka neseser. Rozejrzałem
się i natychmiast, prawie natychmiast, zobaczyłem
Bramę. Otworzyła się w lustrze. Poznałem to po charakterystycznym, sinym blasku
i lekkim drŜeniu powierzchni. Wszedłem i rzuciłem
ostatnie poŜegnalne spojrzenie. Anna wyglądała jak pogrąŜona w głębokim śnie.
— Do widzenia — powiedziałem i zagłębiłem się w lustro.
Tafla zassała mnie, przedrąŜyła, przenicowała i wywróciła na drugą stronę. I w
tej samej chwili stałem juŜ na chodniku oparty o latarnię,
a obok mnie zahuczał przejeŜdŜający samochód. Byłem tak słaby, Ŝe musiałem
chwycić się betonowego słupa, by nie upaść. Mdliło
mnie i całą siłą woli powstrzymywałem się, aby nie zwymiotować. Kiedy doszedłem
do siebie, rozejrzałem się wokół. Było chłodno i
szaro. Listopadowy poranek albo marcowy wieczór. Listopadowy wieczór albo
marcowy poranek. Warszawa. Ulica Marszałkowska.
Ale być moŜe tutaj nazywała się inaczej. Czerwone autobusy, czerwone tramwaje,
złote pudełko hotelu Forum i masywne, szare
gmaszysko Pałacu Kultury i Nauki. Podszedłem do kiosku Ruchu i przyjrzałem się
gazetom. A więc jednak był marzec. Starałem się
podejrzeć, jakimi banknotami płacą klienci i szybko się zorientowałem, Ŝe
wyglądają one nieco inaczej niŜ te, które mam w portfelu.
CóŜ, tego naleŜało się spodziewać i byłem na to przygotowany.
— Kupuje, czy stoi? — zapytał ktoś napastliwie i cofnąłem się gwałtownie.
 
Znowu zakręciło mi się w głowie i o mało nie upadłem. Upadłbym, gdybym nie
przytrzymał się lady.
— Kurwa, ósma rano, a ten pijany! — usłyszałem jeszcze, zanim odszedłem z
powrotem pod słup latarni.
Wiedziałem, Ŝe muszę wziąć się w garść. I wtedy podeszła ta dziewczyna.
— Czy dobrze się pan czuje? — spytała z troską w głosie, a ja ucieszyłem się, bo
zrozumiałem, Ŝe to miejsce nie moŜe być złe.
— Tak — powiedziałem — to tylko przelotny zawrót głowy. Czasami, bardzo rzadko,
zdarza mi się zemdleć bez powodu. Ale to juŜ
mija...
— Obok jest pogotowie. MoŜe pana odprowadzić? — zaproponowała i odgarnęła
włosy,
które wymknęły się z pod czapki.
— Dziękuję — odparłem — proszę sobie nie robić kłopotu.
Przez chwilę stała niezdecydowana, a potem skinęła mi głową i odeszła.
ZauwaŜyłem, Ŝe obróciła się jeszcze, jakby sprawdzając, czy
wszystko ze mną w porządku, ale ja juŜ pytałem kogoś o najbliŜszy bank. Miałem
ze sobą złoto. A złoto jest zawsze złotem i nigdy nie
znalazłem się jeszcze w miejscu, gdzie nie miałoby ono wartości. W banku
wymieniłem część mojej Ŝelaznej rezerwy na banknoty i
przyjrzałem się im uwaŜnie. Największym nominałem był milion z portretem króla
Kazimierza Wielkiego, a dolary sprzedawano po
siedem i pół tysiąca złotych. To oczywiście nic nie znaczyło. Oprócz zmian
świata zmienia się przecieŜ i czas. Nadal był rok 1994, a
więc ten, który pamiętałem. Jedynie po historii mogę poznać, czy trafiłem we
właściwe miejsce. Po pewnych szczegółach, drobiazgach i
niuansach. Dlatego pierwszym miejscem, jakie odwiedzałem po urządzeniu się była
zawsze biblioteka.
Wynająłem pokój w hotelu Victoria i jak zwykle pokazałem paszport stwierdzający,
Ŝe jestem obywatelem wyspy Mauritius.
NiezaleŜnie od świata i czasu nikt nigdy nie wie jak powinien wyglądać paszport
tak odległego i egzotycznego państewka. MoŜe celnicy
lub straŜ graniczna? Ale przecieŜ nie zamierzałem wyjeŜdŜać z Polski. Potem parę
dni spędziłem w bibliotece, choć juŜ pierwsze
spojrzenie na karty historycznych ksiąŜek przekonało mnie, Ŝe trafiłem do
niewłaściwego miejsca. Dom nadal był daleko. Chciałem
jednak poznać historię tego świata, bo Bóg raczy wiedzieć, ile czasu w nim
spędzę. Wydawało się, Ŝe to dobry świat, a przynajmniej nie
gorszy niŜ inne. PrzeŜył okres faszystowskiej i komunistycznej dyktatury, ale
teraz wydawał się spokojny i bezpieczny. Warszawa
prezentowała się nieźle. Ludzie byli zabiegani, lecz sympatyczni (choć zwaŜywszy
na powitanie, jakiego tu doznałem, moŜna byłoby o
tym powątpiewać). Nie musiałem się martwić ani o pieniądze, ani o pracę, gdyŜ
miałem wystarczająco duŜo złota, by przeŜyć tu
bezproblemowo kilka lat. Ale, rzecz jasna, gdy tylko stwierdziłem, Ŝe jestem w
niewłaściwym miejscu, juŜ marzyłem, aby się stąd
wyrwać. Tylko Ŝe akurat to nie zaleŜało ode mnie. Czy nie próbowałem wyjaśnić
tego, co się dzieje? Mój BoŜe, oczywiście Ŝe
próbowałem, ale kto byłby w stanie udzielić odpowiedzi na moje pytania? Kto,
zwaŜywszy całokształt sprawy, uwierzyłby, Ŝe nie jestem
wariatem? Miałem psychoterapeutkę i opowiedziałem jej wszystko o sobie.
 
— Sprawdziłam cię — usłyszałem od niej kiedyś — nigdy nie było morderstw, o
których opowiadasz. To „drugie Ŝycie” istnieje jedynie
w twojej wyobraźni.
— To o czym mówię, nie jest do sprawdzenia — odparłem zrezygnowany — przecieŜ
wszystko działo się gdzie indziej.
— A więc chcesz, abym uwierzyła, Ŝe podróŜujesz pomiędzy światami i zabijasz w
nich dziewczyny? Wybacz, ale wytłumaczenie jest o
wiele prostsze...
Tak, rzecz jasna, miała teorię na mój temat i chciała, abyśmy oboje w nią
uwierzyli. W końcu była psychoterapeutą i nie mogła nic mieć
Ŝadnej teorii. Ale wiedziałem doskonale, Ŝe w jej koncepcji nie ma ziarna
prawdy. Nie pamiętałem swego dzieciństwa i cóŜ z tego? Ta
amnezja nie była postawieniem psychologicznej blokady. Nie była obroną przed
wspomnieniem o wydarzeniach, o których nie chciałem
pamiętać. Które — jak powiedziała — były moŜe zbyt straszne, aby o nich
pamiętać. Straszne było nie to, co było. Straszne było to, co
się działo. To, Ŝe musiałem zabijać, choć zabijać nie chciałem. To, Ŝe byłem
kimś innym, kimś obcym, a zabójstwo stanowiło jedynie
środek umoŜliwiający poszukiwanie Domu, za którym tęskniłem. Ale lekarka nie
potrafiła tego zrozumieć ani nie potrafiła mi pomóc. A
ja nie mogłem zrezygnować z poszukiwania mojego świata. Dom jest najwaŜniejszy.
KaŜdy człowiek musi znać swoje miejsce w czasie
i przestrzeni, a ja ani go nie znałem, ani nie potrafiłem do niego dotrzeć.
W miejscu, do którego trafiłem, spędzałem czas w zasadzie spokojnie. DuŜo
czytałem, czasem wieczorami chodziłem do nocnych
klubów lub do pubów. Poznałem parę osób i kilkanaście razy wylądowałem w łóŜku z
miłymi kobietami. Kupiłem bardzo przyzwoicie
wyglądające polskie dokumenty, zdąŜyłem zrobić kurs doradztwa finansowego, co
nie było niczym trudnym, kiedy poznałem realia
gospodarcze. W końcu jestem specjalistą od tych spraw. W kaŜdej chwili mogłem
zacząć pracować, a propozycji było aŜ nadto.
Pewnego dnia, kiedy jadłem w kawiarni śniadanie, zobaczyłem, Ŝe przy stoliku
obok siedzi ta dziewczyna. Wstałem.
— Dzień dobry — powiedziałem — chciałbym pani podziękować.
Nie poznała mnie i spojrzała na mnie, nie rozumiejąc, a jej partner zesztywniał,
jakby uwaŜał, Ŝe za chwilę nadejdzie czas, by dać mi w
mordę.
— To było w marcu. Na Marszałkowskiej. Rano — wyjaśniłem — poczułem się wtedy
słabo, a pani spytała, czy nie potrzebuję pomocy.
— Ach tak — przypomniała sobie i uśmiechnęła się.
Odgarnęła znajomym juŜ gestem kosmyk włosów z czoła.
— Cieszę się, Ŝe nic się panu nie stało.
— Chciałbym się jakoś zrewanŜować — powiedziałem właściwie na złość temu
facetowi, który przyglądał mi się wściekłym wzrokiem
— proszę, to moja wizytówka na wypadek, gdyby potrzebowała pani pomocy
specjalisty.
Podałem jej kartonik i uśmiechnąłem się na poŜegnanie. Zapłaciłem rachunek i
wyszedłem. Zadzwoniła wieczorem następnego dnia.
Telefon od niej nie zdziwił mnie. Czas i doświadczenie pozwoliły mi się
przyzwyczaić do powodzenia u kobiet. Zaskoczony byłem
raczej tym, Ŝe ani pierwsza, ani druga, ani nawet dziesiąta randka nie skończyły
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin