May Karol - Walka o Meksyk.pdf

(321 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
K AROL M AY
W ALKA O M EKSYK
SCAN- DAL
P OSZUKIWANIA
Działania wojenne przeniosły się na południe, życie na hacjendzie del Erina wróciło
więc do normy. Pedro Arbellez siedział przy oknie i obserwował bydło pasące się na
pobliskim pastwisku.
Stary hacjendero wyzdrowiał już, odzyskał spokój i równowagę, ale na jego twarzy
gościł smutek. Ciężko przeżywał ból i przygnębienie córki spowodowane utratą męża.
W pewnej chwili ujrzał jeźdźców zbliżających się od północy. Na przedzie jechało
dwóch mężczyzn i kobieta, z tyłu jakiś człowiek poganiał konie dźwigające bagaże.
— Kto to może być? — zapytał Arbellez Marię Hermoyes, krzątającą się po pokoju.
— Zaraz się dowiemy. Zmierzają w naszym kierunku i wkrótce tu będą.
Jeźdźcy wjechali przez bramę na podwórze. Jakież było zdziwienie Arbelleza na
widok Pirnera i jaka radość Emmy, gdy ujrzała Rezedillę i Czarnego Gerarda, którego darzyła
sympatią.
Przywitawszy się serdecznie, zasiedli przy stole i wzajemnie zaczęli opowiadać o
wszystkim, co się wydarzyło po wyjeździe Emmy z Guadalupe. Goście spodziewali się zastać
tutaj Sternaua i jego przyjaciół. Zmartwili się srodze, gdy usłyszeli, że doktor z towarzyszami
znowu zaginął.
— Czy zrobiono wszystko, aby ich odszukać? — spytał Gerard.
— Tak — odparł Arbellez — ale bezskutecznie. Sam Juarez posłał na zwiady Sępiego
Dzioba. Sławny traper wrócił z niczym. Znalazł wprawdzie ślad i podążył za nim do Santa
Jaga, ale tam wszystko się urwało.
— Hm. Więc udali się do Santa Jaga? To już coś. Trzeba jeszcze raz zacząć od
początku.
— Kto miałby się tym zająć?
— Oczywiście ktoś, kto się zna na tropieniu. Ja więc wyruszę.
— Ty?! — krzyknął Pirnero. — Nie! Nie chcę, aby mój zięć narażał się na takie
niebezpieczeństwa!
— W takim razie ci, których kochamy, muszą zginąć. Pirnero się speszył.
— Niech to diabli wezmą! Ale masz rację, Gerardzie. Trzeba ich koniecznie odnaleźć.
A tak się cieszyłem, że mam wreszcie zięcia! Co ty na to, Rezedillo?
Wszyscy spojrzeli na dziewczynę.
— Narzeczona moja dobra i dzielna… Pogładziła go po ręce.
— Oczywiście, że zgadzam się, kochany. Czuję, że właśnie tobie uda się ich odnaleźć.
Jedź w imię Boże, tylko przyrzeknij, że będziesz bardzo ostrożny!
— Nie bój się o mnie! Teraz mam ciebie, mam dla kogo żyć i stale będę o tym
pamiętał.
— Mówi jakby czytał z książki — mruknął Pirnero. — Jeżeli Rezedilla mu ufa,
dlaczego ja nie miałbym? Kiedy odjeżdżasz, mój zięciu?
— Dziś za późno, zapadła już noc, więc jutro o świcie. Wezmę dwóch vaquerów,
przez których będę kontaktował się z wami. A teraz chodźmy już spać.
Arbellez ulokował go w jednej z gościnnych izb na piętrze. Zostawszy sam, Gerard
zaczął obmyślać plan działania. Zgasił światło i otworzył okno. Patrzył na niebo usiane
gwiazdami. Wtem wydało mu się, że usłyszał jakiś szmer. Uważnie zaczął obserwować
podwórze. Gdy spojrzał w dół, spostrzegł, że ktoś wszedł przez okno do pomieszczenia
znajdującego się pod jego pokojem. Może to jakiś vaquero wracał od służącej? — pomyślał.
Nie — zreflektował się. Zbyt wiele niespodzianek zaszło w tym domu, aby się można
zadowolić przypuszczeniem.
— Kto tam?! — krzyknął.
Jakaś postać szybko przebiegła przez dziedziniec i skierowała się w stronę parkanu.
— Stój, bo strzelam!
Uciekający nie zatrzymał się. Gerard błyskawicznie chwycił swą zawsze nabitą
strzelbę i wycelował w zbiega. W słabym świetle gwiazd nie widział go dokładnie, orientował
się tylko, w jakim zmierza kierunku. Wystrzelił kilkakrotnie raz za razem, ale chybił. I to
może się przytrafić najlepszemu strzelcowi.
Nie mógł pozwolić, by człowiek uciekł. W okamgnieniu zatknął za pas rewolwer i
nóż, przywiązał lasso do nogi łóżka i ześlizgnął się po nim na podwórze. Przesadził płot i
zaczął nasłuchiwać.
Po chwili w pobliżu, na lewo od siebie usłyszał parskanie konia. Cicho jak kot pobiegł
w tamtą stronę. Nie zdążył jednak. Po paru sekundach rozległ się tętent. Ten, którego chciał
pochwycić, mknął już pełnym galopem.
Gerard zatrzymał się. Popełniłby wielki błąd, gdyby teraz po ciemku szukał śladów
tamtego i jego wierzchowca. Mógłby je zetrzeć własnymi nogami. Przeskoczył płot w innym
miejscu niż przed chwilą, wrócił na dziedziniec i zmierzał do frontowego wejścia.
Strzały obudziły mieszkańców hacjendy. Zapalono światła. Jakiś vaquero wybiegł mu
naprzeciw.
— Ach, senior Gerard, niepokoją się o pana. Myślą, że pana zabito.
— Jak najprędzej można obudzić i zwołać służbę?
— Nad drzwiami jadalni wisi dzwon. Wystarczy uderzyć i wszyscy zjawią się
natychmiast.
Po chwili w jadalni zgromadziła się służba i domownicy. Większość miała latarki.
Gerard opowiedział, co zaszło.
— Co się mieści pod moim pokojem? — zapytał hecjendera.
— Kuchnia.
— Wszyscy vaquerzy mieszkają w tym budynku?
— Nie. Większość śpi przy trzodach.
— Czy służąca nocuje w kuchni?
— Nie — odpowiedziała Maria Hermoyes. — Kuchnia jest w nocy zamknięta. Klucz
mam przy sobie.
— Okno było otwarte?
— Tak. Zawsze jest lekko uchylone.
— Trzeba przede wszystkim sprawdzić, czy drzwi do kuchni są w dalszym ciągu
zamknięte.
I tak też było. Nie otworzyli ich, tylko przeszli do sieni i frontowymi drzwiami
przedostali się na podwórze.
Zapalono latarnie. W ich blasku Gerard zaczął dokładnie badać ziemię pod oknem
kuchennym. Była nieco rozmiękła, bo służba niekiedy wylewała przez okno wodę. Ujrzał
wyraźne ślady stóp. Jakiś człowiek niewątpliwie tą drogą wchodził do kuchni i z niej
wychodził.
— To nie vaquero — stwierdził Gerard. — Intruz miał niewielkie stopy i nosił
delikatne obuwie. Później odrysuję ich kształt na papierze. Może mi się przydać. No, nic tu
już po nas. Chodźmy do kuchni!
Polecił, by dobrze ją oświetlono, po czym wraz z domownikami dokładnie przeszukał
wszystkie kąty, piec, meble. Potem prosił Marię Hermoyes, by sprawdziła, czy nic nie
zginęło. Stara kobieta po chwili oświadczyła, że nie zauważyła nic podejrzanego.
— Nie rozumiem — powiedziała — czego tu szukał ten człowiek.
— Mam nadzieję, że zaraz się dowiemy. Kto wyszedł z kuchni ostatni, seniorita?
—Ja.
— Czy opuszczając ją miała pani w ręku jakąś butelkę?
— Nie.
Gerard schylił się i podniósł mały korek, leżący na ziemi obok niskiego kotła z wodą.
Maria chciała go wziąć do ręki i obejrzeć, ale Gerard nie pozwolił.
— Nigdy za dużo ostrożności! Niech pani mu się przyjrzy, ale nie dotyka.
— Nie mamy takiej flaszeczki.
— Hm — mruknął Gerard. — Jest wilgotny. Dałbym głowę, że jeszcze przed paroma
minutami zatykał butelkę. Ten, kto tu był, zgubił go i albo nie szukał wcale, albo nie mógł
znaleźć w ciemności.
— Po co mu była ta butelka? — zdziwił się Arbellez. — Nic nie pojmuję.
— Na pewno rozwiążemy tę zagadkę — zapewnił traper. Podszedł do okna. — Nie
ulega wątpliwości, że nasz nieproszony gość wszedł tędy. Na parapecie zostało jeszcze trochę
wilgotnej ziemi. — Oświetlił latarką podłogę obok kotła z wodą. — Tu również leży grudka
lepkiego błota. Senior Arbellez, jaki stąd wniosek?
— Że ten kiep kręcił się koło kotła.
— Oczywiście! I tu przecież zgubił korek. Można więc sądzić, że w kuchni otworzył
butelkę. Zachodzą dwie ewentualności. Po pierwsze: obcy człowiek wchodzi w nocy do
cudzej kuchni, aby napełnić małą flaszeczkę wodą z kotła. Co pan na to? — zwrócił się do
Arbelleza.
— Zupełnie nielogiczne. Na podwórzu jest wody pod dostatkiem.
— A więc po drugie: obcy człowiek wkrada się do cudzej kuchni z pełną flaszeczką,
której zawartość wlewa do kotła…
— Na Boga, to całkiem prawdopodobne! — zawołał Arbellez. — Co mogła zawierać
buteleczka?
— Przyjrzałem się dobrze wodzie w kotle. Seniorita, czy gotowano w nim coś
tłustego?
— Nie. W tym kotle nie gotuje się żadnych potraw. Służy wyłącznie do podgrzewania
wody i codziennie jest myty. Wczoraj nawet kazałam go wyszorować piaskiem i napełnić
świeżą wodą źródlaną.
— Na powierzchni pływają drobne oczka tłuszczu.
— Trucizna?! — wykrzyknął przerażony Arbellez. — Przyprowadźcie tę starą, głuchą
sukę i przynieście dwa króliki.
Za chwilę powrócili do kuchni ze zwierzętami. Umoczono w wodzie małe kawałki
chleba i dano je zwierzętom. Organizm królików zareagował błyskawicznie: po dwóch
minutach oba zdechły. Zaraz potem — jakby gwałtownie czymś uderzona — padła suka.
— Trucizna, naprawdę trucizna! — rozległy się przerażone głosy.
— Niestety — potwierdził Gerard. — To chyba sok trującej rośliny, którą Indianie z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin