Collins Nancy A. - Tuzin czarnych róż.rtf

(581 KB) Pobierz
Nancy A

NANCY A. COLLINS

TUZIN CZARNYCH RÓŻ

Przełożył Robert P. Lipski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla mego męża, Joego Christa.

Na zawsze, na wieki.

OD AUTORKI

Powieść ta stanowi rodzaj pomostu pomiędzy światem Sonji Blue a Światem Mroku, stąd w treści mogą pojawić się pewne nieścisłości i odstępstwa wynikające z przebiegu wydarzeń zachodzących w każdym z tych światów. Starałam się, aby połączenie to było możliwie najlepsze. Niniejsza historia rozgrywa się po wypadkach opisanych w Paint it Black. W tym miejscu pragnę uchylić kapelusza przed takimi obrazami filmowymi, jak: Straż przyboczna, Za garść dolarów, Świt żywych trupów i Wojownicy.


UMARŁE MIASTO

Spory procent osób, które spotykamy na ulicach, to ludzie puści w środku, a zatem ludzie, którzy są już martwi. Szczęściem dla nas nie dostrzegamy tego i nie zdajemy sobie z tego sprawy. Gdybyśmy wiedzieli, jak wielu ludzi jest de facto martwych i ilu z nich sprawuje władzę nad naszym życiem, ze zgrozy postradalibyśmy zmysły.

Georgij Gurdżijew

 

Wierzę w dzieci,

wierzę w życie,

lecz musiałbym być chyba

głuchy, głupi i ślepy,

by nie dostrzegać

toczącej się walki.

Obliczy śmierci, obliczy śmierci,

obliczy śmierci dokoła mnie.

temat miłosny z Obliczy śmierci 4

ROZDZIAŁ 1

Miasto zostało założone ponad dwieście sześćdziesiąt lat temu, przez tych, którzy umknęli przed nietolerancją szerzącą się w ich ojczyznach. Leży u ujścia rzeki, o rzut kamieniem od rozległej zatoki, która jako pierwsza powitała osadników przybyłych do tego dziwnego, nowego świata. Bliskość wody ukształtowała jego przyszłość, podobnie jak otoczenie wpływa na rozwój dziecka.

Od samego początku los miasta złączony był z okrętami i z tymi, którzy na nich pływali. Gdy nadeszła Rewolucja, było ono już dobrze prosperującym portem morskim ze stocznią. Na nabrzeżach kwitł wszelkiego rodzaju handel, zarówno legalny, jak i czarnorynkowy. Kompanie przewozowe znajdujące się na nabrzeżach eksportowały do Europy tytoń, mąkę, indygo oraz ryby, przyjmując w zamian brudny, ludzki towar ze Złotego Wybrzeża i znacznie odleglejszych zakątków świata.

W następnych latach losy miasta w jeszcze większym stopniu związały się z morzem i okolicznymi rzekami, które od czasu do czasu wylewały i groziły mu pochłonięciem. Czas płynął. Statków nie budowano już w całości z drewna, powstały zatem stalownie i rafinerie naftowe, by można było tworzyć okręty bojowe i frachtowce, wynalazki epoki parowej.

Jak wszystkie miasta portowe, to również było na początku przystanią dla wszelkiej maści wyrzutków i typów spod ciemnej gwiazdy, w miarę upływu lat jednak stało się ono bardziej cywilizowane i kosmopolityczne. Nabierając dojrzałości, wyrobiło w sobie znacznie bardziej wyrafinowany gust w kwestii przyjemności, narodziły się w nim gmachy oper, muzeów i amfiteatrów. Zbudowano także pierwszą uczelnię, a wkrótce kolejne budowle uniwersyteckie. Po lepszych okresach przychodziły gorsze, lecz i one z czasem przemijały. Były pożary i powodzie, recesje i inflacje, lecz miasto za każdym razem odżywało, tak jak ciało ludzkie dochodzi do siebie po dłuższej bądź krótszej chorobie.

Symbiotyczne pasożyty uważające miasto za swoje pieniły się w najlepsze, płodząc gwiazdy sportu, chirurgów, dziennikarzy, filozofów, polityków i poetów. Koła postępu, przemysłu i biznesu obracały się synchronicznie, nie uszkadzając sobie wzajemnie trybów. Było to miasto z przeszłością i przyszłością.

Aż nadeszła teraźniejszość.

Czterdzieści lat temu mieszkańcy wewnętrznego miasta zaczęli opuszczać wytworne kamienice i apartamentowce stanowiące spuściznę po ich przodkach, przenosząc się na zielone, przestronne przedmieścia. Niebawem pozostali w mieście tylko ci, których nie było stać na przeprowadzkę. Gdy klasa pracująca ustąpiła pola klasie zubożałej i zazwyczaj nie pracującej, miasto zaczęło popadać w ruinę.

Trzydzieści lat temu tryby kół postępu i przemysłu zaczęły się zazębiać, w miarę jak postęp technologiczny zmniejszył znacznie zapotrzebowanie na najtańszą nawet siłę roboczą. Stocznie zmechanizowano, podobnie jak rafinerie i stalownie. Niewykwalifikowanym i niewykształconym proponowano coraz mniej stanowisk pracy.

Dwadzieścia lat temu embargo na ropę naftową sprawiło, że cena za baryłkę podskoczyła z dwóch na trzydzieści dwa dolary. Amerykanie, których nie było już stać na utrzymanie rodzimych, pożerających paliwo jak smoki krążowników szos, przerzucili się na znacznie bardziej ekonomiczne, tańsze w eksploatacji samochody zagraniczne. Zapotrzebowanie na rodzimą stal drastycznie spadło. Koła postępu przestały być smarowane i tryby zaczęły obracać się z coraz większym trudem, przy każdym obrocie na wszystkie strony tryskały snopy iskier. Robotnicy portowi, stoczniowcy, pracownicy rafinerii i odlewni stanęli przed całkiem realnym widmem bezrobocia. Zwolnienia grupowe były na porządku dziennym. Nawet ludzie wykształceni mieli trudności ze znalezieniem pracy, gdyż inflacja zrównała dyplomy licencjackie do poziomu zwykłej matury. Całe kwartały dzielnic wyludniały się; opustoszałe domy powoli obracały się w ruinę.

Piętnaście lat temu rząd federalny okroił wsparcie finansowe dla najuboższych i bezrobotnych pozostających w miastach wewnętrznych. Innymi słowy miasto pozbawione usług, zaniedbane i na wpół opustoszałe pozostawiono samemu sobie, skazując je na powolny upadek. Niegdysiejsza ekonomia przemysłowa ustąpiła miejsca gospodarce opartej na bazie usług. Absolwenci college'ów podejmowali się każdego, nawet najmarniejszego zajęcia, sprzedając hamburgery i zmieniając pościel w szpitalach, podczas gdy zubożali maklerzy giełdowi, bankierzy i handlarze nieruchomości odwiedzali swymi beamerami i volvo miejskie slumsy po kolejną porcję kokainy.

Przestępczość wzrastała w zastraszającym tempie. Wśród polityków szerzyła się korupcja. Gangi pieniły się w najlepsze, a w miarę rozrastania się wszczynały wojny o terytoria.

W którymś momencie, podczas zaciętych walk pomiędzy uzbrojonymi w pistolety maszynowe członkami gangu, miastu zadano śmiertelny cios.

Miasta są żywymi istotami. Rodzą się i dorastają, dojrzewają i starzeją się. Niekiedy nawet umierają. Miasta jednak, w przeciwieństwie do istot organicznych z krwi i kości, tkanek i mięśni, nie wiedzą, że są martwe.

Symbionty, które krzątają się zawzięcie wewnątrz truchła, są zwykle bardzo zdeterminowane, by zachować w nim pozory życia, na długo po tym, gdy wykrwawiło się ono na amen.

Umarłe Miasto było największym z robaków żerującym na takim truchle.

Większość ludzi mieszkających w mieście nie zdaje sobie sprawy, że jest pewien obszar, którego istnieniu zaprzeczają przedstawiciele lokalnych władz. Nie znajdziecie go na żadnym planie miasta. Żaden wóz patrolowy, karetka czy wóz strażacki nie zapuszcza się w ten zapomniany obszar rozciągający się nad rzeką. W ciemnych uliczkach tej dzielnicy często rozbrzmiewa wołanie o pomoc, lecz rzadko ktoś na nie odpowiada, i w gruncie rzeczy to jest całkiem zrozumiałe. Obszar ten stanowi gnijące serce miasta, które niegdyś tętniło życiem. Czyż można sobie wyobrazić miejsce, które lepiej nadawałoby się na kryjówkę dzieci nocy niż miasto będące żywym trupem?

Nieznajoma wyszła z cienia na Ulicę Bez Nazwy. Zlustrowała wzrokiem stare ceglane kamienice, nierówny bruk i dziewiętnastowieczne latarnie i bez słowa pokiwała głową. To było to miejsce.

Choć niezwykłość budowli mogła zwieść nieświadomego turystę, aby myślał, że trafił do osobliwego miejskiego centrum handlowego dla japiszonów, iluzja trwała jedynie chwilę; w ciemnych zaułkach piętrzyły się sterty gnijących śmieci, a włóczący się po chodnikach pijaczkowie i bezdomni o twarzach szarych jak popiół stanowili jawny dowód, że dzielnica ta nie należała do nazbyt wytwornych.

Tak czy inaczej, jak na część miasta, której rzekomo nie było, Ulica Bez Nazwy dosłownie tętniła życiem. Choć większość sklepowych witryn zabito deskami, kilka bodeg obsługiwało sporej długości kolejki samotnych mężczyzn i kobiet.

Przystanęła przed jedną z wystaw, zerkając na ścianę wzniesioną z wyblakłych pudeł Froot Loops i słoików z przeterminowanymi przecierami dla dzieci, stanowiącą barykadę dla ciekawskich oczu. Cokolwiek sprzedawano wewnątrz, na pewno nie były to produkty spożywcze. Uwagę nieznajomej przykuł błyskający frenetycznie neon w głębi ulicy. Ruszyła w tę stronę, spoglądając czujnie w głąb mrocznej alejki, gdzie coś zaskomlało i zaszeleściło jak suche liście.

Pośrodku przecznicy znajdowało się kilka barów i sklep monopolowy, który jako jedyny w całej okolicy zdawał się nieźle prosperować. Jeden z barów ze striptizem nosił nazwę Danse Macabre; jego logo przedstawiało kobietę tulącą do siebie węża z migoczącym neonowym językiem. Dokładnie po drugiej stronie ulicy mieścił się salon bilardowy o nazwie Stick's. Na chodniku przed jednym i drugim lokalem zebrały się grupki młodych mężczyzn w barwach gangów, łypiące na siebie nawzajem przez pas graniczny starej brukowanej ulicy.

Nieznajoma obserwowała młodzieńców rozmawiających między sobą, pociągających z butelek i palących cuchnące skręty. Za paskami wszyscy mieli zatkniętą broń. Obie grupy wydawały się jednakowo liczne, a ich członkami, co dziwne z uwagi na panującą w mieście segregację, byli zarówno biali, jak Murzyni i Latynosi.

Członkowie gangu zgromadzonego przed Danse Macabre nosili czarne skórzane kurtki ozdobione na plecach chromowanymi ćwiekami ułożonymi w kształt odwróconego pentagramu. Ci spod Stick'sa nosili identyczne skórzane kurtki, lecz z wymalowanymi na plecach trupimi czaszkami, pod którymi miast piszczeli krzyżowały się dwie czarne łyżki.

Pomimo groźnych, złowrogich spojrzeń żadna z grup nie przeszła do bardziej ofensywnych działań.

W ulicę skręcił cadillac z końca lat pięćdziesiątych, z wysoko uniesionymi pławkami ogonowymi przypominającymi płetwę grzbietową rekina. Z głośników wielkości walizki płynęła muzyka hip hop z tak mocno przestrojonymi basami, że przy każdym dźwięku nieznajoma czuła gwałtowne wibrowanie żeber.

- Nadjeżdża Batmobil - rzucił młody Latynos o pociągłym obliczu, hojnie obsypanym trądzikiem. Członkowie gangu spod Danse Macabre wypluli pety, wyrzucili flaszki i dobywszy broni, utworzyli wzdłuż chodnika żywy szpaler.

Markowy cadillac podjechał do krawężnika. Szyby miał przyciemnione tak mocno, że wyglądały jak lustra. Jeden z gangsterów poderwał się energicznie i otworzył tylne drzwiczki. Pierwszą osobą, która wyszła z samochodu, była wysoka, olśniewająca kobieta w czarnych skórzanych biodrówkach i butach ze stalowymi noskami. Gdy odwróciła się do pozostałych, jej skórzana kurtka rozchyliła się, ukazując nagie piersi o sutkach ozdobionych kolczykami z nierdzewnej stali. Prawą stronę głowy miała ogoloną do gołej skóry, podczas gdy włosy po lewej, opadając jedwabistą czarną kaskadą, sięgały jej aż do pasa. Twarz, o ostrych, wyrazistych rysach, można by nawet uznać za klasycznie piękną, gdyby nie całe mnóstwo metalowych ćwieków, sztyftów i kolczyków zwieszających się z jej nosa, warg oraz brwi. W prawej ręce trzymała naładowaną kuszę. Pospiesznie rozejrzała się dokoła, po czym dała znak komuś, kto pozostał w aucie, że teren jest czysty.

Z tylnego siedzenia wygramoliła się przeraźliwie blada kobieta o włosach w kolorze dymu. Od stóp do głów ubrana była na biało, począwszy od satynowych pantofelków, poprzez zwiewną jedwabną suknię wieczorową, po futro z norek, które ściskała palcami jak kamizelkę ratunkową. Twarz miała tak doskonałą, że bardziej niż żywą kobietę przypominała lalkę z chińskiej porcelany. Jednakże pomimo olśniewającej urody było z nią coś nie tak. Gdy druga z kobiet pokierowała ją w stronę wejścia do klubu, jej ruchy wydawały się nerwowe i wymuszone, jak u marionetki. Oczy, lawendowego koloru, były szkliste i jakby nieobecne, jak ślepia gazeli trafionej pociskiem usypiającym.

- Mamo! Mamo!

Kobieta w bieli zamarła w pół kroku, jej spokojne z pozoru oblicze zmąciły przebłyski emocji.

- Ryan?

- Mamo!

Mały, może pięcioletni chłopiec przebiegł pomiędzy nogami zdezorientowanych młodocianych opryszków. Był chudy i ubrany w łachmany, ale nie ulegało wątpliwości, po kim odziedziczył cerę i kolor włosów. Spróbował złapać kobietę w bieli za rąbek sukni, unikając równocześnie trafienia wzmocnionym stalą butem strażniczki z kuszą.

Powieki kobiety w bieli zatrzepotały jak u lunatyczki budzącej się powoli ze snu. Strażniczka zaklęła i wyciągnęła rękę, by pochwycić chłopca, ten jednak gładko prześlizgnął się pomiędzy jej nogami i wybiegł na ulicę.

Kobieta z kuszą wymierzyła broń w młodego opryszka o twarzy obsypanej trądzikiem, który otworzył przed nią drzwiczki auta.

- Cavalera! Chyba kazałam wam, ćwoki, rozprawić się z tym małym sukinkotem!

Opryszek, do którego skierowała te słowa, przyjął postawę, którą od biedy można by uznać za zasadniczą.

- Słyszałeś, co powiedział Esher, temu gnojkowi nie wolno się do niej zbliżać! Nie stój tak, przestań się wreszcie opierdalać! Złap go! Weź ze sobą Cro - Magnona! - warknęła przez ramię strażniczka, popychając kobietę w bieli w stronę otwartych drzwi. Jej wargi, rozchylone w gniewnym grymasie, odsłoniły rząd silnych białych kłów; oczy miały barwę wina.

Cavalera i Cro - Magnon natychmiast pobiegli w głąb ulicy w poszukiwaniu chłopca. Dzieciak miał nad nimi pół przecznicy przewagi, lecz nogi tamtych były dwa razy dłuższe i już po kilku sekundach zaczęli go doganiać.

Ten, którego nazywano Cro - Magnon, zwalisty Angol o kanciastej szczęce, rzucił się szczupakiem, podbijając chłopcu nogi i przewracając go na ziemię.

- Niezła robota, Mag! - zawołał Cavalera, chudy Latynos o fatalnej cerze. - Może powinieneś grać w futbol?

- Nic z tego. Nie umiem czytać. Jakbym chciał zostać w zespole, musiałbym chodzić na specjalne zajęcia wyrównawcze. Pieprzę to, stary! - Cro - Magnon wstał, uśmiechając się szeroko. Trzymając chłopca za kołnierz koszuli, uniósł go w górę jak królika.

- Co z nim zrobimy?

Cavalera wzruszył ramionami i wyjął zza paska .38.

- Słyszałeś, co powiedziała Decima, ty wsioku.

- Puśćcie go, frajerzy!

Cro - Magnon i Cavalera odwrócili się w stronę, skąd dobiegł głos. Osiłek zaklął pod nosem i puścił chłopca. Dzieciak miękko wylądował na asfalcie i natychmiast co sił w nogach pognał przed siebie. Po chwili rozpłynął się w ciemnościach.

Z jednej z bocznych uliczek wyszedł starszy biały mężczyzna o szpakowatej brodzie i długich srebrzystych włosach, które sięgały mu prawie do pasa, i żwawym krokiem ruszył w ich kierunku. Gdyby nie ręcznie farbowany podkoszulek, sprane dżinsy i wyświechtane kowbojki, można by wziąć go za Gandalfa Szarego.

Obiema dłońmi pewnie trzymał obrzynek.

- Świetnie. Dobrze zrobiłeś, koleś. Ty, ze spluwą, dobrze ci radzę, też zrób, co trzeba!

- Pieprz się, stary! - warknął Cavalera, usiłując ukryć drżenie głosu.

- Może i jestem stary, ale wiem, że wyżej dupy nie podskoczę. Kazałem ci rzucić broń i lepiej to zrób albo odstrzelę ci obie nogi w kolanach!

Dolna warga Cavalery zaczęła drżeć, Latynos przygryzł ją z całej siły. Pomimo swej buńczuczności wydawał się bliski łez.

- Załatwimy cię, skurwielu - ostrzegł, upuszczając .38 na chodnik.

Z cienia wyłonił się nagle chłopiec i choć nikt mu nie kazał, podniósł rewolwer z ziemi. W jego rękach broń wyglądała jak przerośnięta, groźna zabawka.

- Zadarłeś z Pointersami, dupku, zadarłeś, kurwa, z Esherem!

- Już się boję, gnoju! Spójrz, cały się trzęsę! A teraz ty, wielkoludzie, kopnij swoją broń w moją stronę.

Cro - Magnon, sarkając pod nosem, wykonał polecenie.

- Gdybyście mieli choć odrobinę oleju w głowie, dalibyście nogę z tego cuchnącego śmietniska i zapomnieli, że kiedykolwiek słyszeliście o Esherze - westchnął brodacz. - Coś mi jednak mówi, że myślenie raczej nie jest waszą mocną stroną. Spadajcie stąd - a jeśli kiedykolwiek przyuważę was w pobliżu tego dzieciaka, przywalę wam z obu luf! I to bez ostrzeżenia!

Cro - Magnon i Cavalera odwrócili się, jakby zamierzali odejść. Gdy tylko stary hipis wypuścił powietrze i opuścił broń, rzucili się na niego.

Cro - Magnon sięgnął po strzelbę, podczas gdy Cavalera rzucił się w pogoń za chłopcem.

- Oddawaj, staruchu! - Cro - Magnon uśmiechnął się, ukazując rząd krzywych zębów. - Cav ma rację, zadarłeś z niewłaściwym gangiem!

Wysoki, piskliwy wrzask bólu rozdarł ciszę nocy, lecz odgłos ten nie wyrwał się z ust chłopca. Cro - Magnon spojrzał na przyjaciela i zobaczył, jak Cavalera osuwa się do rynsztoka ze sprężynowcem wbitym w pierś aż po rękojeść.

- Cav!

Stary hipis kolbą obrzyna trzasnął osiłka w szczękę.

Cro - Magnon cofnął się o kilka kroków, wydawał się zaskoczony. Dotknął krwawiących, rozbitych ust, po czym przeniósł wzrok na napastnika.

- To boli.

- Powinno - odparował stary hipis i z całej siły zdzielił go kolbą obrzyna między oczy.

Tym razem opryszek osunął się na ziemię i już się nie podniósł.

Brodacz stał przy krawężniku ze strzelbą w dłoni i wpatrywał się w powalonego goliata. Jego dłonie drżały, oddech był krótki, urywany.

- To, co zrobiłeś, było odważne. Głupie, lecz odważne.

Brodacz odwrócił się na pięcie i wymierzył w stojącą za nim nieznajomą. Ujrzał kobietę po dwudziestce, w postrzępionych dżinsach, starych, znoszonych martensach, czarnej skórzanej kurtce i okularach - lustrzankach. Jedną ręką przytrzymywała chłopca, który wtulał się całym ciałem w jej lewy bok.

- Rany boskie, dziewczyno - wychrypiał hipis, opuszczając strzelbę. - Nigdy więcej tak się do mnie nie podkradaj!

- To umiem najlepiej - odparła, opuszczając chłopca na ziemię. Malec natychmiast pobiegł i oplótł chudymi ramionami talię starszego mężczyzny.

Hipis zmierzwił mu włosy, odsunął go na odległość wyciągniętej ręki i spiorunował wzrokiem.

- Kiedy dziś wieczorem wychodziłeś z domu, mówiłem, że masz na siebie uważać, a ty co? Przyznaj się, co zrobiłeś, Ryanie? Znów chciałeś zobaczyć się z matką?

- Widziałem ją, Cloudy! Tym razem nawet ją dotknąłem! Wypowiedziała moje imię!

Brodacz przewrócił oczami.

- Chryste Przenajświętszy, dzieciaku! Przez twoje głupie pomysły obaj kiedyś zginiemy!

Nieznajoma przestąpiła leżące na chodniku ciało Cro - Magnona i pochyliła się, by wyjąć nóż z nieruchomego już serca Cavalery. Otarłszy zakrwawione ostrze w nogawkę spodni, stalowym noskiem buta szturchnęła Cro - Magnona w bok i zmarszczyła brwi.

- Ten jeszcze żyje. Na twoim miejscu wpakowałabym mu z obu luf prosto w serce.

Brodacz pokręcił przecząco głową.

- Nie robię tego, chyba że nie mam innego wyjścia. Kobieta wzruszyła ramionami.

- Twoja sprawa.

- Proszę posłuchać, naprawdę jestem ci wdzięczny, że nam pomogłaś, ale...

- Podziękujesz mi później. A teraz może znaleźlibyśmy sobie jakąś przytulną kryjówkę, czy mamy tu stać do rana? Przypuszczam, że kumple tych dwóch oprychów zjawią się tu lada chwila.

Nieznajoma podążyła za siwowłosym w głąb wąskiego, parszywie cuchnącego przejścia, prowadzącego na sąsiednią ulicę. Jeżeli to w ogóle możliwe, była ona jeszcze bardziej obskurna i odpychająca niż Ulica Bez Nazwy. Hipis zbiegł po schodach prowadzących do piwnic starej, popadającej w ruinę, a niegdyś bardzo wytwornej kamienicy. Zarzuciwszy sobie chłopca na barana, wyjął z kieszeni spodni pęk kluczy i otworzył ciężkie metalowe drzwi. Znalazłszy się w środku, opuścił malca na ziemię i pospiesznie zatrzasnął drzwi, zamykając je na sztabę zrobioną ze starego podkładu kolejowego.

Nieznajoma odwróciła się, by przejrzeć wnętrze podziemnego pomieszczenia. Frontowy pokój był dość spory, wszędzie walały się książki, półki w regałach sięgających aż po sufit uginały się pod ich ciężarem. Miejsce to przesycone było delikatną wonią rozkładu, starego, zawilgłego papieru i pleśniejącej skóry.

Starszy mężczyzna odetchnął głęboko i nieco się rozluźnił, jego ramiona opadły, lecz nie rozładował obrzyna, którego wciąż trzymał obiema dłońmi.

- Nie chcę, by ktokolwiek wiedział, gdzie mieszkam. Oprócz tego chłopca jesteś jedyną od wielu lat osobą, która przestąpiła próg tej sutereny. Jeśli zrobisz choć jeden podejrzany gest, twój mózg ozdobi te ściany. Naprawdę nie chciałbym tego robić, bo przecież ocaliłaś tego chłopca, ale ze mnie kiepski gospodarz, proszę więc, abyś nie dawała mi powodu do naciśnięcia na spust.

- Będę to miała na uwadze.

- Mam nadzieję.

- Cloudy? - wyszeptał chłopiec, ciągnąc podstarzałego hipisa za koszulę. - Cloudy?

- O co chodzi, mały?

- Mógłbym dostać parę ciasteczek? Zmierzwił przedwcześnie posiwiałe włosy chłopca.

- Nie wiem - mógłbyś? Chłopiec westchnął ostentacyjnie.

- Czy mógłbym dostać parę ciasteczek, proszę?

- Proszę bardzo. Ale tym razem zostaw też kilka dla mnie. Uśmiechnął się pobłażliwie, gdy chłopiec pobiegł wąskim przejściem pomiędzy regałami i stertami starych książek do pomieszczenia na drugim końcu mieszkania.

- To twój syn?

Hipis pokręcił głową i zaśmiał się.

- Nie, do licha! Nie mam pojęcia, kim jest jego ojciec, on zresztą też tego nie wie. Mimo to nie mogłem pozwolić temu malcowi, aby umarł z głodu w jakimś ciemnym zaułku lub by spotkało go coś jeszcze gorszego.

- Ta kobieta, którą widziałam w świecie wampirów, to jego matka?

- Była ubrana na biało?

- Tak.

- To ona. Ma na imię Nikola. Czy towarzyszyła jej wampirzyca w seksownym wdzianku, z gołymi kolczykowanymi cyckami i mnóstwem metalowych ozdóbek na twarzy?

- Tak.

- To Decima. Przyboczna Eshera.

- Kim jest ten Esher, o którym wszyscy mówią? Posłał jej zdumione spojrzenie.

- Naprawdę nie wiesz?

- Jestem tu nowa. Może mnie oświecisz?

- Jasne. Przejdźmy do pokoju na tyłach. Tam przynajmniej jest na czym usiąść. Wypijemy kawę i opowiem ci wszystko, co wiem.

Na tyłach mieszkania panował większy ład niż w części frontowej, choć nawet w niedużej kuchni sporo miejsca zajmowały książki. Chłopiec siedział w kącie na odwróconej do góry dnem skrzynce na mleko. Na podołku malca leżał stary komiks, a jego brodę pokrywały czekoladowe smugi oraz okruchy ciasteczek.

- Przepraszam za bałagan - rzekł hipis, zdejmując stertę książek z jednego z dwóch znajdujących się w mieszkaniu krzeseł. - Ale ostatnio rzadko miewam gości. Zazwyczaj nie wpuszczam nikogo za próg, ale nauczyłem się słuchać swego instynktu.

- A co twój instynkt mówi na mój temat?

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, jakby usiłował wychwycić informację dostrzegalną tylko dla niego.

- Sądzę, że można ci zaufać. Jeden Bóg wie, dlaczego. Mam nadzieję, że to nie flashback po kwasie.

- Traktuję twoje wotum zaufania jako komplement. - Nieznajoma sięgnęła po egzemplarz „Fate Magazine”, zdmuchując z wyblakłej okładki warstwę kurzu. - Od jak dawna tu mieszkasz, jeśli wolno zapytać? Nawiasem mówiąc, nie wiem nawet, jak się nazywasz?

- Eddie McLeod. Kumple mówią na mnie Cloudy. Dzieciak ma na imię Ryan. Nie zna...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin