Kellerman Jonathan - Diabelski walc.pdf

(1401 KB) Pobierz
Jonathan Kellerman
Diabelski walc
Przekład Piotr Lewiński
Szanowni Czytelnicy,
Pracując jako psycholog kliniczny zetknąłem się z niezwykłym i zastanawiającym schorzeniem
psychicznym zwanym zespołem Munchhausena. Ludzie nim dotknięci symulują chorobę kłamiąc na
temat objawów, kalecząc się bądź połykając substancje toksyczne. Potrzeba kłamstwa jest tak silna,
że pacjenci zgadzają się poddać wielokrotnym hospitalizacjom, inwazyjnym badaniom medycznym,
a nawet operacjom chirurgicznym.
Złośliwa odmiana tego schorzenia, zespół Munchhausena per procura, polega na tym, że rodzice
wywołują chorobę u własnych dzieci, prowadząc w ten sposób intelektualną grę z lekarzami,
pielęgniarkami, z całą służbą zdrowia. Nikt właściwie nie rozumie, jak i dlaczego dochodzi do takich
zaburzeń psychicznych. Zespół Munchhausena pozostaje przerażającą zagadką dla medycyny, a dla
mnie, jako pisarza i klinicysty, fascynującym polem badań.
W „Diabelskim walcu” Alex Delaware przeżywa swoją być może najbardziej intrygującą
i mrożącą krew w żyłach przygodę. Pewna mała dziewczynka ciągle choruje i nikt nie wie dlaczego.
Lekarze podejrzewają chorobę Munchhausena per procura, lecz nie mogą tego udowodnić. Dążenie
do poznania prawdy staje się obsesją Alexa, a to co odkrywa, daleko wykracza poza prywatne życie
dziecka i jego umęczonych rodziców, i rzuca światło na niektóre z ważniejszych problemów
stojących dziś przed służbą zdrowia.
Mam nadzieję, że spodoba się Wam ta książka.
Z poważaniem
Jonathan Kellerman
Rozdział pierwszy
Był to przybytek mitu i strachu, dom cudów i najgorszych porażek.
Spędziłem tam czwartą część swego życia, ucząc się radzić sobie z rytmem, szaleństwem,
z nakrochmaloną bielą tego wszystkiego.
Po pięciu latach nieobecności byłem tam obcy, więc gdy wkraczałem do holu, z niepokoju ściskało
mnie w żołądku.
Szklane drzwi, czarne granitowe posadzki, wysokie, wklęsłe, wyłożone marmurem ściany
obwieszczające nazwiska zmarłych dobroczyńców.
Pozornie wspaniałe miejsce rozpoczęcia pełnej niepewności podróży, która nie wiadomo gdzie się
zakończy.
Grupa wymęczonych podwójnym dyżurem chirurgów-stażystów – Boże, jacyż byli młodzi –
wlokła się w tekstylnych pantoflach na papierowej podeszwie. Moje własne buty miały podeszwy ze
skóry i głośno stukały na granicie.
Gładkie jak lód posadzki. Zaczynałem właśnie staż, kiedy je ułożono. Przypomniały mi się
protesty. Petycje przeciw niestosowności polerowanego kamienia w miejscu, gdzie chodzą i biegają,
kuśtykają i jeżdżą na wózkach małe dzieci. Lecz jakiś filantrop uznał, że tak będzie ładnie.
W czasach, gdy łatwo było o filantropów.
Tego ranka granitu prawie nie było widać. Hol wypełniał tłum ludzi, przeważnie ciemnoskórych
i ubogo odzianych. Stali w kolejkach do oszklonych budek, wyczekując na łaskawą uwagę
rejestratorek o kamiennych twarzach. Te unikały patrzenia w oczy, kontemplując nabożnie dokumenty.
Nie wyglądało na to, by kolejki posuwały się naprzód.
Dzieci płakały i ssały pierś matek, kobiety pochylały się, mężczyźni patrzyli w podłogę, tłumiąc
przekleństwa.
Ludzie wpadali na siebie i rozładowywali napięcie żartami. Niektóre dzieci – te które wyglądały
jeszcze jak dzieci – wykręcały się i wyrywały ze zmęczonych ramion dorosłych, by zdobyć cenne
sekundy wolności, zanim zostaną pochwycone i przyciągnięte z powrotem. Inne – blade, chude i łyse,
o zapadłych policzkach i nienaturalnej karnacji – stały w milczeniu, boleśnie uległe. Słowa w obcych
językach rozbrzmiewały ostro na tle monotonnego buczenia głosów operatorek pagerów. Czasem
zdawkowy uśmiech czy żart rozjaśniał posępną apatię, by zaraz potem zgasnąć, niczym iskra
z wilgotnego krzemienia.
Gdy podszedłem bliżej, poczułem ten zapach.
Spirytus do dezynfekcji, gorzkie mikstury antybiotyków, lepko-dojrzały eliksir życia i cierpienia.
Eau de Hospital. Pewne rzeczy zawsze pozostają takie same. Ale ja się zmieniłem, miałem zimne
ręce.
Przecisnąłem się przez tłum. Właśnie dotarłem do wind, gdy mocno zbudowany mężczyzna
w granatowym mundurze wynajętego policjanta wyłonił się nie wiadomo skąd, zastępując mi drogę.
Miał siwiejące blond włosy ostrzyżone na jeża, okulary w czarnej oprawie na trójkątnej twarzy,
wygolonej tak dokładnie, że skóra sprawiała wrażenie, jakby wypolerowano ją wilgotnym piaskiem.
– Czym mogę panu służyć?
– Jestem doktor Delaware. Mam spotkanie z doktor Eves.
– Proszę okazać jakiś dokument.
Zaskoczony wyłowiłem z kieszeni przypinaną plakietkę identyfikacyjną sprzed pięciu lat. Wziął ją
i zlustrował uważnie, jakby stanowiła klucz do jakiejś zagadki. Spojrzał na mnie, następnie znów na
czarno-białe zdjęcie zrobione dziesięć lat temu. W ręku miał radiotelefon, przy pasie kaburę
z pistoletem.
– Wygląda na to, że zaostrzono środki bezpieczeństwa, odkąd byłem tu po raz ostatni –
powiedziałem.
– Ta plakietka jest już nieważna – stwierdził. – Ciągle należy pan do personelu?
– Owszem.
Zmarszczył brwi i schował plakietkę do kieszeni.
– Będą jakieś problemy? – zapytałem.
– Wymagane są nowe plakietki, proszę pana. Jeśli pójdzie pan do ochrony, prosto przez kaplicę,
zrobią panu zdjęcie i załatwią wszystko. Dotknął plakietki w swojej klapie. Kolorowa fotografia,
dziesięciocyfrowy numer identyfikacyjny.
– Ile to potrwa? – zapytałem.
– To zależy, proszę pana. – Popatrzył ponad moim ramieniem, jakby nagle znudzony.
– Od czego?
– Ilu jest przed panem. Czy pana papiery są w porządku.
– Niech pan posłucha – powiedziałem – już za parę minut mam spotkanie z doktor Eves. Załatwię
plakietkę wychodząc stąd.
– Niestety, proszę pana – odparł, patrząc ciągle gdzie indziej. Założył ramiona na piersi. –
Przepisy.
– Jakieś nowe?
– Listy do personelu medycznego wysłano zeszłego lata.
– Musiałem go przegapić. – Pewnie wyrzuciłem go do śmieci, nie otwierając, jak większość
druków szpitalnych.
Nie odpowiedział.
– Naprawdę zależy mi na czasie – podjąłem. – A nie mógłbym przejść z plakietką
odwiedzającego?
– Plakietki odwiedzających są dla odwiedzających, proszę pana.
– Odwiedzam doktor Eves.
Przeniósł wzrok na mnie. Znów zmarszczył brwi – z głębszym namysłem. Zlustrował deseń na
moim krawacie. Dotknął swojego pasa po stronie kabury z pistoletem.
– Plakietki odwiedzających są tam w rejestracji – powiedział, wskazując zgiętym kciukiem jedną
ze zbitych kolejek.
Znów założył ręce.
Uśmiechnąłem się.
– Nie da się tego jakoś obejść, co?
– Nie, proszę pana.
– Prosto przez kaplicę?
– Prosto i w prawo.
– Mieliście jakieś przestępstwa? – zapytałem.
– Ja nie ustalam przepisów, proszę pana. Egzekwuję je tylko.
Odsunął się dopiero po chwili, obserwując z ukosa moje odejście. Skręciłem za róg, na poły
spodziewając się, że pójdzie za mną, ale korytarz był cichy i pusty.
Drzwi z napisem SŁUŻBY OCHRONY były dwadzieścia kroków dalej. Na klamce wisiała
wywieszka: WRÓCĘ O. Ruchome wskazówki wydrukowanej ponad napisem tarczy zegara
ustawiono na dziewiątej trzydzieści rano. Mój zegarek wskazywał dziewiątą dziesięć. Mimo to
zapukałem. Żadnej odpowiedzi. Obejrzałem się. Żadnego strażnika. Przypomniawszy sobie, że tuż za
medycyną nuklearną jest winda dla personelu, ruszyłem dalej korytarzem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin