Nowy14(1).txt

(8 KB) Pobierz
   Na zewnštrz.
   - Majstrowałe przy swoich inhibitorach - szepcze kobieta.
   - Trochę zmniejszyłem dawkę.
   Clarke chwyta go za ramię.
   - Karl, te substancje sprawiajš, że nie dostajesz spazmów po wyjciu na zewnštrz. Jeli zaczniesz przy tym majstrować, ryzykujesz atakiem padaczki, kiedy tylko luza napełni się wodš.
   - Ja już przy tym majstrowałem, Lenie. Widzisz we mnie jakškolwiek zmianę, która nie okazałaby się zmianš na lepsze?
   Kobieta nie odpowiada.
   - Wszystko zależy od potencjału czynnociowego - wyjania Acton. - Nerwy muszš zgromadzić pewien ładunek, zanim będš mogły wysłać impuls.
   - A na tej głębokoci wysyłałyby je cały czas. Karl, proszę cię...
   - Cii. - Mężczyzna delikatnie kładzie palec na jej ustach, lecz niespodziewanie rozzłoszczona Clarke odpycha go.
   - Mówię poważnie, Karl. Bez tych substancji w twoich nerwach dojdzie do zwarcia, wypalisz się, wiem.
   - Wiesz tylko to, co ci powiedzš - odwarkuje Acton. - Dlaczego choć raz sama czego nie sprawdzisz?
   Kobieta milknie, dotknięta przyganš. Między nimi, na pryczy powstaje nagle pusta przestrzeń.
   - Nie jestem głupi, Lenie - odzywa się ciszej mężczyzna. Zmniejszyłem ustawienia tylko odrobinę. Pięć procent. Teraz, gdy wychodzę na zewnštrz, słabszy bodziec wystarcza, żeby moje nerwy wysłały impuls, to wszystko. To... to sprawia, że się budzisz, Len; jestem teraz wszystkiego bardziej wiadomy, w pewnym sensie czuję się bardziej żywy.
   Clarke przyglšda mu się w milczeniu.
   - Oczywicie, mówiš, że to niebezpiecznie - cišgnie Acton. - I tak już srajš ze strachu przed tobš. Mylisz, że chcieliby dać ci jeszcze większš przewagę?
   - Wcale się nas nie bojš, Karl.
   - A powinni. - Ponownie obejmuje jš ramieniem. - Chcesz spróbować?
   Kobieta czuje się tak, jakby wcišż naga znalazła się nagle na zewnštrz.
   - Nie.
   - Nie ma się czego bać, Len. Sprawdziłem już wszystko na sobie. Otwórz się przede mnš, mogę sam dokonać modyfikacji, to jakie dziesięć minut.
   - Nie piszę się na to, Karl. A w każdym razie jeszcze nie teraz. Może kto z pozostałych będzie skłonny.
   Mężczyzna potrzšsa głowš.
   - Oni mi nie ufajš.
   - Nie możesz mieć do nich o to pretensji.
   - I nie mam. - Umiecha się szeroko, pokazujšc zęby tak samo białe i odcinajšce się od otoczenia jak nakładki na oczy. - Ale nawet gdyby mi ufali i tak nie zrobiliby niczego, dopóki nie uspokoiłaby ich, że to w porzšdku.
   Clarke lustruje go wzrokiem.
   - Dlaczego?
   - Bo to ty tu rzšdzisz, Len.
   - Gówno prawda. Nigdy nie uwierzę, że ci tak powiedzieli.
   - Nie musieli. To oczywiste.
   - Jestem tu dłużej od nich. Tak samo jak Lubin. Nie ma to dla nikogo żadnego znaczenia.
   Acton na chwilę marszczy brwi.
   - Nie, chyba nie. Ale i tak jeste przywódczyniš stada, Len. Samicš alfa. Pieprzonš waderš.
   Clarke potrzšsa głowš. Szuka w pamięci czegokolwiek, co pokazałoby, że absurdalne stwierdzenie Actona jest niezgodne z prawdš. Nic.
   Delikatnie zbiera się jej na mdłoci.
   Mężczyzna ciska jš lekko.
   - Takie jest życie, kochanie. Przypuszczam, że rednio ci to pasuje, skoro przez całe życie było się zawodowš ofiarš, co?
   Clarke wpatruje się w pokład.
   - Tak czy siak, przemyl to - szepcze jej do ucha Acton. - Gwarantuję, że poczujesz się dwa razy bardziej żywa niż teraz.
   - To już się dzieje - przypomina mu kobieta. - Za każdym razem, gdy wychodzę na zewnštrz. Nie potrzebuję w tym celu wywlekać sobie wnętrznoci.
   A w każdym razie nie tych wnętrznoci.
   - To co zupełnie innego.
   Clarke spoglšda na niego i umiecha się, majšc nadzieję, że Acton nie będzie dalej naciskać. Jak może oczekiwać, że pozwolę mu się tak pokroić? - pyta samš siebie, a potem zastanawia się, czy kiedykolwiek mu na to pozwoli, gdy strach przed utraceniem go jakim cudem uronie do tego stopnia, że podporzšdkuje sobie wszystkie inne jej lęki. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy co takiego się zdarzy.
   Dwa razy bardziej żywa, powiedział Acton. Kryjšc się za fasadš umiechu, Clarke rozważa jego słowa: dwa razy tyle jej życia. Póki co, to niezbyt pocišgajšca perspektywa.
wiatło pada zza jej pleców, cigajšc cienie po dnie. Kobieta nie ma pojęcia, jak długo podšża za niš. Na chwilę ogarnia jš chłód...
   - Fischer?
   - ...ale potem do głosu dochodzi zdrowy rozsšdek. Gerry Fischer nie włšczyłby latarki czołowej.
   - Lenie?
   Kobieta obraca się przez ramię i kilka metrów dalej dostrzega sylwetkę unoszšcš się w wodzie. Z jej czoła wychodzi pojedynczy snop wiatła. Do uszu Clarke dobiega ledwie słyszalne bzyczenie, zniekształcony odpowiednik chrzšknięcia Brandera.
   - Judy powiedziała mi, że tu jeste - wyjania mężczyzna.
   - Judy. - To miało być pytanie, ale vocoder gubi po drodze intonację.
   - Tak. Czasami w pewnym sensie stara się mieć cię na oku.
   Clarke przez chwilę zastanawia się nad jego słowami.
   - Powiedz jej, że jestem nieszkodliwa.
   - Nie w tym rzecz - bzyczy Brander. - Wydaje mi się, że ona... Po prostu się martwi...
   Kobieta czuje, jak drgajš jej mięnie w kšcikach ust. Dochodzi do wniosku, że chyba się umiecha.
   - Chyba pora na naszš zmianę - odzywa się po chwili.
   Promień wiatła z latarki wędruje w górę i w dół.
   - Racja. Trzeba oskrobać dupska paru małżom. Kolejne zadanie dla fizyków kwantowych.
   Clarke przecišga się, sprawiajšc wrażenie, jakby znajdowała się w stanie nieważkoci.
   - Okej. Chodmy.
   - Lenie...
   Kobieta spoglšda na niego.
   - Dlaczego przychodzisz - to znaczy, dlaczego tutaj? - Promień z latarki Brandera omiata dno i zatrzymuje się na wychodni z koci i zgniłego mięsa. Trupi umiech cišgnie się przez całš szerokoć kręgu wiatła.
   - Skończyła z nim, czy jak?
   - Tak, ja... - Clarke milknie, zdajšc sobie sprawę, co ma na myli Brander: Pyta o wieloryba.
   - Nie - mówi w końcu. - Sam umarł.
Oczywicie gdy się budzi, jest sama. Wcišż czasami próbujš sypiać razem, kiedy seks rozleniwia ich do tego stopnia, że nie chce im się wychodzić na zewnštrz. Jednak koja jest za mała. Najlepszym, co udaje im się osišgnšć, jest co w stylu ukonego ułożenia: ze stopami na ziemi i zgiętymi szyjami opartymi o gród. Acton otacza jš swym ciałem niczym żywy hamak. Jeli majš pecha, zasypiajš w tej pozycji. Rozprostowanie się zabiera potem kilka godzin. Nie jest to warte tyle zachodu.
   Więc gdy Clarke się budzi, jest sama. Ale i tak za nim tęskni.
   Jest wczenie. Harmonogramy przekazywane z GA stopniowo tracš na znaczeniu - rytm dobowy gubi się poród nieustannej ciemnoci, coraz bardziej odbiegajšc od trybu życia prowadzonego na stacji - jednak elastyczny rozkład zajęć, który wcišż jest w użytku, zostawia jej jeszcze kilka godzin przed rozpoczęciem zmiany. Lenie Clarke nie pi w rodku nocy. Może to głupie i nazbyt oczywiste stwierdzenie, jako że od najbliższego wschodu słońca dzielš jš długie miesišce, ale w chwili obecnej wydaje się ono szczególnie odpowiednie.
   Już na korytarzu, kobieta odwraca się na chwilę w stronę kajuty Actona, ale potem sobie przypomina. On już tam nie bywa. W ogóle nie bywa wewnštrz, chyba że je, pracuje albo spędza czas razem z niš. Niedługo po tym, jak zwišzali się ze sobš, prawie przestał sypiać w swej kabinie. Jest z nim już niemal tak le, jak z Lubinem.
   Caraco siedzi w mesie, w milczeniu i bez ruchu, kierujšc się własnym, wewnętrznym zegarem. Podnosi wzrok, kiedy Clarke przechodzi przez pokój, zmierzajšc do pomieszczenia łšcznoci.
   - Wyszedł jakš godzinę temu - oznajmia łagodnie.
   Sonar pokazuje go pięćdziesišt metrów na południowy wschód. Urzšdzeniu ledwo udaje się go namierzyć poród panujšcego na dnie bałaganu. Clarke rusza w kierunku drabinki.
   - Kilka dni temu co nam pokazał - mówi do jej pleców Caraco. - Kenowi i mnie.
   Clarke odwraca się.
   - To był smoker, w odległym rogu Gardła. Miał taki dziwny, żłobkowany komin i wydawał piewne dwięki, prawie...
   - Mmm.
   - Z jakiego powodu bardzo zależało mu na tym, żebymy o nim wiedzieli. Był bardzo podekscytowany. On... on robi się doć dziwny na zewnštrz, Lenie...
   - Judy - odzywa się obojętnie Clarke. - Dlaczego mi to mówisz?
   Caraco odwraca wzrok.
   - Przepraszam. Nie miałam nic złego na myli.
   Clarke schodzi w dół po drabince.
   - Po prostu uważaj na siebie, dobrze? - woła w lad za niš Caraco.
   Kiedy Clarke dociera na miejsce, skulony Acton, z kolanami pod brodš, unosi się w wodzie kilka centymetrów ponad skalnym ogrodem. Rzecz jasna, oczy ma otwarte. Kobieta wycišga rękę i dotyka go przez dwie warstwy połyskliwego kopolimeru.
   Ten jedynie lekko się porusza. Jego vocoder co jaki czas wydaje z siebie odgłosy tykania.
   Lenie Clarke owija się wokół mężczyzny. piš aż do rana w objęciach lodowatej, morskiej wody.

   
   
   
   
   
   
   
   
   
   
   
   
   
   
Zgłoś jeśli naruszono regulamin