* Zerwałem się z kanapy, trzymajšc się dłoniš za czubek głowy. Chelsea stała przede mnš z rozszerzonymi oczyma, motylek na policzku znieruchomiał. Ujęła mnie za rękę. - Jezu. Strasznie cię przepraszam. - Ty... to widziała? - Nie, no skšd. To nie umie czytać w mylach. Ale widać, że to nie było miłe wspomnienie. - Aż tak le nie było. Gdzie z bliska dochodził mnie ostry, odcieleniony ból, jak kleks na nieżnobiałym obrusie. Po chwili namierzyłem go: zagryzałem wargę. Przesunęła dłoniš po mym ramieniu. - Naprawdę się zestresowałe. Odczyty miałe... dobrze się czujesz? - No pewnie. Nic takiego. - Słony smak. - Ale jedno mnie ciekawi. - Pytaj. - Po co mi to robisz? - Bo możemy je usunšć. Na tym wszystko polega. Cokolwiek to było, cokolwiek ci się w tym nie podobało, już wiemy gdzie siedzi. Możemy tam wrócić i wszystko zetrzeć. A potem będzie dużo czasu, żeby próbować to usunšć na zawsze, gdyby tylko chciał. Załóż tylko siatkę i... Objęła mnie, przycišgnęła do siebie. Pachniała piaskiem i potem. Uwielbiałem ten zapach. Przez chwilę czułem się odrobinę bezpieczniej. Przez chwilę mogłem myleć, że nie przebiję dna. Jakim sposobem, będšc z Chelsea, czułem się ważny. Chciałem, żeby trzymała mnie tak przez wieki. - Nie, nie chcę - odpowiedziałem. - Nie? - Zamrugała, spojrzała mi w oczy. - Ale czemu? Wzruszyłem ramionami. - Wiesz, co się mówi o ludziach, którzy nie pamiętajš przeszłoci. Drapieżcy biegnš, żeby jeć. Ofiary biegnš, żeby żyć. Stare przysłowie ekologiczne Bylimy lepi i bezbronni, stłoczeni w miękkim bšblu na terytorium wroga. Ale przynajmniej szeptacze umilkły. Potwory zostały za powłokš. A Amanda Bates razem z nimi. - Co się, kurwa... - sapał Szpindel. Oczy za szybkš miał rozbiegane, poszukujšce. - Widzisz? - zapytałem. - Raczej nie. Czemu ona powiedziała, że nie żyje? O co... - Miała na myli, że dosłownie - odparłem. - To nie było takie powiedzenie, no to już nie żyję. Czuła, że już umarła. Jakby była gadajšcym trupem. - Skšd ty... no wiesz? - Głupie pytanie. Twarz za szybkš hełmu wykrzywiła się i zadygotała. - To obłęd, nie? - Zdefiniuj obłęd. Banda unosiła się w milczeniu w naszym ciasnym schronieniu, tuż przy Szpindlu. Kiedy tylko weszlimy do rodka, Procesorowi przeszła obsesja na punkcie nogi. A może po prostu kto go zepchnšł do tyłu; wydawało mi się, że w drgnieniach palców w grubych rękawicach dostrzegam aspekty Susan. Dyszenie Szpindla odbijało się w radiu kolejnymi echami. - Jeli Bates nie żyje, to my też. - Może nie. Przeczekamy szczyt i wyjdziemy stšd. Zresztš ona żyła. Tylko tak mówiła. - Kurwa. - Wycišgnšł rękę i przycisnšł wierzch rękawicy do powłoki namiotu. Pomacał co przez tkaninę. - Kto tu naprawdę przyczepił przetwornik... - Na ósmej godzinie - powiedziałem. - Metr dalej. Dłoń Szpindla przywarła do kapsuły po drugiej stronie. HUD wypełnił się cyferkami z drugiej ręki, przekazywanymi wibracjami do jego rękawicy, a potem rozsyłanymi do reszty skafandrów. Dalej pięć tesli. Chociaż spada. Namiot rozdšł się wokół nas jakby oddychał, a w kolejnej sekundzie opadł - lokalny front niskiego cinienia przeszedł. - Kiedy ci wrócił wzrok? - zapytałem. - Jak tylko weszlimy do rodka. - Wczeniej. Widziałe baterię. - Nie złapałem - burknšł. - Ale widocznie też jestem takim paralitykiem, nie? Bates! Słyszysz? - Wycišgnšłe rękę. Prawie jš złapałe. To nie mógł być lepy traf. - Żaden lepy traf. lepowidzenie. Amanda? Odezwij się. - lepowidzenie? - Kiedy z receptorami wszystko w porzšdku - odpowiedział z roztargnieniem. - Mózg przetwarza obraz, ale nie ma do niego dostępu. Pień mózgu przejmuje kontrolę. - Pień widzi, ale ty nie? - Co w tym stylu. Cicho, daj mi... Amanda, słyszysz mnie? - ...nie... To nie był głos nikogo z namiotu. Ledwie słyszalny, przywędrował wibracjami po dłoni Szpindla pomiędzy innymi danymi. Z zewnštrz. - Pani major! - zawołał Szpindel. - Mandy! Żyjesz! - ...nie... - szept brzmiał jak biały szum. - Ale rozmawiasz z nami, więc, do cholery, nie umarła. - ...nie... Wymienilimy porozumiewawcze spojrzenia. - Co jest nie tak, pani major? Cisza. Banda za nami obiła się delikatnie o powłokę. Wszystkie aspekty miała nieczytelne. - Pani major? Słyszy mnie pani? - Nie. Głos był martwy, jakby naszprycowany uspokajaczami i zamknięty w akwarium, transmitowany przez kończyny i ołów z trzycyfrowš liczbš bitów na sekundę. Ale z pewnociš był to głos Bates. - Pani major, trzeba tu wejć - powiedział Szpindel. - Wchodzisz? - ...nie... - Jeste ranna? Co cię trzyma? - N... nie. Może to w ogóle nie jej głos? Tylko struny głosowe. - Amanda, posłuchaj. Tam jest niebezpiecznie, za goršco. Musisz... - Ja nie jestem tam - odrzekł głos. - A gdzie? - ...nigdzie. Spojrzałem na Szpindla. Szpindel na mnie. Nie odezwalimy się. Za to James tak. Wreszcie. Łagodnym głosem: - A kim ty jeste, Amanda? Bez odpowiedzi. - Jeste Rorschachem? Tutaj, w brzuchu bestii, tak łatwo było w to uwierzyć. - Nie... - A kim? - N... nikim. - Głos był płaski i mechaniczny. - Niczym. - Mówisz, że nie istniejesz? - powoli zapytał Szpindel. - Tak. Namiot oddychał wokół nas. - No to, jak ty mówisz? - zapytała Susan. - Skoro nie istniejesz, z kim rozmawiamy? - Z czym... innym. - Westchnienie, jakby szum-oddech. - Nie ze mnš. - Cholera - mruknšł Szpindel. Jego płaszczyzny rozjaniły się zdecydowaniem i nagłym pomysłem. Oderwał rękę od ciany - HUD natychmiast się skurczył. - Wypala jej mózg. Musimy jš tu wcišgnšć. - Sięgnšł ku uchwytowi klapy. Wycišgnšłem dłoń. - Ale ten szpic... - Już poza szczytem, komisarzu. Najgorsze minęło. - Co mówisz? Że to bezpieczne? - Zabójcze. Ale zabójcze jest cały czas, a ona w tym siedzi, może sobie zrobić co złego w tym sta... Co uderzyło od zewnštrz w namiot. Co chwyciło zewnętrzny język klapy i pocišgnęło. Nasze schronienie otworzyło się jak oko. Amanda Bates popatrzyła na nas przez odsłoniętš membranę. - Pokazuje mi trzy i osiem - powiedziała. - To chyba do wytrzymania, prawda? Nikt nie drgnšł. - No, ludzie, ruszać się. Koniec przerwy. - Ama... - Szpindel gapił się na niš. - Dobrze się czujesz? - Tutaj? No skšd. Ale mamy co do zrobienia. - Ty... istniejesz? - zapytałem. - Co za głupie pytanie. Szpindel, co mylisz o takim polu? Da się pracować? - Eee... - Głono przełknšł linę. - Pani major, może powinnimy przerwać. Ten szczyt był... - Ale według moich odczytów już się skończył. Zostały nam niecałe dwie godziny na rozłożenie wszystkiego, zrobienie pomiarów na miejscu i ewakuację. Da się bez halucynacji? - Spokojni to raczej nie będziemy - przyznał Szpindel. - Ale nie powinnimy się obawiać... ekstremalnych zjawisk... do kolejnego szczytu. - To dobrze. - Który może przyjć w każdej chwili. - To nie były halucynacje - zauważyła cicho James. - O tym pogadamy póniej - odparła Bates. - Teraz... - W nich była prawidłowoć. - James obstawała przy swoim. - W tych polach. W mojej głowie. To mówił Rorschach. Może nie do nas, ale mówił. - wietnie. - Bates odsunęła się, dajšc nam przejć. - Może teraz nauczymy się mu odpowiadać. - Może nauczymy się słuchać - odpowiedziała James. * Ucieklimy jak przestraszone dzieciaki z gronymi minami. Zostawilimy na dole małš bazę: w przedsionku Diabełka, wcišż cudem działajšcego; pod nim tunel do nawiedzonego domu; parę opuszczonych magnetometrów, pozostawionych na mierć w słabej nadziei, że jednak nie umrš. Prymitywne solarymetry i termografy, starowieckie, odporne na promieniowanie urzšdzenia, mierzšce wiat rozszerzaniem i uginaniem się metalowych języczków, wyskrobujšce swe pomiary na rolkach folii. Lumisfery, kesony nurkowe i liny je spinajšce. Zostawilimy to wszystko i obiecalimy wrócić za trzydzieci szeć godzin, jeli tylko dożyjemy. A wewnštrz naszych ciał mikroskopijne obrażenia zamieniały komórki w papkę. Błony komórkowe przeciekały w niezliczonych miejscach. Przecišżone enzymy naprawcze desperacko chwytały się posiekanych genów, ledwo będšc w stanie opónić to co nieuniknione. Kawałki wyciółki jelit, żeby zdšżyć przed korkiem, zaczęły się łuszczyć na długo przed obumarciem reszty. Przed zadokowaniem na Tezeusza i ja, i Michelle mielimy już mdłoci. (Ale nie reszta Bandy; dziwne, nie miałem pojęcia, jak to jest w ogóle możliwe). Reszta wykaże te same objawy za parę minut. Nieleczeni, w dwa dni wyrzygamy wszystkie wnętrznoci. Potem ciało uda, że zdrowieje - przez jaki tydzień nic by nie bolało, chodzilibymy, mówili i poruszali się jak każdy, może nawet nabralibymy przekonania o własnej niemiertelnoci. Aż wreszcie zapadlibymy się, przegnici od rodka, krwawišc z ust, oczu i dupy, a jeli który Bóg zmiłowałby się nad nami, umarlibymy, nie rozpękajšc się jak zgniły owoc. Jednakże Tezeusz, nasz zbawca, uratuje nas przed takim losem. Z lšdownika powędrowalimy do nadmuchanego przez Sarastiego wielkiego balonu; pozbylimy się skażonych skafandrów oraz ubrań i wyszlimy nago na kręgosłup statku. Gęsiego przeszlimy przez bęben, Latajšce Trupy w szyku. Jukka Sarasti, stojšcy w dyskretnej odległoci na obrotowej podłodze, skoczył tam, skšd przyszlimy, i zniknšł na rufie - poniósł nasze porzucone rzeczy do dekompilatora. Do krypty. Nasze trumny stały otwarte wzdłuż rufowej grodzi. Zapadlimy się w nie z wdzięcznociš, bez słowa. Bates kaszlnęła krwiš, nim zamknęło się nad niš wieko. Gdy Kapitan mnie wyłšczał, szumiało mi w kociach. Zasnšłem jak martwy. Tylko teoria i zapewnienia życzliwej maszynerii pozwalały mi wierzyć, że narodzę się od nowa.
sunzi