Jonathan Carroll - Crane's View 03 - Drewniane Morze.doc

(2860 KB) Pobierz

JONATHAN CARROLL

 

 

 

 

DREWNIANE MORZE

 

 

Przekład: Radosław Kot

 

DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAN 2001

 

Tytuł oryginału The Wooden Sea

 

Wydanie I (dodruk)

 

OLD VERTUE

 

 

Nigdy nie kupuj żółtych ubrań ani taniej skóry, to moje kredo, nie jedyne zresztą. Wiecie, co lubię najbardziej? Jak ludzie robią sobie kuku, jak się zabijają. Żebyście mnie źle nie zrozumieli, nie myślę o tych potłuczeńcach, co skaczą z okien albo pakują głowy do foliowych worków. „Ultimate Fighting Championship” też mnie nie bierze, to zwykła kotłowanina ostrzyżonych do skóry furiatów. Mówię o takim typku, co plącze się po ulicy z mordą szarą jak mokry ołów i jeszcze camela zapala, a gdy się zaciąga, to zaraz kaszel go bierze, jakby duszę miał wypluć. Sportowy tryb życia, psiakrew! Niech żyje nikotyna, głupi upór i odporność na wiedzę!

      — Jeszcze jedna kolejkę , Jimmy! — zawodzi przy ko   cu baru Król Choleste-

 

rol. Ma czerwony nos i ci  nienie krwi tak wysokie, ze jak raz mogłoby go odrzu-

                                  s                      ż

                s 

tem wynie  c na Plutona. Z całym drzewem genealogicznym na dokładkę . Masa   e

cielska plus czyste zadowolenie. Ten atak serca, co go kiedy   powali, jak uderzy,

                                                                   s

to w parę sekund bę dzie po wszystkim. A na razie zimne piwo w grubych kuflach

             e         e

i wonny stek z polę dwicy z ko  cia. Tak po kres dni; dobry układ. To rozumiem.

                       e               sę

      Moja zona Magda mówi, ze tłumaczenie mi czegokolwiek to jak grochem

               ż                       ż

     

o scianę . Naprawdę chwytam wszystko w lot, tyle ze zwykle nie mam ochoty

           e            e                                  ż

się z nia zgadza   . Old Vertue to idealny przykład. Pewnego dnia wchodzi na mój

   e        ę        c

                     s s 

posterunek jaki   go  c i prowadzi psa, jakiego jeszcze nigdy nie widzieli  cie. Ni-

                                                                           s

by mieszaniec, ale w zasadzie pitbul pokryty brunatnymi i czarnymi cę tkami, taki

                                                                         e

marmurek. I tyle normalnego, bo pies ma trzy i pół łapy, brakuje mu oka i oddycha

jako   dziwnie. Trochę jakby bokiem pyska, chociaż na pewno nie wiadomo. Gdy

       s                    e                          z

wypuszcza powietrze, to brzmi, jak gdyby Michelle gwizdał sobie pod nosem.

Przez szczyt łba biegna mu dwie głę bokie szramy i na dodatek jest tak zapusz-

                               ę             e

czony, ze wszyscy tylko gapimy się na niego, jakby wła  nie concordem z piekła

           ż                               e                   s

przyleciał.

      Chociaż przekotłowany sakramencko, nosił porzadna, czerwona obroż e ze

                z                                            ęę          ę     zę

skóry. Na niej wisiało srebrne serduszko z wyrytym imieniem „Old Vertue”. Tak

to się pisało. I wszystko; ani nazwiska wła  ciciela, ani adresu czy numeru telefo-

       e                                         s

                                                                     e 

nu. Tylko Old Vertue. I był jeszcze zmę czony. Padł na podłogę w srodku całego

                                               e

zbiegowiska i zachrapał. Ten, kto go przyprowadził, powiedział, ze pies spał na

                                                                       ż

 

 

                                        3

 

parkingu Grand Union. Nie wiedział, co z nim pocza   , ale był pewien, ze jak ten

                                                                           ęc               ż

pies bę dzie dalej tam spał, to kto   go w ko   cu przejedzie, no to przyprowadził go

        e                                     s            n

do nas.

                                                                  z 

    Wszyscy pomy  leli, ze powinni  my zawie   c psa do najbliż szego schroniska

                          s     ż                  s                                 z

dla zwierzat i zapomnie   o sprawie. Wszyscy oprócz mnie, ja zakochałem się

               ę               c                                                                      e

w nim od pierwszego wejrzenia. Zrobiłem mu legowisko w moim gabinecie, ku-

piłem mu psiego zarcia i parę pomara   czowych misek. Spał niemal bez przerwy

                       ż               e               n

przez dwa dni. Gdy się budził, leż ał na posłaniu i patrzył na mnie przymglony-

                            e                   z

                                           

mi slepiami. A raczej jednym slepiem. Gdy kto   z komisariatu pytał mnie, czemu

                                                                   s

go trzymam, mówiłem, ze ten pies kiedy   już tu mieszkał i teraz tylko wrócił.

                                ż                          sz

Ponieważ to ja jestem szefem policji, nikt nie protestował.

          z

    Oprócz mojej zony. Magda uważ a, ze zwierzę ta nadaja się jedynie do garnka,

                        ż                         zż                 e         ęe

                            s              

i ledwo znosi obecno  c tego swietnego kotucha, który mieszka ze mna od lat.                   ę

Gdy usłyszała, ze trzymam na posterunku trzynogiego i jednookiego marmurka,

                    ż

przyszła, zeby go sobie obejrze   . Długo mu się przygladała, wysuwajac dolna

             ż                                c                      e        ę               ę       ę

wargę , co zawsze było złym znakiem.

       e

    — Im wię kszy przygłup, tym bardziej ci się podoba, co, Fran ?

                  e                                              e

    — Ten pies to weteran, kochanie. Stary zołnierz.         ż

    — W Korei Północnej głoduja dzieci, a ty faszerujesz go zarciem.

                                               ę                                   ż

    — Przy  lij je tutaj, podjedza sobie z jego puszki Alpo.

               s                            ę

    — Jeste   jeszcze głupszy niż on.

                s                          z

                                                                         e 

    Stojaca obok Pauline, córka Magdy, zaczę ła się smia   . Spojrzeli  my na nia

          ę                                                      e              c        s            ę

                                   

zdumieni, bo Pauline nie smieje się z niczego. Całkiem braknie jej poczucia hu-

                                                 e

                   z e 

moru. Gdy już się smieje, to zwykle z osobliwych powodów, a nigdy w porę . To                   e

dziwna dziewczyna, która bardzo się stara, zeby pozosta   niewidzialna. W my-

                                                    e          ż               c            ę

 

slach przezywam ja Pleksi.ę

                        

    — Co w tym smiesznego?

    — Frannie: jak wszyscy ida w prawo, to on zawsze skrę ca w lewo. Co się

                                             ę                                     e                  e

dzieje z tym psem? Co on robi?

    Obróciłem się akurat w porę , by zobaczy   , jak Old Vertue umiera.

                      e                    e                   c

    Zdołał wsta   , chociaż wszystkie trzy łapy trzę sły mu się paskudnie. Łeb trzy-

                    c          z                                     e           e

mał nisko, kołysał nim na boki, jakby chciał czemu   zaprzeczy   .         s           c

    Pauline, jak to ona, zaczę ła chichota   .

                                      e                  c

    Vertue uniósł łeb i spojrzał na nas. Na mnie. Popatrzył dokładnie na mnie

i mrugnał. Przysię gam na Boga. Stary pies mrugnał do mnie, jakby  my mie-

           ę            e                                                   ę              s

li wspólny sekret. Potem przewrócił się i umarł. Trzy łapy drgały jeszcze przez

                                                        e

chwilę , aż podkulił je powoli i znieruchomiał. Bez dwóch zda   wida   było, ze

        ez                                                                             n   c        ż

opu  cił ten padół.

     s

     ż

    Zadne z nas nie powiedziało ani słowa; patrzyli  my tylko na biedaka. W ko   cu

                                                                       s                          n

Magda podeszła do niego, zeby się lepiej przyjrze   .

                                    ż           e                      c

    — Jezu, moż e nie powinnam tak zle o nim mówi   .

                    z                                                       c

 

                                                  4

 

    Martwy pies pierdnał. Długo i gło  no, jakby ostatni oddech wyszedł nie tym

                            ę                s

ko   cem. Magda odsunę ła się szybko i zgromiła mnie spojrzeniem.

   n                      e      e

    Pauline założ yła rę ce na piersi.

                   z    e

    — Ale to dziwne! Jeszcze dwie sekundy temu był zywy, a teraz już nie jest.

                                                              ż               z

                                    

Nigdy jeszcze nie widziałam smierci.

                                                                          

    To jeden z przywilejów młodo  ci. Gdy masz siedemna  cie lat, smier   wydaje

                                       s                          s            c

                                      

ci się gwiazda odległa o tyle lat swietlnych, ze nawet przez potę zny teleskop le-

     e           ę      ę                         ż                   eż

dwie ja wida   . Potem starzejesz się i odkrywasz, ze to nie gwiazda, tylko wielki

        ę       c                       e                ż

             e 

jak nieszczę scie asteroid, który leci prosto na ciebie i jeszcze trochę , a przyładuje

                                                                         e

ci w ciemię .

            e

    — No i co teraz, doktorze Dolittle?

    — Pewnie go pochowam.

    — Ale nie na naszym podwórku, je  li łaska. s

    — My  lałem, zeby raczej pod twoja poduszka. . .

            s         ż                         ę      ę

    Spojrzeli  my na siebie i u  miechnę li  my się w tym samym momencie. Posłała

               s                   s        es      e

całusa w powietrze pomię dzy nami.

                              e

    — Chod   , Pauline. Mamy sporo do zrobienia.

              z

    Wyszła, ale Pauline jeszcze się wahała. Idac powoli do drzwi, wciaż patrzy-

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin