Jonathan Carroll - Białe Jabłka.doc

(1231 KB) Pobierz

Carroll Jonathan

 

 

Białe Jabłka

 

Przełożył Jacek Wietecki

 

 

DOM WYDAWNICZY REBIS

POZNAŃ 2002

 

Tytuł oryginału

White Apples

 


Dla Andrei L. Padinhy niegdyś studentki,

później przyjaciółki,

na zawsze mojej bohaterki,

oraz

dla Neila Gaimana

 

Stokrotne podziękowania dla:

Niclasa Bahna,

Borisa Kiprova

i Chrisa Rolfe’a

za ich nieustającą zachętę do pracy

nad Białymi jabłkami.

 

Miłość, sen i śmierć nadchodzą pomału;

Schwyć mnie za włosy i mocno pocałuj.

A. C. Swinburne, W ogrodzie

Bóg z wody

Cierpliwość nie życzy sobie w domu Zdumienia, bo Zdumienie to okropny gość. Zużywa cię do cna, nie przejmując się tym, co kruche i nie do zastąpienia. Jeśli cię uszkodzi, wzrusza ramionami i idzie dalej, jakby nigdy nic. Nieproszone, często sprowadza swych podejrzanych przyjaciół: wątpliwość, zazdrość, chciwość. Razem zaprowadzają własne porządki; przemeblowują wszystkie twoje pokoje dla własnej wygody. Mówią dziwnymi językami, nie siląc się na tłumaczenie. Pitraszą w twoim sercu nieznane potrawy o dziwacznych smakach i aromatach. Co czujesz, gdy wreszcie odchodzą - radość czy smutek? Cierpliwość zawsze zostaje z miotłą w ręku. Lubiła trzymać świeczki w sypialni. Zdaniem Ettricha świeczki miały swoje miejsce w kościele, na urodzinowym torcie i podczas przerwy w zasilaniu. Nigdy jednak jej tego nie powiedział, nawet półżartem. Była bardzo wrażliwa - brała na serio wszystko, co mówił. Wkrótce po tym, jak się poznali, zdał sobie sprawę, że łatwo, zbyt łatwo, można ją zranić. Wystarczyło jedno ostre słowo lub sarkastyczna uwaga, by całkiem ją znokautować. Sama wyznała, że dopiero niedawno wydobyła się z poczucia, że musi zadowolić cały świat.

              - Brałam narkotyki, choć ich nie cierpiałam - oświadczyła. - Chciałam, żeby mój chłopak mnie kochał, więc ćpałam razem z nim. Byłam śmierdzącym tchórzem.

Umiała się przyznać do błędów. Od początku była gotowa zdradzić mu swoje najintymniejsze sekrety. Było to zarazem ekscytujące i żenujące. Ettrich trochę ją kochał. Któregoś dnia, spacerując przez miasto, przeszedł obok sklepu. Na widok kobiet oczy Ettricha stawały się żarłoczne. On nie był tego świadom, lecz jego oczy widziały wszystko, co wiązało się z kobietami: ich stroje, sposób palenia papierosów, rozmiar stóp, odruch zaczesywania włosów, kształt torebki, odcień lakieru na paznokciach. Czasem mijała sekunda, zanim pojął, że jego umysł coś zarejestrował: szczegół, odgłos, mgnienie. Wtedy spoglądał ponownie. Za każdym razem przekonywał się, że odebrane nieświadomie impulsy były prawdziwe: rzeczywiście dostrzegł połysk słońca na zielonej jedwabnej bluzce naciągniętej na pokaźny biust. Dłoń na stole, dziwnie szorstką i toporną, należącą do niezwykle eleganckiej kobiety. Albo intrygujące oczy w kształcie migdałów czytające francuską gazetę sportową. Albo promienny uśmiech na twarzy niepozornej kobiety, który zmieniał ją nie do poznania.

W dniu, kiedy się spotkali, Ettrich przeszedł obok jej niewielkiego sklepu. Mijał go przedtem wiele razy w drodze do pracy, nigdy jednak nie zaglądał w okno wystawowe. A jeśli nawet, nie przypominał sobie, co tam widział. Był to fragment codziennej scenerii, tło jego życia. Ale dziś spojrzał tam i zobaczył ją - wpatrzoną w niego.

Co dostrzegł najpierw? Później usiłował sobie przypomnieć ten moment, ale bez skutku. Obszerne szklane drzwi sklepu były zamknięte. Kobieta gapiła się prosto na niego. Była drobna. Może właśnie to przykuło jego uwagę. Była drobna i miała szczupłą, zmysłową twarz psotliwego aniołka. Wyglądała jak podrzędny cherubinek; który przypadkiem znalazł się na fresku w wiejskim kościele gdzieś we Włoszech. Mimo świętego oblicza w jego spojrzeniu jest coś jeszcze, jakaś przekora, która każe się domyślać, że modelem dla tego niebiańskiego duszka była zapewne kochanka artysty.

Miała na sobie błękitną letnią sukienkę, która opadała jej akurat do kolan. Choć nie zachwyciła Ettricha urodą, tak jak inne kobiety, jednak zwolnił kroku, a potem zrobił coś dziwnego. Zatrzymał się i pokiwał do niej. Nieznaczny ruch dłoni uniesionej na wysokość piersi. Wykonując ten gest, pomyślał: po co ja to robię? Upadłem na głowę? Powietrze wokół niego wypełniło się nagle wonią gorącej pizzy. Ettrich obrócił się lekko i ujrzał faceta niosącego wielkie białoczerwone pudełko. Kiedy odwrócił się z powrotem, kobieta za szklanymi drzwiami odpowiedziała mu kiwnięciem ręki. Przez moment, trwający może półtorej sekundy, zastanawiał się, dlaczego ona to robi. Czemu do mnie macha? Był to ładny, bardzo kobiecy ruch. Jej prawa dłoń, przysunięta do piersi, poruszała się szybko w lewo i w prawo, jak wycieraczka na szybie auta. Spodobały mu się zarówno ten gest, jak i kryjący się za nim uśmiech - ciepły, otwarty, śmiały. Postanowił wejść do środka.

              - Cześć - rzucił bez wahania. Jego serce przepełniały spokój i szczęście. Był w swoim żywiole. W ciągu lat Vincent Ettrich nawiązał znajomość z tak wieloma kobietami, że perfekcyjnie opanował modulację swego głosu. Tym razem powitanie zabrzmiało radośnie i przyjacielsko - cieszę się, że cię widzę! W jego głosie nie było mrocznych, męskich czy seksualnych tonów. Jeśli przez następne kilka minut wszystko dobrze się ułoży, Ettrich będzie mógł to wykorzystać później.

              - Cześć - odpisnęła cicho, jak małe dziecko, które patrzy na ciebie z nadzieją w oczach, chcąc i jednocześnie bojąc się podejść. Cofnęła rękę i oparła ją na lewej piersi, jak gdyby badała sobie tętno. - To było bardzo miłe. Podobało mi się, że pan to zrobił. Poczuł pustkę w głowie.

              - Co takiego?

              - Że pomachał pan do mnie. Mimo że się nie znamy. To jak podarunek od nieznajomego.

              - Nie mogłem się powstrzymać.

Zmarszczyła brew i odwróciła spojrzenie. To z kolei jej się nie spodobało. Nie chciała słyszeć od następnego mężczyzny, że jest ładna i że tamten chce ją poznać. Pragnęła tylko otrzymać nieoczekiwany prezent od nieznajomego, po czym wrócić do normalnego życia.

              - Zobaczyłam pana wcześniej niż pan mnie - dodała, nadal unikając jego wzroku.

              - Często tędy przechodzę, ale jakoś nie zaglądałem do środka. - Podniósł głowę i rozejrzał się wokół siebie. Uśmiechnął się, a zaraz potem zachichotał. Otaczała ich damska bielizna: biała, brzoskwiniowa, fioletowa, czarna... Setki kompletów. Wszędzie wisiały biustonosze i majteczki, białe tangi i śliwkowe stringi, przezroczyste nocne koszule... Wszystko, o czym marzy kobieta, by na siebie włożyć, i co mężczyzna pragnie z niej zdjąć. Ettrich uwielbiał sklepy z damską bielizną. Bywał w wielu i kupował mnóstwo dla różnych kobiet.

              - 34-B?

              - Słucham?

Wskazała na jego pierś i zrobiła kółko palcem.

              - Przypuszczam, że nosi pan rozmiar 34-B. - Uśmiechnęła się i był to uśmiech cudowny: wesoły i filuterny. Ettrich złapał jej żarcik w locie i posłał jej natychmiastową ripostę.

              - Czy kobiety, które tutaj przychodzą, są z reguły zadowolone ze swoich biustów? Niemal wszystkie, które znam, uważają, że mają albo za duże, albo za małe piersi. Kobiety są bardzo wyczulone na tym punkcie. - Odczekał sekundę, sprawdzając, czy złapała jego podwójną kontrę. Jej podstępna mina i nagle rozszerzone oczy powiedziały mu, że zrozumiała go świetnie. Pokrzepiony na duchu Ettrich ciągnął dalej: - Praca tutaj musi być ciężka.

              - Dlaczego?

              - Codziennie musi pani spełniać wymagania klientek, które na ogół nie są zadowolone ze swojego wyposażenia. Jej uśmiech powrócił wolno. Miała małe, lekko zakrzywione ząbki.

              - Wyposażenia?

Ettrich nie wahał się ani przez moment.

              - Tak jest, a pani praca polega na dopasowaniu tego wyposażenia do najnowszego rynsztunku bojowego. Kobieta wykonała szeroki łuk ręką, zagarniając sklepowe wnętrze.

              - Więc tak to wygląda? Jak rynsztunek? - Nie przestała się uśmiechać. Zaczynała go lubić.

Ettrichowi udało się wsadzić jedną nogę w drzwi. Sięgnął po leżący na ladzie atłasowy biustonosz w odcieniu miedzi i podniósł go takim gestem, jakby prezentował dowód rzeczowy w procesie sądowym. - Proszę połączyć ten kolor z piękną czarną skórą, a otrzyma pani broń binarną. - Odłożył biustonosz i wziął jasnoniebieskie stringi, które ważyły tyle co mgiełka. - A oto pocisk klasy ziemiapowietrze. Zabójczy bez względu na odległość od celu.

              - Jeśli włożysz go dla swojego chłopaka, to już po nim?

Skinął głową.

              - Właśnie. Co więcej, mężczyźni nie dysponują ekwiwalentnym uzbrojeniem. Czy zdaje sobie pani z tego sprawę? Nie istnieje nic, co mężczyzna mógłby włożyć, aby wywrzeć na kobiecie wrażenie podobne do tego, jakie te fatałaszki robią na nas. To nie fair.

Taksowała go wzrokiem, jakby się zastanawiała, czy jest bezczelny czy zabawny. Czy warto podtrzymywać tę rozmowę? Ettrich niemal widział wiszący nad jej głową znak zapytania. Zbliżała się jedna z przełomowych chwil we wczesnej fazie znajomości. Wymienili powitania, zagaili rozmowę, trochę się podręczyli. Zapadła pauza pod tytułem „Czy będziemy to ciągnąć?” Następny ruch należał do niej. Ettrich był szalenie ciekaw, co zrobi.

              - Jak pan ma na imię?

              - Vincent. Vincent Ettrich.

Wysunęła rękę do powitania, po czym nagle, nie wiedzieć czemu, ją cofnęła. Był zdezorientowany, póki się nie przedstawiła:

              - Ja mam na imię Coco. Coco Hallis.

              - Nie! Naprawdę nazywasz się Coco Hallis? To niesamowite.

              - Czemu?

              - Bo to rzadkie imię, a ja już znam kogoś, kto je nosi.

Teraz z kolei ona mu nie uwierzyła, chociaż mówił prawdę. Poczuł, jak łącząca ich więź słabnie, i zdecydował się na dramatyczny gest. Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i wybrał numer. Młoda kobieta skrzyżowała ręce i stanęła wyczekująco, dając do zrozumienia, że czeka na dowody. Podniósłszy słuchawkę do ucha, Ettrich odczekał chwilę, po czym prędko podał jej telefon.

              - Posłuchaj!

Wzięła go z niejakim wahaniem, zdążyła jednak usłyszeć po drugiej stronie kobiecy głos mówiący mocnym, profesjonalnym tonem:

              - Cześć, tu mówi Coco. Przez najbliższe dwa miesiące będę przebywać za granicą. Można skontaktować się ze mną w Sztokholmie pod numerem...

Zanim nagrana wiadomość dobiegła końca, Coco numer dwa oddała telefon Ettrichowi.

              - Nie do wiary. Jakie jest prawdopodobieństwo takiego zdarzenia? Czym ona się zajmuje?

Ettrich wsunął komórkę z powrotem do kieszeni.

              - Nafciarstwem. Jeździ po świecie, szukając nowych złóż ropy naftowej i gazu. Wraca z różnych przedziwnych miejsc, Baku albo Kirgistanu, i opowiada wspaniałe historie o...

              - A czym ty się zajmujesz, Vincencie?

Po ukończeniu college’u zatrudnił się w reklamie i pracował tam do tej pory. Ponieważ był bystry i umiał przewidzieć, co powinno/może/musi stać się następnym przebojem, szybko odniósł sukces. Kariera w reklamie nie robiła jednak na kobietach pożądanego wrażenia, chyba że same pracowały w tej branży. Chciały, by je oczarował zarówno mężczyzna, jak i jego zawód. Większość widziała się w ramionach tytanów, geniuszy albo podróżników - co najmniej zaś artystów, których by zainspirowały do stworzenia nowych, wielkich dzieł. „A czym ty się zajmujesz, Vincencie?” Ileż razy słyszał to pytanie przez te wszystkie lata, kiedy uganiał się za kobietami? Czym się zajmował? Próbował skłonić ludzi, by kupili keczup, śliniaczki i kiepskie samochody. Mydlił klientom oczy kolorowymi obrazkami, chciwością i pięknymi ludźmi, aby przekonać ich do zakupu tego, co akurat lansował. Choćby nie wiadomo jak pokrętnej czy sprytnej odpowiedzi udzielał na to pytanie, taka była prawda na temat jego pracy. Często podawał się za „kreatywnego konsultanta” - cokolwiek to, do diabła, znaczyło. Przekonał się, że oczy kobiet rozjaśniają się na dźwięk słowa „kreatywny”, toteż rzucał nim przy każdej nadarzającej się okazji.

              - Latam balonami na ogrzane powietrze - poinformował Coco Dwa.

Szczeknęła głośnym, spontanicznym śmiechem i zatrzepotała rękoma, jakby pokazując, że to kompletna niedorzeczność.

              - Akurat!

Dokładnie takiej odpowiedzi oczekiwał. Trafnie ją rozszyfrował.

              - Nie wierzysz mi? - Uśmiechnął się niewinnie.

              - Nie, nie wierzę. Zawsze nosisz garnitur i krawat, kiedy szykujesz się do lotu?

              - Nigdy nie wiadomo, kogo się tam spotka. - Miał opanowany, pewny siebie głos. Choć przed chwilą nazwała go kłamcą, nawet nie drgnęła mu powieka.

              - Nie, serio, Vincencie. Czym naprawdę się zajmujesz?

              - Jestem operatorem żurawia.

              - Żurawia?

              - No wiesz, to taki ptak o długich nogach, który...

Tym razem prychnęła śmiechem, równie donośnie jak poprzednio. To znaczyło, że uwielbia jego żarty.

              - Noo, powiedz!

              - Produkuję francuzy. Reguluję odległość ich szczęk służących do odkręcania śrubek...

Niektóre kobiety wspaniale łapały się na tę sztuczkę. Klucz, lawiruj i rozbaw je do łez, lecz nie mów im prawdy, dopóki ich śmiech nie przygaśnie i nie pojawi się pierwsza odrobina złości. Dzięki temu, gdy w końcu się przyznasz, będą szczęśliwe i niemal wdzięczne.

Ettrich obserwował zanikającą w jej oczach wesołość, choć jej twarz oświetlał wciąż ogromny uśmiech. Zbliżał się moment wyznania, w przeciwnym bowiem razie kobieta zirytuje się albo uzna go za pomyleńca.

              - Pracuję w reklamie.

              - Jesteś dobry? - spytała natychmiast.

              - Proszę? - Nikt nigdy nie zadał mu tego pytania. A już na pewno nie ktoś, kogo poznał zaledwie dziesięć minut wcześniej. Czy jej bezczelność obudziła w nim niesmak czy zainteresowanie?

Podniosła błękitne stringi, które przed chwilą trzymał, i cisnęła nimi w niego.

              - Sprzedaj mi je. Pokaż, jak byś mnie zachęcił do kupna. Był to dobry, niespodziewany pomysł - i duża frajda. Coco Dwa okazywała się świetną dziewczyną. Ettrich wziął skąpe figi i wlepił w nie wzrok. Był mistrzem w swoim fachu, toteż pomysł przyszedł mu do głowy w ciągu paru sekund.

              - Nie próbowałbym ci ich sprzedać na seks, bo tego właśnie się spodziewasz. Znasz tę scenę: urodziwa dziewczyna na plaży odwrócona ku morzu, której stringi służą za cały przyodziewek. Jakiś przystojniak stojący nieopodal gapi się na nią. Zapomnij. Zbyt płaski koncept, zbyt ograny - widzieliśmy to już ze sto razy. Robimy kampanię do czasopisma czy telewizji? Coco skrzyżowała ręce i wzruszyła ramionami. Udawała klientkę, której Ettrich stara się zaimponować.

              - Wszystko jedno. A więc żadnych nagusek?

Żadnych. Wykorzystaj seks do sprzedania czegoś nudnego, nad czym klient się nie zastanawia: kremu do golenia albo piecyka kuchennego. Jeśli chcesz sprzedać coś, co samo w sobie jest seksowne, powinnaś przyjąć inną strategię.

Na przykład?

W jego kieszeni tkwiła pocztówka, którą dziś rano dostał od swej byłej żony, Kitty. Choć nim gardziła, zawsze przysyłała mu ciekawe pocztówki. Był to jeden z jej sposobów, żeby skomunikować się z nim bez konieczności bezpośredniej rozmowy. Zdjęcie przedstawiało płowego sharpei, tego cudacznego chińskiego psa, którego pysk i ciało są tak pofałdowane, że przypominają bryłę roztopionej masy karmelowej. Zwierzak miał na głowie ozdobne meksykańskie sombrero i wyglądał, jakby mu ktoś złamał serce. Ettrich położył pocztówkę na kontuarze. Z drugiej kieszeni wyjął dwie fiszki wielkości trzy na pięć cali i gruby czarny flamaster. Na psim pysku zakreślił wielki „X”.

Coco spojrzała najpierw na zdjęcie, a potem na Vincenta. Umieścił pocztówkę obok majteczek i napisał na fiszkach dużymi drukowanymi literami: NAJLEPSZY PRZYJACIEL CZŁOWIEKA. Jedną położył nad oznaczonym X - em zdjęciem psa, drugą nad błękitnymi stringami.

              - Coś w tym stylu. To lepsza strategia.

Vincent ani razu nie podniósł wzroku, aby wybadać reakcję Coco. Trzymał rękę na podbródku i wpatrywał się w swoją reklamówkę, rozważając różne plusy i minusy. Znajdował się w jej sklepie, ale przede wszystkim był teraz we własnym świecie. Jego praca liczyła się dla niego nawet wtedy, gdy traktował ją z przymrużeniem oka.

W kilka tygodni później zaprosił ją do restauracji „Acumar”. Miejsce to działało wszystkim na nerwy, o czym Ettrich - jako stały bywalec - doskonale wiedział. Była to ulubiona restauracja kierowników pracujących w jego firmie. Nawet kelnerzy nosili dwurzędowe marynarki, białe koszule i krawaty. Z jedzeniem i z klientami obchodzili się tak, jak gdyby się bali, że mogą sobie poplamić mankiety.

Człowiek, który odnosi w życiu sukces, musi być gotowy udać się w pewne miejsca, gdzie płaci się za upokorzenie. Niepisane prawo stanowi, że istoty ludzkie muszą całe życie cierpieć - tak czy inaczej. Jeżeli miałeś szczęście wspiąć się na społeczny szczebel, na którym nikt nie znęca się nad tobą za darmo, to trudno: musisz za tę usługę płacić. Modne restauracje, ekskluzywne butiki, diler MercedesaBenza czy osobisty trener, który wyrzuca ci nadwagę i kiepską kondycję, to tylko niektóre przykłady owych tortur.

              - Dlaczego ten lokal nazywa się „Acumar”?

Ettrich zabierał się akurat do zjedzenia tyciutkiej kromeczki przybranej główką sardynki na liściu mniszka.

              - Chyba od nazwiska właściciela.

Coco zerkała co chwila przez ramię i kręciła się na krześle, przypatrując się stylowemu wnętrzu i innym gościom. Ettrich mógłby jej zwrócić uwagę, że tego rodzaju prostackie maniery nie uchodzą w restauracji, ale nie zrobił tego. Mimo wszystko miło było na nią patrzeć. Przywykł do kobiet opanowanych, które tchnęły takim chłodem, że chyba jedynie Sąd Ostateczny mógłby zmusić je do uniesienia brwi.

Coco wzięła swoją sardynkową przystawkę, spojrzała na nią i zmarszczyła nos.

              - Nie lubię ryb. Czy mogę tego nie jeść?

              - Naturalnie. - Na znak solidarności odłożył również swoją zakąskę.

              - „Acumar”. Śmieszne... Jeśli masz na imię Bili i nazwiesz swoją restaurację „U Billa”, ludzie wezmą ją za jakąś dziurę. Ale „Acumar” brzmi tajemniczo i egzotycznie. - Coco spojrzała na długą, posrebrzaną kartę dań otwartą pod jej rękami. - Wszystko wygląda pysznie. Co mi radzisz, Vincencie? O, nie, popatrz na to! - Skrzywiła się i zmrużyła oczy, wpatrując się w menu.

              - Co? Co się stało?

              - Spójrz na tę potrawę... „Bóg z wody”. Coś takiego. Ani to śmieszne, ani gustowne.

Ettrich musiał zdusić w sobie uśmiech. Czy naprawdę była tak pruderyjna i spięta?

              - Czujesz się urażona?

Już miała odpowiedzieć, kiedy obok nich przebiegł jeden z kelnerów. Podniosła rękę, jak policjant zawiadujący ulicznym ruchem, żeby go zatrzymać. Gest ten, a może wyraz jej twarzy, miał w sobie coś, co osadziło kelnera w miejscu.

              - Nie jestem państwa kelnerem, ale zaraz zawołam kolegę.

              - Nie chcę mojego kelnera. Chcę o coś zapytać pana.

              - Przepraszam, bardzo się spieszę...

              - Mam to gdzieś.

Obaj, kelner i Ettrich, zareagowali identycznie - wyprostowali się na baczność i posłali jej badawcze spojrzenie.

              - Co to jest „Bóg z wody”?

              - Słucham?

              - Ta potrawa w karcie. O tutaj. „Bóg z wody”. Co to takiego? - Wskazała menu i postukała palcem w odpowiedni punkt.

Zakłopotany kelner schylił się nieco, aby lepiej widzieć.

Raptownie nakrył dłonią usta.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin