Nowy37(1).txt

(19 KB) Pobierz
Rozproszenie
Clarke odnajduje go na równinie abisalnej. Mężczyzna szuka czego. Jest tu już od wielu godzin; na sonarze widać było dokładnie, jak kursuje w tę i z powrotem, w tę i z powrotem w stronę karuzeli, do wieloryba, przez labirynty topografii samego Gardła.
   Sam. Zupełnie sam.
   Clarke wyczuwa jego desperację z odległoci pięćdziesięciu metrów. W miarę, jak zbliża się coraz bardziej, cišgnięta przez kalmara, czuje w umyle skrawki bólu mężczyzny. Poczucie winy. Strach.
   Gniew, rosnšcy z każdym kolejnym przemierzonym metrem.
   Snop z latarki czołowej kobiety natrafia na niewielkš smugę wzburzonego mułu, wirujšcych w wodzie osadów, wybudzonych z milionletniego snu. Clarke zmienia kurs, by podšżyć za znalezionym tropem i wyłšcza wiatło. Natychmiast otacza jš ciemnoć. Tak daleko fotony omijajš nawet oczy ryfterów.
   Clarke wyczuwa miotajšcego się mężczyznę bezporednio przed sobš. Kiedy zatrzymuje się u jego boku, w wodzie tworzš się niewidoczne zawirowania. Jej kalmar trzęsie się pod wpływem ciosów pięci Brandera.
   - Zabieraj stšd to cholerstwo! Przecież wiesz, że on go nie lubi!
   Kobieta puszcza gaz. Milknie ciche, hydrauliczne wycie.
   - Przepraszam - mówi. - Po prostu mylałam...
   - Kurwa, Len, po tobie się tego nie spodziewałem! Próbujesz go przepędzić? Chcesz, żeby wyleciał w stratosferę, gdy to co wybuchnie?
   - Przepraszam. - I dodaje, gdy Brander nie odpowiada: - Mylę, że go tu nie ma. Sonar...
   - Sonar jest gówno warty, jeli on siedzi na dnie.
   - Mike, nie znajdziesz go, grzebišc tu po omacku. Tak daleko od stacji jestemy lepi.
   Twarz kobiety omiatajš fale wywołane kliknięciami pistoletu.
   - Na bliski zasięg mam to - oznajmia ukryta w gardle Brandera maszyneria.
   - Mylę, że go tu nie ma - powtarza Clarke. - A nawet jeli, to wštpię, by pozwolił ci się zbliżyć do siebie po tym, jak...
   - To było dawno temu - bzyczy w odpowiedzi ciemnoć. - To, że ty wcišż chowasz w sobie urazy z czasów drugiej klasy podstawówki...
   - Nie to miałam na myli - przerywa mu kobieta. Stara się mówić łagodnie, ale vocoder odziera jej głos z wszelkich uczuć, pozostawiajšc jedynie cichy zgrzyt. - Chodziło mi o to, że minęło już tyle czasu. On oddalił się już tak bardzo, że ledwo w ogóle zauważamy go na sonarze. Nie wiem, czy komukolwiek z nas pozwoliłby się do siebie zbliżyć.
   - Musimy spróbować. Nie możemy tak po prostu go tu zostawić. Gdyby tylko udało mi się podejć do niego na tyle, by móc się do niego dostroić...
   - Ale on nie będzie mógł dostroić się do ciebie - przypomina mu Clarke. - Odpłynšł, kiedy jeszcze się nie zmienilimy, Mike. Dobrze o tym wiesz.
   - Spierdalaj! To bez znaczenia!
   Ale wcale tak nie jest i oboje doskonale o tym wiedzš. A Lenie Clarke nagle zdaje sobie sprawę z czego jeszcze. Wie, że jaka częć jej samej cieszy się z cierpienia Brandera. Próbuje z tym walczyć, próbuje zignorować wiadomoć własnej wiadomoci, bo jedynym sposobem, by to wszystko nie przedostało się do głowy Brandera, jest wyrzucić to z własnej. Ale nie potrafi. Nie: nie chce. Mike Brander, pan wszystkowiedzšcy, pogromca zboczeńców, zadufany w sobie, samozwańczy mciciel we własnej sprawie wreszcie dostaje za swoje za to, co zrobił Gerry'emu Fischerowi.
   Daj sobie spokój, ma ochotę wykrzyczeć mu w twarz. Gerry'ego nie ma. Nie dostroiłe się do niego wtedy, gdy ten fiut Scanlon przetrzymywał go jako zakładnika? Nie czułe, jaki jest pusty? A może to było dla ciebie za wiele, może po prostu wolałe odwrócić wzrok? W takim razie masz tu streszczenie, Mikey: Nie zostało w nim nawet na tyle człowieczeństwa, by zrozumieć twoje żałosne próby odpokutowania błędów.
   Tym razem nie będzie rozgrzeszenia, Mike. Będziesz musiał zabrać tę winę ze sobš do grobu. Sprawiedliwoć to niezła suka, nie?
   Clarke czeka, aż ten się do niej dostroi, aż poczuje, jak jej pogarda rozpuszcza goršczkowš mieszaninę poczucia winy i użalania się nad sobš. Kobieta czeka i czeka. Lecz pochłonięty przez własnš kakofonię uczuć Mike Brander po prostu tego nie zauważa.
   - Kurwa - syczy do siebie Lenie Clarke.
   - Wracajcie - odzywa się z bardzo daleka Alice Nakata. - Wszyscy wracajcie.
   Clarke podkręca zasięg.
   - Alice? Tu Lenie.
   - Mike - odzywa się Brander po dłuższej chwili. - Słucham.
   - Powinnicie natychmiast wracać - mówi Nakata. - Zadzwonili do nas.
   - Kto? GA?
   - Powiedzieli, że chcš nas ewakuować. Za dwanacie godzin.
   - To bzdury - oznajmia Brander.
   - Kto to był? - pyta Lubin.
   - Nie wiem - odpowiada Nakata. - Wydaje mi się, że nikt, z kim moglimy rozmawiać wczeniej.
   - Tylko tyle powiedział? Ewakuacja za dwanacie godzin?
   - I że do tego czasu mamy pozostać w Beebe.
   - Żadnych wyjanień? Żadnych przyczyn?
   - Rozłšczył się, kiedy tylko potwierdziłam przyjęcie rozkazu. - Nakata sprawia wrażenie nieco skruszonej. - Nie miałam okazji zapytać, a gdy próbowałam oddzwonić, nikt nie odbierał.
   Brander wstaje i rusza w kierunku pomieszczenia łšcznoci.
   - Ustawiłam ponawianie próby - informuje go Clarke. - Zapiszczy, kiedy uda mu się połšczyć.
   Mężczyzna zatrzymuje się i wbija wzrok w najbliższš gród, a potem atakuje jš pięciš.
   - To bzdury!
   Lubin tylko się przyglšda.
   - Może nie - odzywa się Nakata. - Może to dobre wieci. Gdyby zamierzali zostawić nas tutaj w chwili detonacji, po co mieliby kłamać, że nas stšd zabiorš? Po co w ogóle mieliby z nami rozmawiać?
   - Żebymy zostali grzecznie blisko strefy zero - wypluwa z siebie Brander. - Mam do ciebie takie pytanie, Alice: Jeli naprawdę zamierzajš nas stšd ewakuować, dlaczego nie podali nam przyczyn?
   Nakata wzrusza bezradnie ramionami.
   - Nie wiem. GA niezbyt często informuje nas, co jest grane.
   Może chcš nas zastraszyć, zastanawia się Clarke. Może z jakiego powodu chcš, żebymy spróbowali stšd uciec.
   - No dobra - mówi na głos. - Jak daleko w ogóle damy radę dotrzeć w dwanacie godzin? Choćby i używajšc kalmarów? Jakie mamy szanse na wydostanie się na bezpiecznš odległoć?
   - Zależy od wielkoci bomby - odpowiada Brander.
   - Właciwie - włšcza się Lubin - to zakładajšc, że chcš nas tu przetrzymać przez dwanacie godzin, bo tyle wystarczyłoby, żeby uciec, mogłoby nam się udać wyliczyć na tej podstawie jej zasięg.
   - O ile nie wzięli tej liczby totalnie z dupy - kwituje Brander.
   - Nadal nie ma to żadnego sensu - naciska Nakata. - Po co mieliby odcinać nam łšcznoć? To na bank wzbudziłoby nasze podejrzenia.
   - Zgarnęli Judy - przypomina Lubin.
   Clarke bierze głęboki oddech.
   - W każdym razie, jedno jest faktem.
   Pozostali zwracajš się w jej stronę.
   - Chcš nas tu zatrzymać - kończy.
   Brander uderza pięciš w otwartš dłoń.
   - A jeli o mnie chodzi, to najlepszy powód, by wynieć się stšd w pizdu. Tak szybko, jak tylko się da.
   - Zgadzam się - oznajmia Lubin.
   Brander wbija w niego wzrok.
- Znajdę go - obiecuje. - A przynajmniej zrobię, co w mojej mocy.
   Brander potrzšsa głowš.
   - Powinienem zostać. Wszyscy powinnimy zostać. Mielibymy większe szanse.
   - Większe szanse będę mieć, jeli poszukam go sama - przerywa mu Clarke. - Wcišż czasem pojawia się, gdy jestem na zewnštrz. Tobie nawet nie pozwoliłby się do siebie zbliżyć.
   Rzecz jasna, Brander doskonale o tym wie. Protestuje tylko symbolicznie; skoro nie otrzyma rozgrzeszenia od Fischera, przynajmniej może postarać się wyglšdać na więtego w oczach pozostałych.
   Mimo to, przypomina sobie Clarke, nie jest to do końca jego wina. Brander dwiga swój bagaż, jak my wszyscy. Nawet jeli naprawdę chciał zrobić mu co złego...
   - No cóż, pozostali na mnie czekajš. Chyba będę spadać.
   Kobieta kiwa głowš.
   - Wychodzisz na zewnštrz?
   Zaprzecza.
   - Najpierw sprawdzę sonar. Nigdy nie wiadomo, może mi się poszczęci.
   - Nie zamarud zbyt długo. Zostało tylko osiem godzin.
   - Wiem.
   - A jeli nie znajdziesz go w cišgu godziny...
   - Wiem. Będę tuż za wami.
   - Będziemy płynšć...
   - Koło martwego wieloryba, a potem utrzymacie stały kurs osiemdziesišt pięć stopni. Wiem.
   - Słuchaj, jeste pewna, że chcesz to zrobić? Możemy na ciebie poczekać. Godzina w tš czy w tamtš pewnie i tak nie zrobi nam różnicy.
   Kobieta potrzšsa głowš.
   - Jestem pewna.
   - Okej. - Brander stoi bez ruchu, sprawiajšc wrażenie zakłopotanego. Podnosi rękę, waha się i opuszcza jš z powrotem.
   Wreszcie schodzi na dół po drabince.
   - Mike - woła za nim z góry Clarke.
   Mężczyzna podnosi głowę.
   - Mylisz, że naprawdę to zdetonujš?
   Brander wzrusza ramionami.
   - Nie wiem. Może i nie. Ale masz rację: skoro chcš, żebymy tu zostali, to muszš mieć jaki powód. Jakikolwiek by on nie był, na pewno by się nam nie spodobał.
   Kobieta zastanawia się nad jego słowami.
   - Do zobaczenia - mówi Brander, wchodzšc do luzy.
   - Pa - szepcze Clarke.
Ostatnimi czasy, gdy na Stacji Beebe gasnš wiatła, nie słychać zbyt wiele.
   Lenie Clarke siedzi w ciemnoci i nasłuchuje. Kiedy poprzednim razem ciany narzekały na cinienie? Kobieta nie potrafi sobie przypomnieć. Na poczštku, kiedy dopiero tu przyjechała, stacja pojękiwała bez ustanku, nie pozwalajšc nikomu zapomnieć, jaki ciężar dwiga na swych barkach. Ale w międzyczasie musiała pogodzić się z oceanem; napierajšca woda i opierajšcy się jej pancerz musiały wreszcie znaleć wzajemnš równowagę.
   Rzecz jasna, na Ryfcie Juan de Fuca sš jeszcze inne rodzaje cinienia.
   Clarke niemal upaja się tš ciszš. Jej spokoju nie zakłócajš niczyje dudnišce kroki ani nagłe wybuchy niepotrzebnej przemocy.
Jedynym słyszalnym tętnem jest jej własny puls. Jedynym oddechem - szum klimatyzacji.
   Kobieta rozprostowuje i zagina palce, po czym wpija je w pokrywajšcš krzesło tkaninę. Ze swego miejsca w mesie widzi wnętrze pomieszczenia łšcznoci. Błyskajšce c...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin