Białołęcka Ewa - Błękit Maga.odt

(59 KB) Pobierz

Ewa Białołęcka

 

 

 

 

 

 

Błękit Maga

 

 

 

Z "NF" 3/97

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kropla spadła do miseczki ustawionej na stole obok mego łokcia. Uniosłem głowę. Na suficie pośrodku mokrej plamy wybrzuszała się i rosła następna. Spadła, wzbudzając kręgi na powierzchni wody, w połowie wypełniającej naczynie. Gdy się przejaśni, trzeba wejść na dach i załatać dziurę. Świeca kładła żółtą plamę światła na blacie zarzuconym kartkami, zużytymi piórami, rysikami i miseczkami z tuszem. Odsunąłem pamiętnik od niebezpiecznych rejonów, gdzie groziło mu zachlapanie wodą lub farbą. Gruby tom oprawny w skórę zrobiony był z drogiego papieru, a dodatkowo każdą stronę sygnowano u góry ośmioma runami:

Kamyk, syn Stokrotki, z ojca Chmury, z domu Obserwatora Płowego.

To ja. Adept magii. Tkacz Iluzji. Przyjaciel smoka. 

Płowy opisał w kronice historię mojej podróży w poszukiwaniu

maga z kasty Stworzycieli i spotkania ze smokiem o imieniu

Pożeracz Chmur. A ja spisywałem dalsze wydarzenia. 

   Przeciągnąłem się, splatając palce i wyrzucając ramiona

przed siebie. Skóra na prawej dłoni, poznaczona bliznami,

zamrowiła. Ślady ciągnęły się dwiema nierównymi krechami na

wierzchniej stronie ręki, od nadgarstka aż do stawów

serdecznego i małego palca. Podobne szramy, białawe, miałem

we wnętrzu dłoni. Kiedy prawie rok temu otrzymałem tę

swoistą pamiątkę i ostrzeżenie, był taki sam wieczór jak

obecny - wilgotny, zadeszczony i nudny.

   Przewróciłem kilkadziesiąt stronic pamiętnika i zacząłem

odczytywać własne, chwiejne pismo.

 

   Pożeracz Chmur szczerze starał się wywiązać

obietnicy. W drodze do domu niemal cały czas mieliśmy

złączone umysły i słyszałem. Napawałem się nowymi

doznaniami, zapamiętywałem, ile się dało. Głosy ptaków i

zwierząt, szum traw, płynącej wody... Nawet piasek pod

stopami gadał. Świat, który do tej pory był

kolorem, dotykiem i zapachem, otworzył się szerzej i stał

się bogatszy, jeszcze wspanialszy. Jedno mnie rozczarowało.

Głuchy od urodzenia, uczyłem się tylko mowy rąk i oto (rzecz

śmieszna) lengorchiański - mój ojczysty język - był dla mnie

równie zrozumiały jak cmokanie wiewiórki. 

   Wszystko układało się dobrze, dopóki dopisywała pogoda. 

Gdy zaczęły się deszcze, a co za tym idzie, przymusowe

zamknięcie w czterech ścianach, Pożeracz Chmur z dnia na

dzień robił się marudniejszy. Teraz w pełni rozumiem, jak

nieprzyjemne musiało być dla niego pozostawanie w psiej

postaci. Jak nudne "słuchowe" ćwiczenia, którym ja oddawałem

się z pasją. A deszcz, który padał ciągle, zmieniając tylko

natężenie - od mżawki do ulewy i odwrotnie - musiał

doprowadzać do szału wrażliwego na wilgoć smoka.Kaprysił,

narzekał i dokuczał czasem w przykry sposób.  Nie tylko ja,

ale i cierpliwy Płowy miał go dosyć. 

   Katastrofa zdarzyła się w środku pory deszczowej. 

Pamiętam, że był wczesny zmierzch. Płowy ucierał maść na

reumatyzm, był na nią wyjątkowy popyt.  Ja studiowałem

miskę. Nie, nie zwariowałem.  Zwyczajne gliniane naczynie

inaczej brzmi, gdy uderzyć je otwartą dłonią, inaczej, gdy

drewnianą łyżką, bądź poskrobać paznokciami. Życie można by

strawić na rozpracowywaniu stołowej zastawy. Pożeracz Chmur

znowu użyczał mi swoich uszu. Straciło to już dla mnie smak

niesamowitości. Trochę trudu kosztowało utrzymanie

mentalnego kontaktu ze smoczym "ja" na takim poziomie, by

pozbyć się uczucia przebywania w dwóch miejscach

jednocześnie. Pozostawał tylko efekt słyszenia z innego

kierunku, na który musiałem brać poprawkę. Odtwarzałem tę

piekielną miskę na wszystkie sposoby, a Pożeracz Chmur

nudził się śmiertelnie. 

   "Skończ już".

   "Zaraz".

   "Zrób coś ciekawszego"...

   "Później".

   "Skończ już..."

   "Zaraz".

   I to już było, niestety, za dużo dla Pożeracza Chmur.

Zaczął wymyślać mi wściekle i niezwykle obrazowo. Nic

dziwnego, że poniosły mnie nerwy. Sięgnąłem do smoczopsiego

ucha i wbiłem w nie paznokcie! Wolałbym nie pamiętać, co

stało się potem. Dość, że jednocześnie usłowałem: trzymać

grubo owiniętą rękę w górze (tak mniej bolało) i wkładać

głowę między kolana (gdyż robiło mi się słabo). Nie bardzo

dawało się to pogodzić. Płowy zmywał krew z podłogi,

zaglądając do kociołka, gdzie gotowały się zagięte jak

rybie ości igły chirurgiczne. Pożeracz Chmur rozpłaszczył

się pod stołem i udawał, że go nie ma.

   Całą noc i następny dzień gorączkowałem. Płowy zmuszał

mnie do picia okropności, po których większość czasu

przespałem. A gdy wreszcie się pozbierałem, Pożeracza Chmur

już nie było. Nawet się nie pożegnał. Z Płowego nic nie dało

się wyciągnąć, miałem wrażenie, że ułatwił młodemu smokowi

decyzję o odejściu. W ten sposób straciłem towarzysza. Przez

własną porywczość... i deszcz. 

   Aż do wiosny ćwiczyłem z uporem to, co zdołałem opanować

z pomocą Pożeracza Chmur. Pierwszego dnia cofania się

wylewów - gdy wszyscy mieszkańcy wioski wieszali na ścianach

wianki uplecione ze świeżych gałązek, a na stół wjeżdżały

ciastka z ostatnich zapasów zimowej mąki - Płowy podjął

decyzję o mej przyszłości. Wcale nie odbyło się to w

uroczysty sposób. Pamiętam dokładnie, że Płowy siedział przy

stole, tnąc nożykiem giętkie pędy, oblepione pąkami drobnych

kwiatków. Splataliśmy z mich małe kółka, a ja wieszałem

gotowe na świeżo wybielonych ścianach. Jeden z gwoździ wbity

był krzywo i próbowałem wygiąć go do góry. Drgnięcie podłogi

odwróciło mą uwagę od kawałka opornego żelaza. To Płowy

tupnął - jak zawsze, chcąc mnie przywołać. Odłożył nóż i

zaczął układać palce w mowie rąk:

   "Wylewy kończą się. To już Święto Wiosny. Czas stanąć w

Kręgu".

   Nie upuściłem wianka. Odwróciłem się i powiesiłem go na

ścianie. Krzywo. Usiadłem naprzeciwko Płowego.

   "Niewiele umiem".

   "Wystarczy" - odparł.

   "Pożeracz Chmur odszedł za wcześnie!" - Gwałtowność

przekazu podkreśliłem uderzeniem palców o przedramię.

   Płowy poklepał mnie po ręce, gestem dodającym otuchy.

   "W obrazach jesteś świetny, dźwięki to sprawa drugiego

rzędu. Poza tym każdy z nas uczy się przez całe życie.

Egzamin w Kręgu to tylko pewien etap, nic więcej. Chciałbyś

od razu zostać Mistrzem? Nie za wiele sobie wyobrażasz?"

   Roześmiał się i pogroził mi żartobliwie, a potem

spokojnie zabrał się do zwijania ostatniego wianka.

 

   Zamek Magów leży na południu Lengorchii, na jednej z

wysepek rzeki Enite, która między Puszczą Oczu a Wzgórzami

Kości tworzy rozgałęzioną i bardzo skomplikowaną deltę. 

Dlatego też dużą część drogi przebyliśmy z Płowym łodzią. Z

daleka siedziba Kręgu nie wydawała się imponująca. 

Wyglądała jak płytka misa odwrócona do góry dnem, nad którą

wystawały niewysokie klocki przykryte dzwonkami do gaszenia

świec. Ale w miarę zmniejszania się odległości, "miska"

przybierała niepokojące rozmiary. Okazała się straszliwie

wysokim murem otaczającym kompleks wież o spadzistych

dachach. Ściana ciągnęła się w obie strony, zaginając

łagodnie gdzieś w nieokreślonym punkcie perspektywy. Droga

od przystani wiodła wzdłuż niej i nie mogłem powstrzymać

się, by nie ciągnąć ręką po idealnie gładkiej powierzchni.

Była pokryta czymś w rodzaju glazury i całkowicie pozbawiona

spoin. 

   "To robota Iskier" - objaśnił Płowy, widząc moją

fascynację. - "Po wzniesieniu konstrukcji z granitu,

wytworzyli tak wysoką temperaturę, że stopili powierzchnię

skały". 

   Otworzyłem usta z podziwu. Nieźle. Wulkan na życzenie.

Słusznie magowie z kasty Iskier nosili na piersiach runę

"słońce".

   Wielka brama zamkowa była zamknięta na głucho, ale

nieduże drzwi wykrojone w jej skrzydle - uchylone

zachęcająco. W przejściu nie było strażnika, tylko

na ławeczce pod ścianą siedział staruszek (zapewne

odźwierny) i gryzł pestki. Wyglądał niepozornie, więc

zdumiało mnie, że Płowy przywitał go, kłaniając się z

widocznym szacunkiem. Starzec uśmiechnął się przyjaźnie.

Stałem za plecami Płowego i tylko z kilku nieznacznych

gestów ręki domyśliłem się, że coś mówi. Odźwierny

uśmiechnął się szerzej, a potem przeniósł wzrok na mnie.

Wyraz jego twarzy przeszedł płynnie z "Cieszę się, że cię

widzę" na "Kogo my tu mamy?" Wykonał zapraszający gest i

wrócił do plucia łupinami. Poszliśmy we wskazanym kierunku.

Płowy założył ręce za plecy i ukradkiem pokazał mi dwa

znaki: "krąg" i "żółwia". Mag z kasty Strażników Słów?

   Przekazywano nas sobie z rąk do rąk, łańcuszkową metodą.

Od korytarza do korytarza, od schodów do schodów.

Przechodziliśmy przez tyle dziedzińców, galerii i ogrodów,

że zastanowiłem się, czy nie obchodzimy całego zamku wkoło.

Wreszcie dopłynęliśmy do bezpiecznego portu - niewielkiej

komnatki, bardzo czystej i bardzo ascetycznie urządzonej.

Ledwo zdążyliśmy rozpakować swoje rzeczy, po Płowego

przyszedł jego znajomy i zostałem sam. Próbowałem ćwiczyć,

ale szybko straciłem do tego ochotę. Postanowiłem obejrzeć

okolicę. Drzwi wychodziły na paropoziomową galerię, która

otaczała sześciokątną studnią dziedzińczyk niemożliwie wręcz

zapchany różami. Krzewy różane mimo dość wczesnej pory

kipiały kwiatami. Pędy roślin, nie mieszcząc się w

wyznaczonym im miejscu, oplatały balustrady, wiły się dokoła

kolumienek, sięgając wyższych pięter zielenią, różem,

karminem i ciężką, krwawą purpurą. Spotkania z mistrzami

miały się rozpocząć dopiero jutro, ale pośród różanych

krzewów kręciło się już kilkunastu chłopców. Z wysokości

piętra patrzyłem, jak paru z nich bawiło się w chowanego.

Młodziutki Obserwator odnajdywał ukrytych w różach

towarzyszy nieomylnie, jak prowadzony niewidzialną nitką. W

innym rozpoznałem Wędrowca, gdy zniknął niespodzianie tuż

sprzed nosa tropiciela. Dziwna to była zbieranina - chłopak

z wybrzeża, o włosach wypłowiałych od słońca i słonego

wiatru, obok panicz w ciężkich brokatach, którego  poufale

klepał po ramieniu młody łowca w skórzanej kurtce.  Parę

kroków dalej bawiło się dziecko pod opieką guwernera. 

Pyzaty chłopczyk, na oko sześcioletni, turlał piłkę po

ścieżce. Kolorwa kula toczyła się to tu, to tam, za każdym

jednak razem wracając do nóg właściciela jak wierny pies.

Dzieciak był znudzony. Szurał nogami, wzbijając kurz i

brudząc jedwabne pończochy, wrzucał kamyczki do fontanny,

stojącej w centrum rozarium i tęsknie spoglądał na starszych

chłopców. Czy i ten malec miał być poddany ocenie? Chodziło

raczej o oficjalną kwalifikację do jednej z kast oraz

ukierunko...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin