m Powieści Wilbura Smitha PTAK SŁOŃCA OKO TYGRYSA ZAKRZYCZEĆ DIABŁA OKRUTNA SPRAWIEDLIWOŚĆ Saga Courtneyów GDY POLUJE LEW ODGŁOS GROMU UPADEK WRÓBLA * MONSUN DRAPIEŻNE PTAKI BŁĘKITNY HORYZONT TRIUMF SŁOŃCA * PŁONĄCY BRZEG SIŁA MIECZA PŁOMIENIE GNIEWU PORA UMIERANIA ZŁOTY LIS Saga Ballantyne'ów LOT SOKOŁA POSZUKIWACZE PRZYGÓD PŁACZ ANIOŁÓW LAMPART POLUJE W CIEMNOŚCI Cykl egipski BÓG NILU SIÓDMY PAPIRUS CZAROWNIK ZEMSTA NILU Strona internetowa Wilbura Smitha: www .wilbursmithbooks.com WILBUR SMITH ZEMSTA NILU Z angielskiego przełożył GRZEGORZ KOŁODZIEJCZYK Tytuł oryginału: THE QUEST Copyright © Wilbur Smith 2007 Ali rights reserved FirSt published in 2007 by Emilian an ІЩргіш of Pan Macmillan Ltd., London Copyright © for the Polish edition by Wyfflwo Albatros A. Kutytow.cz 2008 Copyright © for th, Polish translation by Grzegorz Kołodziejczyk 2008 Redakcja: Barbara Nowak Ilustracja na obwolucie: Jacek Kopalski Projekt graficzny obwoluty: Andrzej Kurytow.cz Skład: Laguna ISBN 978-83-7359-586-6 Dystrybucja www.olesiejuk.pl t Sp»Zedaż wysytkow - biernie internetowe www.merlin.pl www.empik.com www.ksiazki.wp.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ лі , , , . ■ ппА 02-954 Warszawa Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, uz -n 2008 Wydanie I/op. twarda Di Druk-Intro S.A., Inowrocław Książkę tę dedykuję mojej żonie Mokhiniso Jesteś piękna, kochająca i ^rna. Nie ma nikogo prócz ciebie. Tytuł oryginału: THE QUEST Copyright © Wilbur Smith 2007 AU rights reseryed First published in 2007 by Macmillan, an imprint of Pan Macmillan Ltd., London Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2008 Copyright © for the Polish translation by Grzegorz Kołodziejczyk 2008 Redakcja: Barbara Nowak Ilustracja na obwolucie: Jacek Kopalski Projekt graficzny obwoluty: Andrzej Kuryłowicz Skład: Laguna ISBN 978-83-7359-586-6 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t/f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.merlin.pl www.empik.com www.ksiazki.wp.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa 2008. Wydanie I/op. twarda Druk: Druk-Intro S.A., Inowrocław I Książkę tę dedykuję mojej żonie Mokhiniso Jesteś piękna, kochająca i wierna. Nie ma nikogo prócz ciebie. Z wysokich gór schodziły dwie samotne postacie — mężczyźni ubrani w wytarte futra i skórzane czapki z uszami chroniącymi przed chłodem. Mieli nieogolone brody i ogorzałe od wiatru twarze; na plecach nieśli cały swój skąpy dobytek. Przebyli długą i niebezpieczną drogę, żeby dotrzeć do tego miejsca. Meren, który szedł na przodzie, nie wiedział, gdzie się znajdują i dlaczego tak daleko zawędrowali. Wiedział to starzec podążający tuż za nim, lecz jak dotąd nie raczył podzielić się swoją wiedzą z towarzyszem. Po opuszczeniu Egiptu pokonali wiele mórz, jezior i potężnych rzek, przebyli ogromne równiny i lasy. Napotkali dziwne i niebezpieczne zwierzęta oraz jeszcze dziwniejszych i niebezpieczniejszych ludzi. Później wkroczyli w góry wyglądające jak przedziwny labirynt śnieżnych szczytów i ziejących przepaści, w którym powietrze było tak rozrzedzone, że oddychanie nim sprawiało trudność. Konie padły z zimna, a Meren stracił koniuszek palca, poczerniały i gnijący od mrozu. Na szczęście nie był to palec u ręki, w której trzymał miecz w czasie walki i którą wypuszczał strzały ze swojego ogromnego łuku. Meren zatrzymał się na krawędzi ostatniego stromego urwiska. Starzec stanął przy jego ramieniu. Był odziany w futro ze skóry śnieżnego tygrysa, którego Meren położył jedną strzałą, gdy bestia na niego skoczyła. Stojąc obok siebie, mężczyźni spoglądali w dół na nieznaną krainę rzek i gęstej zielonej dżungli. 7 — Od pięciu lat jesteśmy w drodze — rzekł Meren. — Czy to koniec podróży, Magu? — Niepodobna, by trwało to aż tak długo, mój zacny Mere-nie — odparł Taita; jego oczy roziskrzyły się żartobliwie pod śnieżnobiałymi brwiami. W odpowiedzi Meren ściągnął z pleców miecz w skórzanej pochwie i wskazał nacięcia. — Zaznaczyłem tu każdy dzień — zapewnił. — Możesz przeliczyć. — Meren spędził więcej niż pół życia, towarzysząc Taicie i strzegąc go, a mimo to wciąż nie był pewien, kiedy starzec mówi poważnie, a kiedy sobie z niego żartuje. — Wciąż jednak nie odpowiedziałeś na moje pytanie, czcigodny Magu. Czy dotarliśmy do kresu podróży? — Nie — odparł Taita, kręcąc głową. — Ale nie trap się, bo zrobiliśmy dobry początek. — Teraz on wysunął się przed młodszego towarzysza i ruszył wąską półką skalną biegnącą ukosem po ścianie klifu. Meren spoglądał za nim przez chwilę, a potem jego z gruba ciosane rysy twarzy ułożyły się w uśmiech rezygnacji. — Czy ten stary łotr nigdy nie przestanie?—mruknął, kierując wzrok na szczyty, następnie zarzucił miecz na plecy i ruszył za Taitą. Zszedłszy na dół, stanęli przed wieżyczką z białego kwarcu. — Witajcie, wędrowcy! — doszedł ich głos z góry. — Od dawna czekam na wasze przybycie. Dwaj mężczyźni zatrzymali się i ze zdziwieniem podnieśli głowy. Na krawędzi skały siedział chłopiec, który mógł mieć nie więcej niż jedenaście lat. Było to dziwne, że nie spostrzegli go wcześniej, bo siedział na widoku; blask słońca odbijał się od kwarcu i otaczał malca świetlistą, rażącą oczy poświatą. — Przysłano mnie, bym zaprowadził was do świątyni Saras-wati, bogini mądrości i odnowy — oznajmił chłopiec miękkim, płynnym głosem. — Ty mówisz po egipsku! — wykrztusił zdumiony Meren. Chłopiec skwitował uśmiechem bezmyślną uwagę. Jego brązowa twarz przypominała pyszczek psotnej małpki, lecz uśmiech był tak ujmujący, że Meren musiał go odwzajemnić. — Mam na imię Ganga i jestem posłańcem. Chodźcie! Przed nami jeszcze długa droga. — Chłopiec wstał, gęste czarne włosy poruszyły się na gołym ramieniu. Było zimno, a mimo to miał 8 na sobie tylko przepaskę biodrową. Jego gładki nagi tors zdawał się ciemnokasztanowy, lecz na plecach wyrastał groteskowy garb jak u wielbłąda. Ganga dostrzegł wyraz twarzy przybyszów. — Przywykniecie do tego tak jak ja — rzekł, po czym zeskoczył z półki skalnej i wziął Taitę za rękę. — Tędy. Przez dwa dni wiódł wędrowców przez gęsty bambusowy las. Szlak wił się i kluczył, bez przewodnika niechybnie by się zgubili. W miarę schodzenia powietrze robiło się cieplejsze; mężczyźni wreszcie mogli zrzucić futra i nakrycia głowy. Włosy Taity były rzadkie, proste i srebrzyste, a Merena gęste, ciemne i kręcone. Drugiego dnia dotarli do krańca bambusowych zarośli i ruszyli ścieżką w głąb gęstej dżungli. Konary splatały się ponad ich głowami, tworząc galerie, które zasłaniały blask słońca. Ciepłe powietrze było gęste od woni wilgotnej ziemi i gnijących roślin. W górze śmigały jaskrawo ubarwione ptaki, małe małpki szczebiotały i figlowały w koronach drzew, a nad ukwieconymi lianami unosiły się barwne motyle. Dżungla skończyła się nagle i wędrowcy wyszli na otwartą przestrzeń szerokości mili, sięgającą aż do przeciwległej ściany dżungli. Pośrodku tej olbrzymiej polany wznosił się majestatyczny gmach. Wieże, wieżyczki i tarasy zbudowane były z żółtego jak masło kamienia, a cały kompleks otaczał wysoki mur z tego samego budulca. Posągi i płaskorzeźby zdobiące budowlę wyglądały jak kłębowisko nagich mężczyzn i ponętnych kobiet. — Koń by zdębiał na widok zabaw, którym te posągi się oddają — rzekł Meren tonem cenzora, lecz jego oczy się zaświeciły. — Coś mi mówi, że nadałbyś się jako model dla tych, którzy je wyrzeźbili — odparł Taita. W żółtym kamieniu przedstawiono wszelkie możliwe konfiguracje złączonych ludzkich ciał. — Z pewnością nie znajdujesz na tych ścianach nic nowego. — Wprost przeciwnie, wiele mógłbym się nauczyć — stwierdził Meren. — Niektóre z tych rzeczy nawet mi się nie śniły. — To świątynia wiedzy i odnowy — przypomniał Ganga. — Tutaj akt prokreacji uważany jest za święty i piękny. — Meren od dawna podziela ten pogląd — zauważył cierpko Taita. Brukowaną ścieżką dotarli do zewnętrznej ściany świątyni. Wielkie wrota z drewna tekowego się otworzyły. 9 — Śmiało! — zachęcił Ganga. — Apsary was oczekują. — Apsary? — spytał zaskoczony Meren. — Służebnice świątyni — wyjaśnił Ganga. Weszli do środka i Taita aż zamrugał oczami na widok wspaniałego ogrodu, w którym się znaleźli. Z gładkich zielonych trawników wyrastały kępy kwitnących krzewów oraz drzewa owocowe, niektóre obwieszone apetycznymi owocami. Nawet Taita, wyśmienity znawca roślin i ogrodnik, nie rozpoznał niektórych egzotycznych gatunków. Grządki mieniły się bogactwem przepysznych kolorów. Nieopodal bramy siedziały na trawniku trzy młode kobiety. Na widok przybyszów poderwały się i podbiegły do nich lekko. Śmiejąc się i tańcząc z radości, ucałowały obu mężczyzn. Pierwsza apsara była szczupła i złotowłosa. Przypominała dziewczynkę o nieskazitelnej, białej jak mleko skórze. — Witajcie! — zawołała. — Jestem Astrata. Druga, ciemnowłosa i skośnooka, była w pełnym rozkwicie kobiecości. Jej skóra lśniła jak wosk i wydawała się gładka jak kość słoniowa, która wyszła spod ręki wprawnego rzemieślnika. — Moje imię brzmi Wu Lu — oznajmiła, głaszcząc z podziwem umięśnione ramię Merena. — Jesteś pięknym mężczyzną. — A ja mam na imię Tansid — rzekła trzecia apsara, wysoka, o posągowych kształtach. Miała turkusowozielone oczy, włosy jak kasztan w płomieniach i nieskazitelnie białe zęby. Kiedy pocałowała Taitę, poczuł jej oddech pachnący niczym kwiaty w ogrodzie. — Witajcie. Czekałyśmy na was. Kaszyap i Samana uprzedzili nas, że przybywacie, i wysłali, abyśmy was powitały. Przynosicie nam radość. Obejmując jedną ręką Wu Lu, Meren obejrzał się na bramę. — Dokąd odszedł Ganga? — zapytał. — Nigdy go tu nie było — odparł Taita. — To leśny duszek. Spełnił zadanie i wrócił do swojego świata. Meren przyjął to wyjaśnienie. Spędził z Czarownikiem tyle czasu, że nie dziwiły go już nawet najniezwyklejsze zjawiska nadprzyrodzone. Apsary wprowadziły...
Kamantha