Johanna Lindsey - Za głosem serca 01 - Za głosem serca.doc

(1381 KB) Pobierz
J O H A N N A iuUocl)

Lindsey Johanna

ZA GŁOSEM SERCA

Tytuł oryginału DEFY NOT THE HEART

ROZDZIAŁ 1

Zamek Claydon; Anglia, 1192

Łump! I znowu, i znowu: łump! lump! Odgłos potężnych uderzeń tarana zagłuszał wrzaski ogarniętych paniką obrońców na blankach zewnętrznych murów obronnych oraz agonalne krzyki tych, którzy ugodzeni śmiertelną strzałą ginęli pod murami. Reina de Champeney słyszała ten łoskot mimo upiornego bólu głowy rozsadzającego jej czaszkę. Łump! I znowu: łump!

Atak. Zajazd. Wszystko zdarzyło się za szybko, stanowczo za szybko. Obudził ją okrzyk: „Do broni!” Natychmiast zerwała się z łoża, by stwierdzić, że zewnętrzne mury obronne zamku zostały już zdobyte. Zdobyto je podstępem, tak, ohydnym podstępem: zeszłej nocy udzieliła schronienia pielgrzymowi, a raczej człowiekowi podającemu się za pielgrzyma, który przed świtem, pod osłoną ciemności, podniósł kratę w murze zewnętrznym i wpuścił do środka całą armię. Parszywy kundel. Dzięki Bogu, nie kazała go przenocować w którymś z budynków za murami wewnętrznymi albo nawet w samym stołpie, bo wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej i nie dowodziłaby teraz obroną zza blanków nad basztą wjezdną. Lecz Bóg okazał się łaskaw tylko w tym jednym, jedynym przypadku - za nic więcej dziękować mu nie mogła.

Szturmujący oddział liczył najwyżej stu zbrojnych, lecz jak na zamek tej wielkości Clydon miał wielce niedostateczną załogę. Po tym, jak jej ojciec uszczuplił garnizon, kompletując armię na wyprawę krzyżową, Reinie zostało tylko pięćdziesięciu pięciu ludzi, z których nie wszyscy byli obecni. Praktycznie rzecz biorąc, dysponowała ledwie dwudziestu zbrojnymi oraz dziesięciu kusznikami i łucznikami. Ale co najmniej sześciu z nich zginęło albo wpadło w pułapkę na murach zewnętrznych, których atakujący nie próbowali już nawet zdobywać, bowiem nawet najlepsi strzelcy uznali, że są nie do zdobycia.

- Podłóżcie więcej drewna pod kadź! - krzyknęła do jednego ze sług; do obrony zamku skierowano wszystkich mężczyzn. - Wrzątku potrzebujemy już teraz. Kiedy padnie brama, nic nam po nim!

Wychyliła się zza blanku akurat w chwili, gdy wielki płaski głaz wylądował co najmniej trzy stopy od sztur­mującego tarana, by nie czyniąc nikomu najmniejszej szkody stoczyć się do suchej fosy biegnącej tuż za zewnętrznym murem. Odwróciła się i posłała mordercze spojrzenie Theodricowi, swemu najbardziej zaufanemu dudze. Chudy osiemnastoletni młodzieniec uparł się i postawił na swoim: został na murach, chociaż kiedy przyniósł Reinie robioną na specjalne zamówienie zbroję i pomógł jej się ubrać - tam, za blankami, pośród ognia i dymu! - kazała mu zejść na dół.

- Półgłówek! - warknęła. - Idiota! Masz przebić osłonę tarana, a nie wzniecać tumany kurzu u stóp tych przebrzydłych zbójów!

- Głazy są ciężkie! - zaprotestował nieśmiało Theodric, chcąc się usprawiedliwić, że zmarnował cenny pocisk z ich nader skromnego arsenału.

- Owszem, a ty nie masz siły, żeby je dźwigać, więc uciekaj stąd i rób to, co dasz radę zrobić, Theo. Potrzebujemy więcej wody, więcej wrzątku i trzeba rozniecić ogień na dodatkowym palenisku. Szybko, czas ucieka!

Odwróciła się, nie sprawdziwszy, czy Theodric zapomni o dumie, by wypełnić rozkaz, i omal nie przewróciła małego Aylmera, który stanął u jej boku. Siedmiolatek wyciągnął chudziutkie ramiona i żeby nie stracić równowagi, kurczowo przytrzymał się jej nogi. Serce skoczyło Reinie do gardła, bowiem kaleki chłopiec - miał mocno zniekształconą stopę - mógłby łatwo wypaść za blanki.

- Co ty tu robisz?! - wrzasnęła wściekła, że tak bardzo ją wystraszył.

Brązowe oczy Aylmera wezbrały łzami. Oczy Reiny też zwilgotniały. Nigdy dotąd na niego nie krzyczała, zawsze znajdowała dla niego dobre słowo, zawsze umiała go pocieszyć i zawsze mógł się wypłakać na jej piersi. Była dla niego jak matka, bo prawdziwej matki nie miał: nikt inny przygarnąć go nie chciał, bo komuż potrzebny jest kaleki sierota. Był tylko zwykłym wieśniakiem, synem chłopa pańszczyźnianego, ale tyle z nim przeszła, wyleczyła z tylu chorób wieku dziecięcego, że traktowała,., go jak własnego syna - musiała o niego dbać, musiała go bronić i chronić.

- Chcę pomóc, pani - odrzekł Aylmer.

Reina uklękła i otarła mu wilgotne, czarne od sadzy policzki z nadzieją, że uśmiech, którym go obdarzyła, osłodzi gorycz szorstkich słów.

- Cieszę się, że przyszedłeś, Aylmer - skłamała od­wracając się tyłem do blanków, żeby okrytymi kolczugą plecami osłonić chłopca przed strzałami nadlatującymi zza muru. - Przybiegłam tu tak szybko, że nie zdążyłam zostawić rozkazów damom w stołpie. Pędź i powiedz Lady Alici, żeby pocięły płótno na bandaże i przygotowały się na przyjęcie rannych. Zostań z nią i z Lady Hilary i pomóż im, w czym zdołasz. I jeszcze jedno, Aylmer - dodała z wymuszonym uśmiechem. - Chodzi o młodsze damy. Postaraj się je uspokoić, przekonać je, że nie ma powodu do obaw. Dobrze wiesz, że czasami potrafią być bardzo niemądre.

- Tak, pani. To tylko małe dziewczynki.

A ty jesteś tylko małym chłopcem, pomyślała z czułością Reina, patrząc, jak Aylmer schodzi niezgrabnie po drabinie. Przynajmniej nie uraziła jego dumy. Gdyby jeszcze mogła wymyślić coś, żeby równie łatwo pozbyć się stąd Theodrica... Zobaczyła go przy wielkiej parującej kadzi - lada moment mieli ją przechylić i wylać wrzątek za mur - i już otwierała usta, by go przywołać, lecz w tej samej chwili tuż koło jej policzka świsnęła wroga strzała. Sekundę później poczuła gwałtowne szarpnięcie i wylądowała na ziemi powalona przez Auberta Malfeda.

- Boże, pani, mało brakowało, a...

- Złaź ze mnie, ty niezdarny tępaku! - tchnęła prosto w jego pobladłą twarz.

- Ale...

- Myślisz, że mam ochotę tu sterczeć?! - przerwała mu z furią. - Otóż wiedz, że nie mam, i to najmniejszej, ale Sir William nagle zaniemógł i od wczoraj spoczywa w łożu, bez wątpienia podtruty przez tego fałszywego pielgrzyma, więc obroną dowodzić mogę tylko ja.

- Zapominasz o mnie, pani.

- O nikim nie zapominam - odrzekła z mniejszą już wściekłością. Bardzo by chciała, żeby ktoś mógł ją zastąpić, lecz Aubert miał ledwie piętnaście wiosen, poza tym Sir William sposobił do walki nie jego, ale ją, Reinę, to właśnie ją ściągnął na mury zeszłej niedzieli na przyspieszony kurs obrony zamku. - Dziękuję ci, Aubercie, ale ci zbóje przyszli tu po mnie, więc pozwól, że wezmę los w swoje ręce.

Przynajmniej trzymaj się z dala od krawędzi muru, pani - błagał, pomagając jej wstać.

- Dobrze. Theo... Theo!

Wrzasnęła tak przeraźliwie, że obydwaj aż podskoczyli. W tej samej chwili z przechylonej kadzi chlusnął strumień wrzątku - Theodric cofnął się szybko, żeby nie stracić stopy, po czym posłał Reinie wściekłe spojrzenie. Widząc to, Reina straciła cierpliwość.

- Do diabła z twoją dumą, Theo! Złaź na dół, i to już! Za bardzo cię kocham, żeby spokojnie patrzeć, jak gotujesz sobie nogi w ukropie albo służysz za tarczę strzelniczą tylko dlatego, że mniemasz, iż tymi wątłymi patykami, które zowiesz ramionami, zdołasz zrobić coś, na co stać tylko prawdziwego mężczyznę. - Theodric ani drgnął, więc wrzasnęła: - Ruszaj, Theo, bo jak mi Bóg miły, każę przykuć cię łańcuchami w stołpie! Ty też, Aubercie. Potrzebuję tu siłaczy, a nie dzieciaków, które ciągle wchodzą mi w drogę. Twój miecz na nic się nie zda, chyba że przystawią drabiny, żeby zdobyć mur albo basztę. Więc idźcie i niechaj nie słyszę od was ani słowa skargi.

Aubert zaczerwienił się, ponieważ wiedział, że Reina ma rację. Mimo że dobrze władał mieczem, mógł nim władać tylko wtedy, gdy nieprzyjaciół miał tuż przed sobą. Natomiast Theodric ruszył do drabiny z uśmiechem na twarzy. Gdyby nie to: „Za bardzo cię kocham”, byłby dotknięty, do głębi urażony, a tak mógł zejść z murów z godnością, za co był swej pani niezmiernie wdzięczny. Ledwie o rok od niej starszy, bez wątpienia zemdlałby na widok pierwszej krwi, o czym oboje doskonale wiedzieli.

Gdy zeszli jej z oczu, Reina odetchnęła z ulgą i skupiła uwagę na olbrzymiej kadzi, której zawartość wreszcie wylano za mur. Z dołu dobiegły ich krzyki, lecz już po kilku sekundach rozległo się kolejne uderzenie tarana. Niech piekło pochłonie tych pogańskich parszywców! To jej zwierzęta zaszlachtowali, tak, tak, zaszlachtowali jej własne zwierzęta, żeby zdobyć mokre, nasączone krwią skóry na prymitywnego „żółwia”, pod którym chronili się szturmując taranem główną bramę. Świeże, nie wyprawione skóry stanowiły znakomitą osłonę zarówno przed ogniem, jak i przed strzałami, chociaż wrzątek na pewno poparzył tym zbójom nogi. Wyrwali ścianę z jej kuźni, żeby wykorzystać ją jako most, który przerzucili nad suchą fosą. Przywłaszczyli jeden z jej wozów, żeby ułożyć na nim wielki pień drzewa służący za taran - drzewa, które wycięli w jej własnym lesie!

- Proszę, moja pani.

Odwróciła się i zobaczyła przed sobą Gilberta Kempe'a, rządcę Clydon, który przyniósł jej kawał chleba, ser i manierkę z winem. Miał przemoczony kaftan, widać, pomagał zlewać wodą szczyt baszty wjezdnej i budynki za murami wewnętrznymi, chociaż szturmujący nie wypuścili jeszcze płonących strzał.

- Dziękuję ci, Gilbercie - odrzekła z pełnym wdzięcz­ności uśmiechem, chociaż nie miała ochoty na jedzenie.

Gilbert drgnął, słysząc łomot tarana z tak niewielkiej odległości.

- Wiesz, pani, kto to jest? - spytał.

- Ludzie Sir Falkesa - odrzekła bez wahania.

Gilbert nie pomyślał o tym wcześniej i bał się myśleć o tym teraz.

...Ale nie noszą jego barw - zauważył - nie ma wśród nich ani jednego rycerza. I nie są przygotowani do oblężenia.

- Zgadza się. Pewnie myśleli, że jak ich człowiek, ten przebrzydły kundel, któremu nieopatrznie udzieliłam schronienia, otworzy bramę, bez przeszkód przebiją się do stołpu. Mało brakowało, by się przebili. Gdyby ktoś w porę nie zauważył, co ten przeklęty zdrajca knuje, nie starczyłoby czasu na obsadzenie ludźmi zewnętrznych murów i baszty wjezdnej. Tak, to Sir Falkes, Gilbercie. Któż inny śmiałby mnie wziąć? - Ściszyła glos i spytała: - Bo któż jeszcze wie o śmierci mego ojca?

Gilbert pokręcił głową.

- Teraz wiedzieć może każdy, pani. Lord Roger zginął prawie rok temu, chociaż smutne wieści otrzymaliśmy dopiero przed czterema miesiącami. Myślisz, pani, że tylko twój ojciec pisywał do domu? Nie, inni rycerze walczący z Saracenami u boku króla Ryszarda też pisują, a hrabia Shefford poinformował o tym swego kasztelana, tak samo jak poinformował nas. A kasztelan? Minęło kilka miesięcy, mógł o tym rozpowiedzieć wszystkim dookoła. Zarówno o śmierci twojego ojca, pani, jak i o tym, żeś jeszcze nikomu nie poślubiona. Ot, choćby w zeszłym tygodniu: czyż nie przysłał umyślnego z listem, w którym pyta cię o datę ślubu?

Ma rację, przyznała w duchu rozdrażniona Reina, ma rację. O śmierci ojca i o związanym z tym dylemacie nie mogła spokojnie mówić. Była tak bardzo przygnębiona, tak bardzo przybita, że upłynął cały miesiąc, nim zdołała napisać list, który miał zabezpieczyć jej przyszłość. Ten miesiąc drogo ją kosztował: popełniwszy grzech zaniedbania, była świadkiem ataku na zamek Clydon. Mimo to wciąż nie miała najmniejszych wątpliwości, że atakują ich zbrojni Falkesa de Rochefort, że chcą ją uprowadzić. Przypomniała Gilbertowi, dlaczego tak myśli:

- To prawda, ale zapominasz o wizycie, jaką dwie niedziele temu złożył nam de Rochefort. Czyż nie prosił mnie wówczas o rękę? A kiedy odmówiłam, czyż nie wślizgnął się do mej alkowy, by mnie zgwałcić i tym haniebnym czynem zmusić do małżeństwa? Gdyby Theo nie usłyszał mojego krzyku...

- Proszę cię, pani, nie musisz wspominać tej nieszczęsnej nocy. W rzeczy samej, mogą to być ludzie Sir Falkesa, któremu pewnikiem zemsta chodzi po głowie od czasu, kiedy wyrzuciłaś go z zamku prosto do fosy. Chciałbym ci tylko uświadomić, że Sir Falkes nie jest jedynym możnowładcą, który gotów dużo zaryzykować, by cię zdobyć.

- Przecież skarbów nieprzebranych nie dziedziczę - odrzekła rozzłoszczona Reina,

Gilbert nachmurzył czoło.

- Może nie aż tak wielkich, żeby skusić hrabiego - odparł - ale nie zapominaj, pani, o wynagrodzeniu należnym licznym rycerzom, które teraz tobie przypada. Już samo to wystarczy, żeby skusić drobnych baronów, od których w królestwie aż się roi. Zresztą kusi ich nie tylko to: ślinią się na myśl o samym zamku.

Zagryzła wargi. Wiedziała, że to prawda, jednak była zbyt rozdrażniona, żeby przyznać mu rację, Gdyby nie zwlekała z pisaniem listów, mogłaby wyjść za mąż już przed dwoma miesiącami. Wiedziała, jak bardzo jest bezbronna: hrabia Shefford, jej suzeren, był na wyprawie krzyżowej, a wraz z nim połowa jej wasali, z których trzech poległo u boku ojca. Poza tym de Rochefort zaatakował Clydon tak szybko, tak niespodziewanie, że nie zdążyła wysłać po pomoc do Simona Fitz Osberna, swego najbliższego wasala.

- Równie dobrze mogą to być banici z naszych lasów - mówił dalej Gilbert.

Reina z trudem powstrzymała śmiech, żeby go nie obrazić, jednak dzięki tej komicznej uwadze na chwilę zapomniała o strachu.

- Te leśne szczury nie śmiałyby podnieść na mnie ręki - prychnęła.

- Racz zauważyć, pani, że tam na dole nie ma żadnych rycerzy, że ani jeden zbrojny nie nosi barw ani klejnotu na hełmie.

- Tak, de Rochefort jest zbyt wielkim sknerą, żeby odpowiednio wyposażyć swoich ludzi. Dość, Gilbercie, wystarczy. Nieważne, kto dobija się do naszych bram, jeśli tylko zdołamy go powstrzymać.

Gilbert nie rzekł nic więcej, bo nie śmiałby się z nią kłócić. Odszedł, a wraz z jego odejściem wrócił strach. Tak, Reina bała się, bała się naprawdę. Gdyby te kundle chciały zamek oblegać, mogłaby wytrzymać wiele miesięcy, co zresztą nie byłoby konieczne. Znacznie wcześniej nadciągnąłby Simon, a w przyszłym tygodniu miał odwiedzić ją Lord John de I.ascelles, wezwany jej listami. Ale ci parszywcy musieli doskonale wiedzieć, że Clydon ma niedostateczną załogę, w przeciwnym razie nie zaatakowaliby wtedy, gdy odpowiedziała im, że z zamku dobrowolnie nie wyjdzie. Chcieli zdobyć Clydon jak najszybciej, chcieli odnieść zwycięstwo, zanim nadejdzie pomoc, bo liczebnością nie grzeszyli, choć na pewno było ich więcej niż obrońców warowni.

Zważywszy, że od samego początku bitwa była w połowie przegrana, Reina zrobiła, co mogła. Najsilniejsze fortyfikacje Clydon, mur zewnętrzny kurtyną zwany oraz głęboka fosa - szturmujący musieliby skonstruować specjalny most, co zajęłoby im wiele dni - były już zdobyte. To prawda, nie miała tylu ludzi, żeby obsadzić nimi całą długość muru, bo Clydon do małych zamków nie należał. Lecz próbując wedrzeć się na mury zewnętrzne, atakujący straciliby mnóstwo zbrojnych i kto wie, może by zrezygnowali. Mury wewnętrzne nie były nawet w połowie tak długie jak zewnętrzne i ogradzały ledwie jedną czwartą powierzchni zajmowanej przez budowle zamku wraz ze stołpem górującym w rogu, były za to łatwiejsze do obrony, bowiem wznosiły się tam aż cztery potężne baszty, łącznie z basztą wjazdową z blankami wychodzącymi na podzamcze, na której wzięciu nieprzyjaciel koncentrował siły.

Nie miała czasu na przygotowywanie długiej mowy i gdy te kundle zażądały, żeby się poddała, odpowiedziała: „nie”. I podczas gdy tamci ścinali jej drzewo na taran, podczas gdy burzyli zabudowania podzamcza, żeby zdobyć materiał na osłonę przed strzałami i na budowę mostu spinającego brzegi suchej fosy, podczas gdy szlachtowali jej bydło, by zedrzeć zeń skóry potrzebne na „żółwia” chroniącego zbrojnych taraniarzy, przywołała na pamięć wszystkie nauki, które wpoił jej Sir William, i rozpoczęła przygotowania do odparcia szturmu: kazała sprawdzić i przysposobić broń, podgrzać wodę i piach, znaleźć długie kije do odpychania drabin oblężniczych, zlać wodą wszystko, co łatwo palne. Ponieważ brakowało ludzi, zapędziła za blanki całą służbę, dzięki czemu liczba obrońców podwoiła się. Słudzy nie znali się na wojaczce, ale mogli zrzucać z murów głazy, odpychać drabiny, napinać kusze dla kuszników i podawać strzały łucznikom. Lecz Reina doskonale zdawała sobie sprawę, że kiedy taran zrobi swoje, niewielki będzie z nich pożytek. Wówczas pozostanie im tylko jedno: wycofać się na ostatnią linię obrony - do stołpu. Jeśli zdążą.

ROZDZIAŁ 2

Obudziło go natarczywe miauczenie. To Lady Ella dawała mu znać, że nie życzy sobie dłużej czekać na poranną strawę. Ranulf Fitz Hugh wyciągnął długą rękę i nie otwierając oczu, chwycił kota za pokryty zmierzwioną sierścią kark i zrzucił go sobie na szeroką pierś.

Pora wstawać, co? - mruknął rozespany do kota i o dziwo, odpowiedział mu ludzki głos.

- Mówiłeś coś, panie?

Ranulf drgnął i wykrzywił twarz, zapomniawszy, że w łożu towarzyszy mu nie tylko ulubiony kot. Obozowa dziewka, jedna z sześciu obsługujących jego zbrojnych, przytuliła się do swego pana i potarła gołą nogą o jego nogę. Ladacznica mogła być przydatna zeszłej nocy, bo chciał dać upust chuci, ale nie podobało mu się, że przeszkadzała mu z rana, gdy głowę miał zajętą poważnymi sprawami.

Usiadł, trzepnął ją mocno w zadek i żeby pogodniej przyjęła odmowę, delikatnie popieścił piekące miejsce.

...Idź precz, dziewko.

Odęła wargi, ale takie miny na Ranulfa nie działały. Była najpiękniejszą z towarzyszących im nierządnic, lecz pięknisie, w tym białogłowy, wchodziły mu do łoża z wielką chęcią. Imienia tej niewiasty nawet nie pamiętał, chociaż nie pierwszy raz ogrzewała mu siennik.

Miała na imię Mae i dobrze wiedziała, że jak tylko Ranulf rzuci jej monetę, natychmiast zapomni i o niej, i o wspólnie spędzonej nocy. Tymczasem ona zapomnieć o nim nie mogła. Myślała o Ranulfie co najmniej sto razy dziennie, bowiem popełniła błąd, łącząc uczucia z pracą zarobkową. Zrobiła coś, czego nigdy robić nie powinna: zakochała się. Zakochała się w Ranulfie jak wiele innych niewiast - wystarczyło, że tylko na niego spojrzały - łącznie z obozowymi koleżankami po fachu, które serdecznie ją znienawidziły, bowiem Ranulf wzywał do siebie tylko ją. Gdyby wiedziały, że przysyłał giermków „po tę blondynę”, że nawet nie pamiętał jej imienia, może nie byłyby tak zazdrosne. Traktował ją jak zwykłą ladacznicę, obozową dziewkę, udogodnienie WT podróży, nic więcej.

Obserwowała, jak wychodzi nago z namiotu za potrzebą. Jak większość mężczyzn nie zważał na swoją nagość, jeśli tylko nie było w pobliżu dam, które mógłby zgorszyć. Dziewki się nie liczyły, Lecz Mae dawała głowę, że nawet dama nie byłaby zgorszona widokiem nagości Ranulfa Fitz Hugha. Niewielu mężczyzn miało taką prezencję, niewielu mogło pochwalić się takim wzrostem i taką budową ciała. To, że Sir Ranulf unikał dam jak zatkanej łajnem latryny, należało przypisać wyłącznie ich pechowi.

Nagle uzmysłowiła sobie, że rozmyślając, traci cenny czas. Sir Ranulf obudził się w kiepskim humorze, jak zwykle, ale kiedy wróci i zastanie ją w namiocie, kiepski humor może zmienić się we wściekłość.

Tymczasem Ranulf był tego ranka w nader miłym nastroju jak na niego, rzecz jasna - co, zdaniem Lanzo Shepherda, graniczyło z cudem. Miast obudzić go kopniakiem, do czego Lanzo zdążył już przywyknąć, wytarmosił go za rude włosy i rzucił mu na kolana Lady Ellę, która czekała na śniadanie.

- Myślisz, że Mae wychędożyła go lepiej niż zwykle? - spytał Lanzo Kenrica, który już zwijał koc. Starszy giermek pokręcił głową, obserwując Ranulfa znikającego w pobliskich krzakach.

- Ona zawsze wychędoży go tak, jak nikogo z nas - odrzekł bez urazy w głosie.

Podobnie jak inni mężczyźni, giermkowie Ranulfa przywykli już do tego, że kiedy w pobliżu był ich pan, niewiasty nie zwracały na nich najmniejszej uwagi. Poza tym Lanzo przeżył ledwie czternaście wiosen i niewiele o tych sprawach wiedział, tak że nie sprawiało mu to żadnej różnicy.

- Cieszy się, że koniec roboty już bliski, i tyle - mówił dalej Kenric, spoglądając na kolegę swymi szmaragdowymi oczyma. - Stary Brun, ten, który nas polecał, twierdzi, że sprawa jest bardzo prosta, ale dobrze wiesz, że Ranulf nie cierpi zadawać się z białogłowami.

- Wiem, wiem. Searle mówi, że Ranulf tej roboty w ogóle nie weźmie.

- W rzeczy samej, bo tak naprawdę to jeszcze jej nie wziął. A przynajmniej nie wziął dotąd pieniędzy od Lorda Rothwella, chociaż zgodził się, żeby towarzyszyli nam jego zbrojni.

- Tak, i wleczemy się przez nich jak żółwie. Ale nie rozumiem, dlaczego...

- Znowu plotkujecie jak dziewki?

Lanzo spiekł raka i zerwał się na równe nogi, ale Kenric tylko się uśmiechnął. Dołączyli do nich Searle i liric, obaj świeżo pasowani rycerze; Ranulf załatwi! to u swego ostatniego zleceniodawcy w zamian za należne mu wynagrodzenie.

Mógł pasować ich osobiście, lecz pragnął, żeby młodzieńcy poczuli smak prawdziwej ceremonii i żeby świadkami przypinania rycerskich ostróg byli nie tylko jego ludzie. Obydwaj mieli po osiemnaście lat: Searle z Totnes, blondyn z wesołymi, jasnoszarymi oczami i Erie Fitzstepben z włosami czarnymi jak włosy Kenrica i z oczami koloru dojrzałego kasztana, które, dzięki długim rzęsom, nadawały mu wygląd człowieka wiecznie zaspanego. Służyli pod rozkazami Sir Ranulfa i Sir Waltera de Breaute'a znacznie dłużej niż Lanzo i Kenric, mimo to całą czwórkę łączyło wiele wspólnego: wszyscy byli bękartami urodzonymi we wsi albo w kuchni na zamku. Szlachetnie urodzeni ojcowie wyparli się ich, tak że i Ranulfowi, i Walterowi, i Searle'owi, i Ericowi odebrano wszelką nadzieję na poprawę losu. Na wpół chłopi pańszczyźniani, na wpół szlachcice nie znajdywali oparcia ani u jednych, ani u drugich. Gdyby Ranulf nie uznał ich takimi, jakimi naprawdę byli, na zawsze pozostaliby chłopami, przywiązanymi do ziemi panów, którzy ich spłodzili. Lecz swój ciągnie do swego, bowiem Ranulf też był bękartem.

- Zastanawialiśmy się, dlaczego Ranulf odmówił przyjęcia połowy zapłaty za robotę dla Lorda Rothwella - odrzekł Lanzo na szyderczą zaczepkę Searle'a.

- Jeśli tylko pomyślisz, mały Lanzo, odpowiedź sama przyjdzie ci do głowy.

- Bo może tego zadania nie wypełnić? To jedyna odpowiedz, jaka mi się nasuwa.

- Świetnie, otóż to - wtrącił Erie.

- Ale dlaczego?

Erie zachichotał.

- Odpowiedź na to pytanie nie jest tak oczywista. Co o tym sądzisz, Searle? Czy Ranulf po prostu znielubił Rothwella, czy też nie daje wiary jego opowieściom o złamanej obietnicy małżeńskiej?

Searle wzruszył ramionami.

- Ranulf pracował dla wielu ludzi, za którymi nie przepadał. Ale to mu nie przeszkadzało. Pieniądz to zawsze pieniądz.

- W takim razie może chodzić tylko o jedno: o to, że sprawa dotyczy wysoko urodzonej damy.

- Możliwe, choć przyczyny mogą być bardziej złożone. Tak czy inaczej, Sir Ranulf jeszcze się nie zdecydował i...

- Ale przebyliśmy taki kawał drogi, jesteśmy prawie na miejscu - zauważył Lanzo. - Do tej pory musiał już zdecydować. Poza tym nie odrzuciłby chyba tak wysokiej zapłaty, przecież to aż pięćset marek!

Nikt mu nie odpowiedział i Lanzo odwrócił się, żeby sprawdzić, na co tak patrzą. Patrzyli na Ranulfa, Ranulf wracał! Dopiero wówczas chłopak zdał sobie sprawę, że Lady Ella wciąż spoczywa w jego ramionach, bo dopiero wtedy perfidne zwierzę wydało z siebie miauknięcie, które zbudziłoby umarłego, a którym chciało zawiadomić swego pana, że wciąż przymiera głodem. Wredna bestia. Czasami miał ochotę skręcić jej ten parszywy kark, ale Ranulf obdarłby żywcem ze skóry każdego, kto śmiałby wyrwać choć jeden z jej krótkich brązowych włosków. Koszmarne brzydactwo. Chryste, jak można coś takiego miłować?

- Jeszcze nie nakarmiłeś mojej Lady?

- Eeee... jeszcze nie, panie - wyznał przerażony Lanzo.

- Może nie obudziłem cię, jak należy?

- Właśnie miałem ją nakarmić, panie - zapiszczał Lanzo i wybiegł z namiotu, trzymając rękę na zagrożonym pośladku.

Ranulf zachichotał wesoło, obserwując czmychającego giermka, po czym wszedł do namiotu. Searle spojrzał na Erica, Erie na Searle'a i młodzieńcy uśmiechnęli się do siebie.

Słysząc chichot swego pana, Searie ubrał w słowa myśli, które ich naszły:

- Już zdecydował. Odprowadzi panią do narzeczonego. Lanzo miał rację. Odrzucić możliwość zarobienia pięciuset marek, które mogą zadecydować, czy kupi tę ziemię czy nie? To gra o zbyt wysoką stawkę. Ziemia. Ranulf o niczym innym nie myśli.

- W takim razie może zdecydował już na samym początku? Może nie udzielił ostatecznej odpowiedzi tylko dlatego, że chciał zdenerwować Rothwella?

- Tak, to możliwe. Szczerze nie lubi tego starego władyki. Powinniśmy byli spytać Sir Waltera...

- O co, jeśli łaska? - O wilku mowa.

Trzej młodzieńcy odwrócili się, by ujrzeć przed sobą mlecznego brata Ranulfa. Walter stał w cieniu i dopiero po chwili dostrzegli wesołe ogniki igrające w jego ciem­nobrązowych oczach.

Niewielu mężczyzn różniło się tak bardzo jak Ranulf Fitz Hugh i Walter de Breaute. Różnili się zarówno temperamentem, jak i wyglądem, jednak już od pierwszego spotkania przylgnęli do siebie jak prawdziwi bracia. Walter imponował wzrostem - mierzył sześć stóp - i był znacznie wyższy niż większość mężczyzn. Ranulf przewyższał go o pół głowy i był istnym gigantem pośród rówieśników. Ze swą oliwkową skórą i ciemnobrązowymi włosami Walter był jak noc, podczas gdy złotowłosy i złocistoskóry Ranulf był jak promienne słońce. Ranulf wrzeszczał nawet w dobrym humorze, podczas gdy Walter mówił tak cicho, że trzeba było wytężać słuch, by zrozumieć, o czym prawi. Walter śmiał się z najpodlejszego żartu. Ranulf nie śmiał się prawie nigdy.

Walter był człowiekiem beztroskim. Jako trzeci syn jednego z pomniejszych baronów nie odziedziczył nawet skrawka ziemi, tak samo jak Ranulf, z tą różnicą, że Walter miał to gdzieś. Byłby szczęśliwy mogąc służyć pod rozkazami pana, wielkiego jak i małego, albo w ogóle żadnego. Nie sprawiało mu to różnicy. Nie miał ambicji, nie kierowało nim pragnienie zdobycia sławy, nazwiska, bogactwa czy władzy. Starsi bracia bardzo go miłowali, więc zawsze miał dokąd wrócić, gdyby kiedykolwiek odczuł taką potrzebę.

W przeciwieństwie do Ranulfa. Jego ojciec był potężnym panem, mógł zabrać go z wioski, gdzie do dziewiątej wiosny wychowywał go ojczym, mógł zadbać o jego wychowanie i wyszkolenie, by zdobył rycerskie ostrogi, ale Ranulf szczerze go nienawidził i nigdy, przenigdy o nic by go nie poprosił, nawet gdyby szło o życie.

Ranulf nie miał domu, miał za to palącą ambicję, żeby ów brak uzupełnić. Był to jego jedyny cel, cel, który pochłaniał go bez reszty. Dlatego robił wszystko, żeby go osiągnąć, oferując swe usługi każdemu, kogo było na to stać. Nie miał żadnych skrupułów - nie pozwalała mu na to ambicja. Zdobywał zamki dla możnowładców, staczał za nich wojny, wypędzał złodziei z ich miast i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin